[phpBB Debug] PHP Warning: in file /home/screenag/domains/screenag.linuxpl.info/public_html/content/dom/DomContent.php on line 97: htmlentities() [function.htmlentities]: Invalid multibyte sequence in argument
screenagers.pl - recenzja: Cocteau Twins - Heaven Or Las Vegas

Cocteau Twins

Heaven Or Las Vegas

Okładka Cocteau Twins - Heaven Or Las Vegas

[4AD; 17 września 1990]

Zgodnie z obietnicą, najwyższy czas trochę powspominać i odświeżyć sobie ostatni z wielkich albumów szkockiego tria. Chcąc uniknąć najczęściej eksploatowanych w kontekście „HoLV” recenzenckich klisz, takich jak: „ikona wytwórni 4AD”, „największy komercyjny sukces zespołu”, „niepodrabialne, anielskie brzmienie” czy „magiczny wokal Elizabeth Fraser” – hehe, a jednak udało mi się je przemycić – pomyślałem, że ciekawiej będzie skupić się na tym, jak niniejsza płyta pogrywa sobie z naszą recepcją. Przecież bajeczny, terapeutyczny wręcz refren takiego „Cherry-Coloured Funk” byłby zapewne w stanie nawet z bezdusznego zbrodniarza uczynić dobrego człowieka (czyta nas może ktoś mający realny wpływ na kształt systemu penitencjarnego w tym kraju?), zaś codzienne, poranne sesje z całym „Heaven or Las Vegas” na słuchawkach, mogłyby przy odrobinie samozaparcia stanowić dla wielu osób błogi substytut wizyt u wszelakich lekarzy od duszy. Jeśli dodać do tego, że krążek sporymi fragmentami autentycznie potrafi zmaterializować życzenie Agnieszki Maciąg z jej najlepszego singla, a ponadto nietrudno przy nim o doświadczenie w skali mikro dźwiękowego syndromu Stendhala… Stop. Chociaż na moment zejdźmy z tytułowego „nieba” na ziemię.

Szósty już długograj Szkotów, oprócz znakomitej melodyki od samego początku imponuje przestrzennością brzmienia. Tak bardzo, że rozmyte „Cherry-Coloured Funk” (Robin Guthrie, chapeau bas!) przez pierwsze kilkanaście sekund, a dokładniej do momentu pojawienia się wokalu, bardzo łatwo pomylić z… intrem trzy lata późniejszego „Machine Gun” Slowdive. W pięknych czasach, gdy obie wspomniane kompozycje śmigały u mnie wraz z innymi numerami na winampie w trybie shuffle, wpadałem w tę audialną pułapkę całkiem często. Utwór tytułowy oparty jest z kolei na uroczej instrumentalnej przekomarzance dwóch motywów: cis-a-fis-d i fis-d-b-a, która okazjonalnie zanika pod naporem rozmarzonego głosu Fraser, by jednak już po chwili znów wyłonić się na powierzchnię. Ten nieustanny dialog i związane z nim napięcie tylko podsycają melodyjny dobrostan, który, niczym abstrakcyjne kolorowe smugi na okładce, emanuje ze wszystkich budujących kawałek warstw. Idźmy dalej. „I Wear Your Ring” jest jedną z najpiękniejszych piosenek o miłości wymyślonych przez człowieka, zaś zamykające tracklistę „Frou Frou Foxes In Midsummer Fires” sprawia wrażenie utworu tak krystalicznego i ulotnego, że już lekki powiew wiatru byłby w stanie rozsypać konstytuujące go nutki, układając z nich jakąś rajską partyturę graficzną. Melancholia, ciepło i baśniowość bardzo rzadko tworzą tak szlachetny amalgamat i, szczerze mówiąc, odświeżając sobie tę płytę po dobrym roku przerwy to właśnie closer zapętlałem najczęściej.

Tracklista skrywa również inne znamienite razy, jak kojące „Wolf In The Breast”, hymniczne „Fotzepolitic” i przebojowo gnające do przodu „Fifty-Fifty Clown”. Przy okazji, w tym ostatnim warto dać się pochłonąć minimalistycznej, basowej, post-punkowej wręcz konsekwencji, z jaką o groove kawałka troszczy się Simon Raymonde. W „Pitch The Baby” Fraser uwodzi ponadto ostentacyjnym sylabizowanym śpiewem, a „Iceblink Luck” stanowi świetne podłoże do teorii spiskowej, wedle której zamieszkująca niedaleką Irlandię Dolores O’Riordan po odsączeniu pierwiastka shoegaze’owego ruszyła na salony, emulując wokalem to właśnie wcielenie małej wielkiej Szkotki.

Być może również miewacie takie sytuacje, że słuchając dowolnego kawałka The Beatles automatycznie wyobrażacie sobie, jak mógłby on zabrzmieć w wykonaniu The Beach Boys czy Stonesów, a delektując się utworami Built to Spill od razu wizualizujecie sobie te same dźwięki w wydaniu The Wrens bądź Modest Mouse. Cocteau Twins, jako jeden z pierwszych zespołów zdezawuował mi – gdzieś w wieku 15/16 lat – ten asekuracyjny, skojarzeniowy paradygmat, w ramach którego szufladkowałem sobie grupy muzyczne jako stabilne gatunkowo (człowiek nie miał jeszcze pojęcia kim jest jakiś John Zorn czy inni Japończycy z Boris), zadomawiając się bezczelnie na samym szczycie kilku takich uproszczonych topów. Począwszy od niepokojącego „Garlands”, sytuującego się gdzieś pomiędzy wczesnym The Cure, Dead Can Dance i Siouxsie and The Banshees, po, a jakże, Slowdive’owo-My Bloody Valentine’owe, a jednocześnie tak rozkosznie popowe/uduchowione/poetyckie, „Heaven Or Las Vegas”. Być może to właśnie dlatego, abstrahując naturalnie od przepięknych melodii, „HoLV” jest dla mnie albumem tak ważnym. I choć, tak jak już mówiłem, to ostatnie z wielkich dzieł Cocteau Twins, nie jest oczywiście ostatnią płytą grupy wartą uwagi – już dla samego „Pur” warto sięgnąć po „Four Calendar Cafe”.

Powtarzalność, z jaką szkocki zespół serwował dzieła wybitne bądź z ową wybitnością choćby fragmentarycznie flirtujące, wydaje się tym bardziej godna podziwu, ilekroć kapele próbujące nawiązać do jego twórczości, mimo intrygujących początków wykładają się na długograjach. Casus świeżutkiego jeszcze „The Dew Lasts an Hour” Ballet School mówi tu sam za siebie. Zważywszy więc na niedawną reedycję „Blue Bell Knoll” i „Heaven or Las Vegas”, to właśnie powrót do przeszłości (backup systemu), a nie ściąganie niepewnych aktualizacji, wasz antywirus zasygnalizowałby jako działanie „zalecane” dla bezpiecznego funkcjonowania systemu. Podobne zdanie miałby pewnie sam Robin Guthrie, który niedługo po pojawieniu się opisywanego tu długograju na rynku, w wywiadzie dla brytyjskiego magazynu Select* opowiadał o nim tak: „(…) Nie bylibyśmy w stanie stworzyć już nic lepszego niż to. Mam wrażenie, że wszystkie nasze pozostałe nagrania to pierdolone gówno. Jestem co prawda odrobinę dumny z niektórych dawnych kawałków, ale generalnie odczuwam zażenowanie tym, co robiliśmy w przeszłości”. Co na to fani „Treasure” (do której to grupy sam się zaliczam), „Blue Bell Knoll”, „Victorialand” czy „Head Over Heels”? Może lepiej nie pytać.

* Tutaj znajdziecie skany najciekawszych artykułów ze wszystkich numerów pisma z lat 1990-2001. Parafrazując klasyka – kawał dobrej lektury.

Wojciech Michalski (11 listopada 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Pitunek
[18 czerwca 2022]
Treasure znajduje się w top 3 płyt CT a Pandora to perełka, oddaje sedno twórczości zespołu, charakteru i tych czasów.
W tych czasach wytwórnia 4AD skupiała zespoły tworzące specyficzny klimat ściśle związany z okresem, kto tego nie rozumie nie zrozumie też grania CT.
Gość: buubi
[18 maja 2022]
Heaven or Las Vegas kocham, a Treasure nie jestem w stanie dotrwać do końca, ciekawe nie ? ;)
Gość: miksi
[15 lutego 2021]
genialna płyta i wiecznie młoda...
Gość: miksi
[15 lutego 2021]
genialna płyta i wiecznie młoda...
Gość: miksi
[15 lutego 2021]
genialna płyta i wiecznie młoda...
Gość: qncept
[5 listopada 2017]
HoLV to świetlista płyta, jest jak światło przebijające mglistą rzeczywistość.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także