Mňága a Žďorp

Made In Valmez

Okładka Mňága a Žďorp - Made In Valmez

[N.A.R.; listopad 1990/czerwiec 1991]

W porównaniu z tym samym miesiącem roku poprzedniego, listopad 1990 nie był w dziejach Czechosłowacji wybitnie przełomowy. Koło wielkiej historii, które przetoczyło się przez kraj dwanaście miesięcy wcześniej, przynosząc ze sobą spóźnioną, ale wciąż kipiącą od społecznego entuzjazmu i wyzwolonej w ludziach energii zmianę w postaci aksamitnej rewolucji, na dobre odmieniło jednak jego oblicze. Rok po masowym dzwonieniu kluczami na Placu Wacława, które doprowadziło do definitywnego upadku skostniałego komunistycznego reżimu i wyniosło do władzy ludzi z kręgów opozycji, z Václavem Havlem na czele, Praga coraz mniej przypominała uśpione, apatyczne miasto czasów normalizacji. Początek lat dziewięćdziesiątych w Czechosłowacji, podobnie zresztą jak w Polsce i innych krajach socjalistycznego obozu, to okres wielkich przemian – zarówno politycznych, jak i społeczno-kulturowych. Publicysta „Lidových Novin” Petr Zídek nazywa lata przełomu czasem bananowych orgii, a to ze względu na geometrycznie wzrastającą w tamtym okresie konsumpcję tego egzotycznego, uchodzącego w latach gospodarki planowej za dobro luksusowe o symbolicznym statusie, owocu. Banan jako symbol nowych, pozornie lepszych czasów pojawi się w tytule jednego z utworów na „Made in Valmez”.

Pierwsze od czasów Praskiej Wiosny tak radykalne otwarcie się czeskiej kultury na świat zaowocowało niezwykłym, po dziś dzień stanowiącym swoisty fenomen, rozkwitem tamtejszej niezależnej, ale już – w przeciwieństwie do czeskiego undergroundu – oficjalnej sceny muzycznej. Współpraca i wzajemna inspiracja lokalnych muzyków z rezydującymi w Czechosłowacji anglojęzycznymi artystami doprowadziła do powstania nieco zapomnianych dziś, ale w tamtych czasach cieszących się sporą estymą krytyki i fanów formacji, takich jak Sebastians, Colorfactory, The Naked Souls, Toyen czy wreszcie, by wspomnieć o zespole, który jako jedyny z tego grona zrobił faktyczną karierę, The Ecstasy of Saint Theresa. Inkorporując na krajowe podwórko przeżywające wtedy na Wyspach swoje złote chwile brzmienia z pogranicza shoegaze'u, noise'u i dream-popu, wspomniane zespoły pozostawały jednak tyleż oryginalne, co... odtwórcze i pozbawione własnej tożsamości – przynajmniej w konfrontacji z pierwszoplanowymi, zachodnimi bohaterami tej introwertycznej muzycznej rewolucji.

Około 350 kilometrów na wschód od Pragi, dziś u zbiegu granic Republiki Czeskiej i Słowacji, ale w roku 1990 ciągle w samym centrum wspólnego państwa Czechów i Słowaków położona jest Morawska Wołoszczyzna – niewielki, słabo zaludniony region słynący przede wszystkim z odmiennych od zarówno czeskich, jak i morawskich tradycji folklorystycznych, dialektu i poczucia przynależności etnicznej. Blisko stąd do leżących w cieniu miejsca kultu Cyryla i Metodego, świętej czeskiej góry Radhoszcza, popularnych stacji narciarskich – znanego kibicom skoków narciarskich Frensztatu i Rożnowa, gdzie w jednym z pensjonatów prowadzonym przez tyleż sympatycznego, co faszyzującego autochtona Dana, moi szkolni znajomi spędzali na niekończących się libacjach zimowe ferie.

W samym sercu regionu znajduje się niewielkie, niespełna trzydziestotysięczne miasteczko, od którego nazwy pochodzi skrótowiec pojawiający się w tytule debiutanckiej płyty Mňága a Žďorp – Valašské Meziříčí. Niegdyś prężnie rozwijający się ośrodek przemysłowy, dziś gród o marginalnym dla czeskiego PKB znaczeniu. Komunistyczny przewrót w 1948 roku wyniósł Valmez do roli jednego z centrów przemysłu chemicznego i szklarskiego, pozostawiając tym samym nieodwracalne zmiany w jego tkance miejskiej. Sięgająca czasów średniowiecza zwarta, zabytkowa, ale niszczejąca zabudowa ustąpiła miejsca trasie szybkiego ruchu (dziś dosłownie ocierającej się o rynek starego miasta) i niezliczonym panelákom – doskonale znanym z polskiego krajobrazu szarym blokom mieszkalnym, pełnym homogenicznych klatek dla królików w skali makro. W takich warunkach, w czasach najgłębszej w dziejach czeskiej państwowości erozji więzów i zaufania społecznego, wymuszonych przez radziecką interwencję w roku 1968 i późniejszą normalizację relacji międzyludzkich, przyszło dorastać przyszłym członkom Mňága a Žďorp – dziś formacji kultowej, o statusie zbliżonym do największych legend polskiego rocka, na przełomie lat 80. i 90. niemal kompletnie anonimowej.

Korzenie zespołu sięgają roku 1983, kiedy dziewiętnastoletni wtedy Petr Fiala, wraz z grupą licealnych znajomych, powołał do życia undergroundową formację Slepé Střevo. Zainspirowani zarówno rodzimym, pełnym dźwiękowych dysonansów, pijackiej, swobodnej metody twórczej i niejednoznacznej, absurdalnej poetyki tekstów rockiem spod znaku Plastic People of The Universe czy DG 307, jak i brytyjskim punkiem, ska i nową falą, błyskawicznie przekuli swoje wzorce we własny, niepodrabialny styl. Oprócz surowego, janglującego brzmienia gitar jego nieodłącznym elementem stał się także instrument szalenie w Czechach popularny, czyli saksofon. Jego stała, nierzadko pierwszoplanowa obecność na płytach Mňági może wzbudzać awersję, dlatego każdy, kto ma problem z muzyką choćby Madness, może śmiało darować sobie zapoznanie się z dorobkiem kapeli z Valmezu.

Chłam i dziadostwo – tak w bardzo wolnym, unikającym sięgania po słowa powszechnie uznawane za obelżywe tłumaczeniu ze śląskiego dialektu brzmi po polsku nazwa zespołu, który oficjalnie powstał na gruzach wspomnianego Slepého Střeva i formacji Rytmická Mládež w 1987 roku. Dwa lata później, w marcu 1989 roku, a więc wciąż w czasach schyłkowego czechosłowackiego socjalizmu, Fiala i spółka wchodzą do ostrawskiego studia, by zarejestrować debiutancką, czteropiosenkową EP-kę o niezobowiązującym tytule „Rock debut č.8”, opublikowaną w ramach cyklu promującego perspektywicznych, rodzimych twórców. Jak wspomina Petr Fiala, w studiu przywitał ich pijany dźwiękowiec, który widząc bijącą z muzyków amatorszczyznę i brak umiejętności utrzymania rytmu w takt pracującego metronomu, stwierdził, że nie będą w stanie wspólnie nagrać niczego sensownego, po czym zatracił się w alkoholowej drzemce. Tym niemniej, trzy spośród obecnych na niej kompozycji znalazły się później w nieco odświeżonych aranżacjach na trackliście pełnoprawnego debiutu Mňági. Dopiero upływ czasu pokaże, że „Ne, teď ne”, „Výhledově”, a przede wszystkim „Hodinový hotel” staną się dla zagubionej w nowych, kapitalistycznych realiach czeskiej młodzieży pierwszej połowy lat 90. utworami wręcz hymnicznymi.

4 listopada 1990 roku w brneńskim studiu Audio Line rozpoczęła się trwająca ledwie tydzień sesja nagraniowa „Made in Valmez”. Mňága a Žďorp zarejestrowali na przestrzeni trwającej do dziś kariery całe mnóstwo znakomitych kawałków, ale nigdy już nie udało im się wydać pod wspólnym szyldem materiału tak wyśmienitego i spójnego, absorbującego uwagę słuchacza od początku, a więc otwierającego album saksofonowego pasażu w „Hodinovym hotelu”, aż po wieńczący ostatni w trackliście utwór tytułowy field-recording dworcowego komunikatu z Valašskiego Meziříčí, co „Made in Valmez”. Mimo bogatego finalnie brzmienia, symbolicznego wykorzystania sampli i zaprzęgnięcia do wspólnej pracy w studiu blisko tuzina osób, w ciągu kilku miesięcy, jakie upłynęły między rejestracją demonstracyjnej EP-ki a nagraniem debiutanckiego albumu, członkowie Mňági nie wyzbyli się bynajmniej chałupniczych nawyków. Nagrane metodą „jaskółczego gniazda” – począwszy od bębnów, poprzez bas, gitary, sekcję dętą, a skończywszy na dalekim od perfekcji wokalu – jest jednak „Made in Valmez”, jak przyzna po latach sam Fiala, płytą doskonałą w swojej niedoskonałości.

Taką płytę mógł stworzyć jedynie człowiek żyjący w małym mieście napisał w entuzjastycznej recenzji albumu Vladimír Vlasák, krytyk muzyczny dziennika „MF Dnes” i trudno nie przyznać mu racji. Piętno małomiasteczkowego żywota, z jego jasnymi i ciemnymi stronami, unosi się nad „Made in Valmez” od samego początku. Dowodem w sprawie jest nie tylko charakterystyczny sound formacji, bliższy raczej miejskim potańcówkom niż profesjonalnemu składowi, który z czasem miał stać się legendą czeskiego alternatywnego rocka, ale przede wszystkim przesiąknięte duchem prowincjonalnego cynizmu, bliskie silnie zakorzenionej w czeskiej tradycji literackiej „poezji codzienności” teksty Fiali. Mamy tu więc podlane wieloletnimi zmaganiami frontmana grupy z depresją, pesymistyczne samookreślenie w postaci „Hodinoveho hotelu”, symboliczne zerwanie związków z beztroską, awanturniczą młodością i osiągnięcie stanu pozornej wewnętrznej równowagi w „Salám, banán”, skontrowane nostalgią za bezpowrotnie utraconym młodzieńczym rajem i niezłomnym, zatraconym w prozie życia idealizmem („Nevzpomínám”) czy bezskuteczne miłosne podboje („Ne, ted’ ne”, „Byla jedna holka”). Z oszczędnością słów godną „największego czeskiego znawcy relacji międzyludzkich”, czyli Milana Kundery, Fiala bezlitośnie odkrywa przed słuchaczem ułudę budowanej w używkowym anturażu międzyludzkiej wspólnoty doświadczeń („A ty tam”), by za chwilę w charakterystyczny dla siebie, cyniczny sposób odnieść się do programowego optymizmu nowych wspaniałych czasów („Člověk nového typu”, „Výhledově”). Wieńcząca tracklistę kompozycja tytułowa to wreszcie konstytutywny dla twórczości Mňági seans obecnych na płycie paradoksów – niejednoznaczna próba odcięcia małomiasteczkowej pępowiny, z jej obłudą, monotematyzmem i ogólnym poczuciem bezsensu, ale też podświadomym przywiązaniem i poczuciem głębokiego osadzenia w tej słodko-gorzkiej rzeczywistości.

Ponadczasowa wartość debiutu Mňága a Žďorp tkwi nie tylko w uniwersalizmie głęboko zanurzonych w rzeczywistości czasów przełomu, ale zarazem – w czasach rozrastającego się do granic możliwości prekariatu – nad wyraz aktualnych tekstach Fiali, ale także w warstwie muzycznej albumu. Jeśli szukać w tym miejscu paraleli z polskimi artystami tworzącymi w tym samym okresie, „Made in Valmez” należałoby umieścić gdzieś pomiędzy wczesnym wcieleniem Elektrycznych Gitar, nowofalowymi odpałami Bielizny, radiowym pop-rockiem zapomnianych już nieco Malarzy i Żołnierzy a szczytowym okresem twórczości T.Love. Konstytutywnym elementem brzmienia formacji z Valmezu jest wspominana już synergia saksofonów (alt i sopran), głębokiego basu i zimnych, galopujących gitar, ale na płycie znalazło się też miejsce dla ślicznej, akustycznej ballady („A ty tam”), jazgotliwej melodyjności przywołującej na myśl wczesny etap twórczości Built To Spill („Asi jsem to přehnal”) czy słowiańskiego quasi-pop-punku („Mizerný den”). Bogactwo w jednorodności.

Mňága a Žďorp wciąż istnieją. Petr Fiala odzyskał radość z życia, nagrywa optymistyczne utwory, a jego zespół jest dziś na czeskiej scenie muzycznej prawdziwą instytucją. Dzięki wsparciu fanów, którzy za pośrednictwem czeskiej wersji Kickstartera hojnie wsparli zespół, 2014 rok upłynął muzykom na wojażach po Chinach. 24 lata po nagraniu „Made in Valmez” Fiala i spółka wybrali się w podróż do Kraju Środka, gdzie za zebraną kwotę udało im się nagrać nowy album i nakręcić film dokumentujący całą akcję. Chrzest płyty o znamiennym tytule „Made in China” będzie miał miejsce w grudniu tego roku i choć nie mam złudzeń, że najnowsze dzieło formacji zbliży się do poziomu ich legendarnego już debiutu, jako człowieka z małego miasteczka cieszy mnie fakt, że po blisko ćwierćwieczu definitywnie udało im się prokopat ven.

*Tekst jest częścią cyklu Cudowne lata.*

Bartosz Iwański (25 października 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także