Van Der Graaf Generator
Godbluff
[Charisma; październik 1975]
Nie potrafię teraz zweryfikować prawdziwości tej anegdoty, ale i tak ją przytoczę: Kurt Vonnegut, mając poprowadzić jakiś wykład, nieoczekiwanie stwierdził „Mam już swoje lata, jestem dziadkiem, mogę robić cokolwiek, na co tylko mam ochotę, do cholery”. I zagrał na pianinie „Stardust” Carmichaela. No więc jestem tu najstarszym redaktorem, w dodatku adminem technicznym, więc mogę wszystko. Zatem, przyjmując z godnością uwagi młodszych czytelników w rodzaju „ludzie tyle nie żyją”, dzisiaj będę straszny i opowiem dowcip. Wróć! Opowiem trochę o jednym z tabu w świecie muzyki alternatywnej, czyli nieszczęsnym rocku progresywnym. Bo czy nie jest ciekawe np. to, że wszyscy kochają Kate Bush, ale żyją w nieustannym wyparciu dotyczącym drugiej strony „Hounds Of Love”?
Można powiedzieć, że wychowałem się na prog-rocku. Na popie lat osiemdziesiątych i prog-rocku. Świetne połączenie. Wczesne liceum to były smutne czasy, bo wtedy dla wielu nie było innego wyjścia niż poddać się w mniejszym lub większym stopniu wpływowi wąsatych Wiesławów z „Tylko Rocka” oraz Tomasza, syna Zdzisława. Inną sprawą jest, że prawie od zawsze byłem zwolennikiem „sztuki dla sztuki” w muzyce, kombinowania z dźwiękami, więc te wszystkie Genesisy padły na podatny grunt. Dopiero później nauczyłem się odnajdywać i doceniać ślady owego kombinowania także gdzie indziej. Aspekty socjologiczne muzyki popularnej, te wszystkie konteksty i dyskursy, wtedy do mnie raczej nie trafiały, dlatego też do dziś prawie w ogóle nie pojawiają się w moich tekstach. Byłem świadomy min. klasowych źródeł krytyki, jakiej poddawano największe gwiazdy nadętego rocka, ale zbywałem je wzruszeniem ramion. Owszem, to była muzyka „młodych, wykształconych, z wielkich ośrodków”, ludzi z „dobrych domów”, lekko odklejonych od przykrej, codziennej rzeczywistości brytyjskiego proletariatu. Dlatego też była w stanie zostawić po sobie takie bajkowe, wychuchane cacka jak „A Trick Of The Tail”. Że słuchacze domagający się słusznego rockandrollowego gniewu wymierzonego w zło tego świata raczej nie chcieli docenić pozytywnej rozpierduchy, jaką niosły ze sobą najlepsze nagrania Yes? Ich strata. Zwolennicy szlachetnej prostoty przekazu głęboko gdzieś mieli nieregularne podziały rytmiczne i grupowe improwizacje King Crimson? Płaczę. Opary stężonego patosu i pretensji gryzły w oczy? Hej, John Lydon po trzydziestu latach wydusił wreszcie z siebie, że był fanem Pink Floyd; w końcu skądś tę legendarną koszulkę miał. Słuchał też namiętnie bohaterów niniejszego tekstu.
Gdy pojawił się pomysł naszej urodzinowej publikacji, tak się zagrzałem do obrony tego nurtu, że początkowo przeoczyłem istotny szczegół. Otóż rok 1975 był momentem, gdy dostał on groźnej zadyszki, a na horyzoncie zbierały się już czarne chmury, które miały rozpędzić podtatusiałych hipisów na cztery wiatry. Z najbardziej znanych luminarzy stylu chyba tylko Floydzi wydali wtedy płytę – być może najładniejsze, ale też najbardziej zachowawcze ze swoich klasycznych dzieł, „Wish You Were Here”. Przepraszam, zapomniałbym o folkujących dowcipnisiach z Jethro Tull, którzy w uszach fanów ratowali reputację albumem „Minstrel In The Gallery”, ale ja nigdy fanem nie byłem. Za to King Crimson, którego groźnym szalikowcem byłem odrobinę za długo, od kilku miesięcy już nie istniał, a Fripp miał na parę lat zupełnie odstawić swoją gitarę. Zdążył jeszcze nagrać ambientowe „Evening Star” w duecie z Eno i przygotować pożegnalną koncertówkę Króla – „USA”. Genesis kończyli wielką trasę koncertową „The Lamb Lies Down On Broadway”, próbując ukryć przed światem decyzję Petera Gabriela o dezercji. Zmęczeni muzycy Yes poświęcili się projektom solowym. Przerwę zrobili sobie też The Moody Blues i Emerson, Lake & Palmer, a Procol Harum zjeżdżali już po równi pochyłej. W tej oto sytuacji do boju ruszają zespoły z drugiej ligi (przynajmniej jeśli chodzi o popularność). Wprawdzie Gentle Giant kończą swój złoty okres płytą „Free Hand”, ale ciągle nieźle fruną nudziarze z Camel ze swoją „The Snow Goose”. Bodajże najlepszą płytę, „Scheherazade and Other Stories”, nagrywa Renaissance. Podobnie zespół Manfreda Manna. Ale – na moje szczęście, a waszą zgubę – wszystkich skasował jeden z najlepszych reunionów w historii…
Van Der Graaf Generator niewątpliwie zaliczał się do grona grup progresywnych, ale zawsze był wśród nich dziwadłem. W porównaniu choćby do kolegów z labelu, Genesis, prezentowali brzmienie surowe i mroczne, opierając je głównie na organach Hugh Bantona, instrumentach dmuchanych Davida Jacksona i nadpobudliwej grze perkusisty Guya Evansa, prawie bez żadnego udziału gitar. Basisty nierzadko także w składzie brakowało, zwłaszcza w tym „klasycznym”, o którym tu mowa. Duszną atmosferą panowie dławili nawet słuchaczy rozsmakowanych w diabelskiej muzyce King Crimson, którzy kupowali album „Pawn Hearts” z 1971 roku ze względu na gościnne występy Frippa. VdGG wygrywali jeszcze w jednej kategorii: byli mistrzami patosu i intensywności emocjonalnej. Wszystko to za sprawą swojego lidera, wokalisty i głównego autora repertuaru. Niewątpliwie trudno w całym światku prog-rocka o postać bardziej nawiedzoną niż Peter Hammill. Prywatnie dość spokojny introwertyk, w nagraniach jawił się jako udręczony niepokojem i lękami poeta na skraju załamania nerwowego. Egzaltowana teatralność jego wokalu nie znała granic. Potrafił w jednej chwili przejść od słodkiego szeptu do histerycznego wrzasku. Szczodrze raczył wszystkich swoim falsetem. W bajkach nie gustował, prędzej w science fiction i egzystencjalnej prozie, co mocno rzutowało na liryki balansujące na granicy grafomanii. Jako kompozytor, Hammill również posiadał swoje natręctwa i osobliwości. Lubił niespodziewane zwroty akcji i melodii. Miał niezwykły dar do rytmicznych komplikacji, w sposób naturalny przychodziło mu wymyślanie motywów w nietypowych podziałach. Tworzył utwory z kilku kontrastujących fragmentów, które następnie w zespołowej aranżacji były cięte na małe kawałki i zawzięcie mieszane aż do finałowej kakofonii. Absolutnie wszystko było tu przegięte do granic wytrzymałości. Mówiąc krótko: muzyka zespołu była tak odpychająco brzydka i pretensjonalna, że aż wspaniała.
Bezkompromisowe podejście do grania ma to do siebie, że nie przysparza popularności i, przede wszystkim, pieniędzy, co przyczyniło się do przerw w działalności formacji. Po nagraniu wspomnianego „Pawn Hearts” (dla niektórych kultowego arcydzieła gatunku) odszedł Hammill, by popełnić w szybkim tempie pięć albumów solowych. Co ciekawe, przy częstym współudziale kolegów. Powrót Van Der Graafa był więc pewnie kwestią czasu, niemniej gdy już się wydarzył, był to nieco inny, dojrzalszy zespół. Różnicę robił choćby brak klimatu klasztornej piwnicy, który spowijał wcześniejsze albumy. Ale i same utwory, mimo że nadal długie i pokrętne, jakimś cudem wydają się bardziej zwarte, jednolite. Otwierający „The Undercover Man” można nawet uznać za zwykłą, choć wciąż pełną patosu, piosenkę, która zwodzi słuchacza i prowadzi na teren rzeźni. Albowiem potem nie ma już zmiłuj.
Pozostałe utwory z „Godbluff” prezentują wspomnianą taktykę „zagrajmy temat, a następnie znęcajmy się nad nim bestialsko”, przez co na przykład druga połowa „Scorched Earth” zamienia się w poligon metrycznych ćwiczeń. Nieco Canowski wstęp do „Arrow” nagle przechodzi w najtrudniejszy do zniesienia moment albumu. I tutaj w pełni na jaw wychodzi Hammillowskie dopełnianie się tekstu i muzyki, gdy po każdym histerycznie wykrzyczanym zdaniu dostajemy kojący zszarpane nerwy zaśpiew saksofonu. Na całej długości płyty wokalista wyrzuca z siebie potoki słów i często to ich nadmiar wymusza zabawy z rytmem. Choćby te moje ulubione triolowe podbiegnięcia melodii pomiędzy wersami „The Undercover Man”. Bywają chwile, gdy muzyka w dyskusyjny sposób sprowadzona zostaje do roli ilustracji, jak w ironicznie wtrąconym, dansingowym fragmencie „The Sleepwalkers”. (Ale też zwróćcie uwagę, co oni natychmiast robią z tym motywem!)
Co zatem sprawia, że przy tej całej pretensjonalności i przegadaniu wracam do VdGG? To, że, jak bardzo słusznie zauważono w świetnym tekście na blogu „Jesteśmy dziadami”, po wzięciu poprawki na postać Hammilla zostaje nam całe mnóstwo zaraźliwych melodycznych i rytmicznych haczyków. Ta muzyka wżera się w uszy i nie chce puścić, nawet wbrew woli słuchacza. Jest ona fascynującym przypadkiem twórczości, która potrafi być genialna i żenująca zarazem. Co zaskakujące, nierzadko godzi ona ludzi z obu stron barykady postawionej w latach 1976-77. Ta relatywnie nieznana formacja inspirowała nie tylko wczesny Marillion, ale również postaci w rodzaju Marka E. Smitha, Marca Almonda, Grahama Coxona czy wspomnianego Rottena. To nie jest rzecz dla ludzi o słabych nerwach i cierpliwości. To nawet nie jest najbardziej reprezentatywne wprowadzenie do rocka progresywnego. Ale gdyby kogoś wychowanego na niezalu kusił Van der Graaf, to „Godbluff” jest być może najlepszym, najprzystępniejszym wyborem. W końcu w każdym z nas od czasu do czasu budzi się drama queen.
*Tekst jest częścią cyklu Cudowne lata.*
Komentarze
[29 października 2014]