James

Stutter

Okładka James - Stutter

[Blanco y Negro; czerwiec 1986]

Gdyby albumy ukazujące się w roku naszych urodzin decydowały o naszym życiowym sukcesie, pławiłbym się dzisiaj w luksusie, czerpiąc hajs z tantiem albo renty z posiadanego kapitału. A już na pewno wielbiłyby mnie tłumy. Nie ma w tym przesady, sami sprawdźcie. Wystarczy zerknąć dwadzieścia osiem lat wstecz - rok ’86 obfitował nadmiarem muzycznych perełek. W ciągu tych dwunastu miesięcy historia muzyki wzbogaciła się nie tyle o dobre albumy, co wręcz epokowe dzieła – niekwestionowane klasyki, które zaskarbiły sobie sympatię zarówno krytyków, jak i masowego odbiorcy. Przypomnę niezorientowanym pokrótce. Rok 1986 to przede wszystkim pierwsze miejsce w naszym rankingu dekady – czas umierania królowej. To wybitne „Skylarking”, „EVOL” i „Brotherhood”. To moment, w którym Janerka przedstawiał historię podwodną, a Hollis doceniał kolory wiosny. O nieco innych kolorach śpiewała z kolei Cyndi Lauper, a Run D.M.C. prezentowali swój największy przebój. Nie zapominajmy o Beastie Boysach, którzy wydali licencję na chorowanie i Paulu Simonie wracającym z solowym opus magnum prosto z RPA. Depeszach trzymających formę, Nicku Cavie and the Bad Seeds, którzy zeserwowali dwa świetne albumy („Your Funeral, My Trial”, „Kicking Against The Pricks”). Po życiowym przeboju zaliczyli też Europe oraz Status Quo. Z kolei Queen towarzyszyło „Nieśmiertelnemu”, co zaowocowało najbardziej dochodową trasą w historii zespołu i olbrzymim sukcesem komercyjnym.

Miałem dużą zagwozdkę, na jaki album się zdecydować, zwłaszcza że nasze portalowe archiwum i tak dyskwalifikowało większość pozycji. Aby wzmocnić jeszcze bardziej tezę o niezwykłości tej daty, postanowiłem zatem wygrzebać kolejną ciekawą pozycję, do której nie wraca się już tak często, jak do wymienionych wyżej dzieł. Mam na myśli debiutancki album mieszkańców Manchesteru – grupy James.

O tym, że James to wciąż otwarta księga, mogą świadczyć całkiem CIEPŁE recenzje tegorocznej płyty zespołu. Faktycznie, grupa po reaktywacji w 2007 ciągle partycypuje w rynku muzycznym, choć „La Petite Mort” jest dopiero pierwszym od sześciu lat pełnoprawnym LP (poprzedzonym przed czterema laty dwoma mini-albumami). Pomimo tego, że nowe James dość często odwołuje się do estetyki stadionowego rocka, z czym niespecjalnie jest mi po drodze, panowie zachowali idiomatyczność typową dla początków ich dyskografii (zwłaszcza przełomu lat 80. i 90.), czego efekt wzmacniają takie smaczki jak delikatny reverb na wokalu (choć Tim Booth brzmi dzisiaj momentami jak Dan Bejar). Dlatego nie da się ukryć, że dyskusja na temat James musi uwzględniać kontekst przeszłości. A ta wiąże się nie tylko z Madchesterem, z którym zespół jest powszechnie kojarzony, lecz także z niezwykle barwnym okresem początków działalności grupy.

Wspomniana barwność to nie tylko odcisk kreatywnego podejścia do kompozycji. Chociaż wczesne perypetie członków zespołu nie dorównują pod względem atrakcyjności medialnej przygodom późniejszym (m.in. desperackie próby łatwego zarobku muzyków poprzez branie udziału w eksperymentach medycznych jako króliki doświadczalne), to trzeba dodać, że nagranie debiutu przez James zostało zrealizowane dość późno właśnie za sprawą tychże. Zespół powstał już w roku ’82, ale w ciągu niemal czterech następnych lat na poczet swojej dyskografii mógł zaliczyć tylko EP-ki. Problemy z dragami pierwszego gitarzysty Paula Gilbertsona z pewnością przyczyniły się do tego, że LP „Stutter” miało swoją premierę dopiero w czerwcu ’86 – niecałe cztery miesiące przed tym, nim świat usłyszał mój pierwszy krzyk. Coś musiało być jednak pociągającego w ekipie z Manchesteru, skoro sam Morrissey zwrócił na nich wcześniej uwagę, zapraszając do supportowania przy trasie promującej „Meat Is Murder” (The Smiths coverowało wówczas nawet jedną z piosenek James – „What’s The World”). Po latach Guardian umieścił „Stutter” na liście „1001 albumów, które musisz usłyszeć przed śmiercią” .

Co takiego zawiera ta płyta, że warto ją nadal odświeżać? „Stutter” świetnie nadaje się na reprezentanta indie sprzed trzech dekad, albowiem ukazuje nieograniczony zasięg wyobraźni Anglików i kipi od kreatywności na granicy szaleństwa. Wystarczy odpalić pierwszy numer „Skullduggery” i posłuchać, jak wprowadzający w atmosferę płyty teatralny wokal Bootha jest kontrapunktowany przez gitarę, która burzy żartobliwą sielankowość tego intra. Za chwilę tempo utworu zaczyna galopować, aż eksploduje. Sonorystycznym przejściem przeradza się w drugi track – „Scarecrow”. Takich wariacji jest tu wiele. Charakterystyczny dla rzeszy grup tamtego okresu nerwowy bas wypełnia tę płytę po brzegi, a Booth swoją brawurą zawstydza nawet Davida Byrne’a. I chociaż głos śpiewającego bywa czasami do bólu przerysowany, nie brakuje tutaj też bardziej zaangażowanych momentów. Jednym z nich jest „Why So Close” – ballada komentująca zimnowojenne lęki. Warto również wspomnieć o wpływach folkowych, które pobrzmiewają na albumie, choć James sytuował się wtedy raczej bliżej Echo & The Bunnymen niż The Waterboys. Z kolei wspomniane pokrewieństwo z The Smiths możemy dostrzec m.in. w closerze „Big Hole”. Wisielczy humor (tekst!), przyśpieszone metrum na końcu utworu, motoryczne gitary i charakterystyczne zawodzenie lidera, wpadające momentami w ironiczność – to chwyty tak bliskie ekipie Moza, że cała jej sympatia do James staje się zrozumiała.

Można oczywiście dywagować nad tym, jak bardzo zmieniłby brzmienie debiutu wpływ Briana Eno, który pierwotnie miał zająć się jego produkcją (ta współpraca ziściła się na świetnym „Laid” – jedynym chyba albumie, który postawiłbym wyżej od „Stutter”). Ale prawdą jest, że ciężko zarzucić cokolwiek Lenny’emu Kaye’owi (ziomek od Patti Smith), który trzymał pieczę nad „teatralnością” „Stutter”.

Pierwsza płyta James przyszła na świat wśród naprawdę wymagającego towarzystwa i być może ten fakt przyćmił blask debiutu Anglików. Ale bezlitosne koleje historii nie powstrzymają wnikliwych – ja w każdym razie cieszę się, że mam „Stutter” za rówieśnika. Zwłaszcza, gdy słyszę muzykę Suede, The Tears czy chociażby rodzimego Myslovitz. Ich twórczość to przecież świetny przykład wpływów debiutu (i nie tylko) James na późniejsze pokolenia muzyków.

*Tekst jest częścią cyklu Cudowne lata.*

Rafał Krause (21 października 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także