Japan

Tin Drum

Okładka Japan - Tin Drum

[Virgin; 1981]

Polacy lubią Japan. Gdzie nie przyłożyć ucha, słychać komplementy pod adresem zespołu; ktoś dopomina się o przegląd, ktoś inny zachwala wczesne albumy zespołu. W sumie trudno się dziwić, Japan mogliby uchodzić za archetyp kapeli kultowej: pozostającej w cieniu supersławnych naśladowców z Duran Duran, dowodzonej przez melancholijnego frontmana z grzywką większą-niż-życie i wcale nie mniejszymi ambicjami. Wiedział o tym już Piotr Kaczkowski, kiedy w latach 80. prezentował kolejne solowe dokonania Davida Sylviana, wokalisty i masterminda grupy. To zresztą symptomatyczne, że spośród wielu zdolnych brytyjskich songwriterów tamtej epoki, polski słuchacz mógł bliżej obcować właśnie z Sylvianem. No bo jakby nie było, progrockowa smuga cienia zawsze dobrze komponowała się z wizerunkiem tego wokalisty o urodzie transseksualnego cherubina. I tak już zostało: David Sylvian w sercach Polaków, a z nim – trochę na doczepkę, ale jednak – tych pozostałych czterech ziomków: Mick Karn (doskonały, zmarły w tym roku basista), Richard Barbieri (późniejszy współpracownik… Porcupine Tree), Steve Jansen (brat wokalisty) i Rob Dean (gitarzysta, który odszedł przed nagraniem finalnego albumu, sfrustrowany „brakiem miejsca dla jego instrumentu w zespole”). Tyle, że trudno stawiać dyskografię Japan oraz – stanowiący jej przedłużenie – solowy dorobek Sylviana, za przykład konsekwentnej drogi twórczej na miarę kolejnych albumów Talk Talk. Owszem, nie raz i nie dwa, utwory firmowane tą marką ocierały się o epokowość, ale już towarzyszące im longplaye z rzadka można było określić w pełni zrealizowanymi. Sam David za swój pierwszy skończony album uznał dopiero „Dead Bees On A Cake” z 1999 r. Choć to objaw muzycznej demencji, stanu kiedy każda kolejna płyta wydaje się wiele lepsza od poprzedniej i – rzecz jasna – lepsza od tych powszechnie uznawanych za klasyczne, wciąż: chodzi o zasadę, a co do zasady lider Japan miał rację.

Sylvian is an awkwardly transgressive artist that fails more often than he succeeds in combining avant-gardish elements with his unmistakable grasp of the pop song form, dotykając sedan sprawy, pisał 11 lat temu Pitchfork. Cały problem nie leży więc w braku kompozytorskich skillsów, ale w ryzyku, które David począwszy od „Tin Drum” (1981), nieustannie podejmował i – jak pokazują jego ostatnie wycieczki na terytorium Scotta Walkera – wciąż podejmuje. W zasadzie każdy kolejny z napisanych przez niego albumów, był dziełem w pewien sposób nieudanym, niekompletnym, a jednocześnie odważnym i frapującym. Krytycy zarzucali im artystyczną fanfaronadę, bufoństwo, ale przecież to właśnie rysa na gładkim wizerunku, decyduje o „maniu lub nie maniu” uroku.

Zanim jednak Sylvian poszedł robić ambientalny pop z Czukayem, Hassellem czy Frippem (na „Brilliant Trees”, „Alchemy” czy „Gone To Earth”), było Japan, zespół, którego nie sposób traktować wyłącznie w kategoriach przygrywki do rzeczy lepszych i ważniejszych. Zresztą, czy – bardziej ambitny – solowy dorobek songwritera jest faktycznie lepszy i ważniejszy, to bardziej pytanie niż teza. Japan bowiem – inaczej niż jego introwertyczny lider-indywidualista, który sam dla siebie stanowił punkt odniesienia – okazał się jedną z bardziej wpływowych brytyjskich grup końca lat 70. Początek nie wskazywał jednak, że wydarzy się tu cokolwiek doniosłego: wydany w 1978 r. debiutancki album „Adolescent Sex” był niczym więcej jak neo-glamową ramotką, tyleż miłą co niemodną. Do ’78 r. wszyscy artyści, którzy uformowali pierwotne brzmienie Japan, zdążyli bądź to – jak Bowie czy Bolan – zmienić barwy, bądź – jak Roxy Music – przestać istnieć. O tym, jak daleko wczesnemu Japan do zespołu znanego z „Tin Drum”, niech świadczy fakt, że dopiero na trzecim albumie, „Quiet Life”, David Sylvian odkrył swój słynny baryton. Zresztą od „Quiet Life” zaczęła się poważna ewolucja grupy: istotną rolę w procesie produkcji zaczęły odgrywać syntezatory, miejsce teenage-lust zajęła wielkomiejska alienacja; chłodne brzmienie albumu niektórzy łączyli ze zjawiskiem euro-disco – nic dziwnego, wydawcą Japan była berlińska Hansa, zaś wśród współpracowników grupy na krótko znalazł się Giorgio Moroder (do spółki z Sylvianem napisał i wyprodukował singlowe „Life In Tokyo”). W tym samym czasie z odhumanizowanego blichtru „I Feel Love”, nowo-falowej wrażliwości i zamiłowania do dwurzędowych garniturów narodził się nurt new romantic, a że David i chłopaki od dawna uporczywie i wbrew przeciwnościom forsowali swoją wizję elegancji, nagle okazało się, że z żyjących przeszłością looserów stali się best new thing.

Wydane w 1980 r. „Gentlemen Take Polaroids” pokazało ja ciekawa może być relacja artystyczna na linii inspirujący-inspirowany. Jeszcze dwa lata wcześniej Japan z zadowoleniem próbowało naśladować Roxy Music, zaś Roxy szukało sposobu na redefinicję własnego stylu. Nagle okazało się, że tej redefinicji dokonał za Ferry’ego właśnie Sylvian, a noworomantyczne „Gentlemen…” stało się blueprintem dla „Avalon”. Okej, wiadomo, który z tych albumów jest lepszy – nie ma co silić się na demitologizację idoli – niemniej nie sposób nie zauważyć w nastrojowym, ciemnym brzmieniu „Avalon”, w jego wielowarstwowych partiach syntezatorów i melancholijnej melodyce wyraźnego wpływu Japan.

Na „Gentlemen Take Polaroids” zespół w końcu odnalazł silny i doniosły głos, a przy tym zdobył publiczność, o którą tak długo zabiegał. David Sylvian przyjął ten fakt z zadowoleniem, pożegnał Roba Deana i zaczął wszystko od nowa. Szlag trafił melancholijne piosenki o miłości, zmieniła się zasada kompozycyjna: instrumenty melodyczne zostały ukryte za kunsztowną mozaiką dźwięków perkusyjnych lub quasi-perkusyjnych, paletę brzmień wyznaczyły bębny Jansena, błyskotliwa gra basisty, nieodżałowanego Micka Karna, oraz – wykorzystane w charaterze ksylofonu (?) – syntezatory. Przyszedł rok ’81, a wraz z nim eksperymenty.

Fani spekulują ile w tej ostatniej przemianie Japan było z autorskiej wizji Sylviana, a ile podszepnął Ryuichi Sakamoto, nieobecny bohater „Tin Drum”. Sakamoto, muzyk Yellow Magic Orchestra (powiedzmy, że to dalekowschodni odpowiednik Kraftwerk), pojawił się w tej historii już na poziomie poprzedniego albumu: dołożył do „Gentlemen…” trochę brzmień klawiszowych i pomógł napisać zamykające płytę „Taking Islands In Africa”. Obaj muzycy poznali się podczas wspólnej trasy i szybko nawiązali luźną, trwającą wiele lat współpracę. Wprawdzie nazwisko Sakamoto nie figuruje na liście płac sporządzonej przy okazji „Tin Drum”, ale iluzoryczny dotąd związek Japan z orientem na tym etapie nabrał bardziej realnych kształtów.

Po eksperymentalnej stronie popu, lata 80., a przynajmniej ich pierwsza połowa, upłynęły pod znakiem „muzyki świata” i poszukiwań nowego języka artystycznego wyrazu. Long story short, odkąd Talking Heads wydali „Remain In Light”, każdy chciał pielęgnować wewnętrznego Afrykanina. Ale „Tin Drum” nie należy postrzegać przez pryzmat ejtisowych wycieczek do Nigerii – brak tu monotonnego groove’u, Jansen robi wszystko żeby połamać rytm, a ułożone przez Sylviana linie wokalne wcale nie pełnią roli fundamentu – melodia wije się, zmienia kierunek w najmniej oczekiwanych momentach. Czasem „Tin Drum” przypomina chaotyczny zbiór motywów, których nie sposób zebrać w kompozycje – niech przykładem będzie słynne „Ghost” – akurat jako jedyne na albumie pozbawione ścieżki perkusji – w którym Sylvian wydaje się śpiewać „przeciw” ambientalnemu podkładowi. Piosenka została wydana w marcu 1982 r. jako trzeci singiel wykrojony z albumu i nieoczekiwanie dotarła do 5. miejsca na brytyjskiej liście przebojów, stając się tym samym największym przebojem w karierze grupy. Próby tłumaczenia tego mini-fenomenu kapitalizacją dotychczasowej sławy wydają się chybione, bo przecież dwa wcześniejsze single, „The Art Of Parties” i „Visions Of China”, poradziły sobie znacznie gorzej, a paradoksalnie oba (zwłaszcza pierwszy z nich) są utworami wiele bardziej przebojowymi. No ale urok Japan zdaje się tkwić właśnie w efektywnym wygrywaniu sprzeczności; w przypadku „Ghosts” wystarczył tęskny refren o śladowej zawartości hooku, by minimalistyczny eksperyment przemienić w przysłowiowe walizki pieniędzy.

Wprawdzie trudno tu mówić o bezpośrednim przełożeniu dalekiego wschodu na język popu, jednak „Tin Drum” było czymś więcej niż tylko fantazją o Azji. Sylvian wykorzystał zachodnie wyobrażanie obcej tradycji, wyolbrzymił jej cechy dystynktywne i użył ich w roli podstawowych składników swoich piosenek. Efekt był więcej niż zadowalający. W każdym z utworów czuło się aranżacyjny rozmach i pietyzm z jakim muzycy programowali instrumenty w poszukiwaniu palety odpowiednich brzmień. Jednocześnie, żaden z poprzednich albumów grupy nie operował tyloma zaraźliwymi, choć nieoczywistymi hookami. I może to jest właśnie klucz do odczytania artystycznego sukcesu całej płyty: umiejętne dozowanie napięcia w nieoczekiwanie powracających motywach przewodnich. Czy to będzie funkowy lick gitary w „Art Of Parties”, czy „riff” bębnów w „Sons Of Pioneers” (podobieństwo do równie obsesyjnego patternu „Sheltering Sky” King Crimson wydaje się nieprzypadkowe), czy w końcu połamany, sielski i jednocześnie podniosły refren „Cantonese Boy” – to właśnie smaczki decydowały o recepcji „Tin Drum”.

Sakamoto, obecny czy nie, mógł być dumny: po spotkaniu z nim, Japan zmieniło się w precyzyjną rytm-maszynę, której chłodne brzmienie było nie-tak-znowu-odległe od jego własnych poszukiwań na gruncie muzyki elektronicznej. Ale – i to kolejna wewnętrzna sprzeczność – ten sam utwór, który zagwarantował Sylvianowi status gwiazdy, „Ghosts”, stał się katalizatorem kolejnej przemiany. „Ghosts” was a pivotal piece in that sense, it was a breakthrough in which I thought I was able to talk somewhat directly about personal experiences, but in such a fashion that people could identify with it and have it be relevant in their own lives, mówił David w jednym z wywiadów. Stało się oczywiste, że Japan – zespół zorientowany na zewnątrz, stojący na czele epokowego nurtu, a więc uwikłany w tu i teraz – musi przestać istnieć, by Sylvian, artysta skoncentrowany na własnej duchowości, mógł dalej pisać. Zresztą, „Tin Drum” okazał się albumem tak manierycznym (spora część jego uroku opierała się na dojmującym wrażeniu obcości), że przed muzykami dotąd śmiało eksperymentującymi z własnym wizerunkiem, stanęła wizja stylistycznej niewoli.

Po rozwiązaniu Japan w grudniu 1982 r., artystyczne wybory Sylviana – kolejne autorskie płyty, odległe od mód i trendów – w jakiś sposób deprecjonowały dorobek jego macierzystego zespołu, jako młodzieńczy i butny. Sam zainteresowany podkreślał: It’s cultural tourism, that we were guilty of in Japan, and that I didn’t want to step back into. If I did step into a culture, I wanted to pull something of substance down, I would like people both from the culture into which I’m stepping as well as the western culture to appreciate it, tłumacząc się w ten sposób z hermetycznego języka „Tin Drum”. Trudno jednak zapomnieć, że wewnętrzny dialog, który naznaczył całą „dorosłą” karierę Sylviana, zaczął się przy okazji tych wczesnych prób. Każda kolejna dekonstrukcja, każda redefinicja stylu – a było ich pomiędzy „Brilliant Trees” (1984) a „Manafonem” (2009) co najmniej kilka – podbudowana byłą podobną dążnością do transgresji. Japan wykroczyło poza schemat noworomantycznego zespołu, a jego lider wykroczył poza schemat zespołu w ogóle – by przez lata ponosić porażkę za porażką. Zgodnie z zasadą sprzeczności, wszystkie one złożyły się na pełną zwycięstw karierę.

Paweł Sajewicz (8 września 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kidej
[15 września 2011]
Oczywiscie nie mam rowniez zielonego pojecia, jakie mialo to przelozenie na popularnosc Sylviana u nas, ale _wydaje mi sie_, ze bez tej obecnosci na antenie PR3 nie kojarzylby go w czasach przedinternetowych praktycznie nikt.
Gość: kidej
[15 września 2011]
Sylvian na pewno dosc regularnie pojawial sie na Trojkowej antenie, nie tylko u Kaczkowskiego (choc tez), w kazdym razie jest dla mnie jednych z tych wykonawcow, ktorych od razu kojarze z PR3 (oczywiscie nie kalibru wspomnianych przez Pawla DM - predzej 'niszowy kult' a la Waterboys).
PS
[15 września 2011]
@fripper

dzięki! co do wątku Kaczkowskiego, to ja oczywiście nie wiem ilu słuchaczy ten charyzmatyczny prezenter zaraził Sylvianem, nie chciałbym też żeby ta moja wypowiedź była traktowana jako pojazd (?) po charyzmatyczny skądinąd prezenterze. Faktem jest, że Kaczkowski coś tam Sylviana puszczał (na pewno w całości prezentował "Gone To Earth", przypuszczam też, że "Secrets Of The Beehive", choć na stronie minimaxu nie znalazłem potwierdzenia), więc David był w świadomości polskiego słuchacza obecny i jakoś wpisywał się w kaczkowski klimat artystowskiego rocka. Wiadomo jednak, że o popularności na miarę Depeche Mode nie może być mowy.
Gość: fripper
[15 września 2011]
Super artykuł. Faktycznie dobrze napisane i merytorycznie. Oby takich więcej.

Zastanawia mnie tylko to, czy Kaczkowskiemu aż tak się udało wypromować w Polsce Sylviana. Owszem, jest u nas popularny, ale jednak na skalę zdecydowanie mniejszą niż inne tuzy lat 80tych i jest to popularność zdecydowanie niszowa. Ileś lat temu natknąłem się na jakiś artykuł (prasa papierowa, ale nie pamiętam gdzie), w którym lekko podważano tezę o absolutnym wpływie radiowców na słuchaczy PRL-u. Nikt nie podważał, że ten wpływ był potężny, ale nie tak absolutny, jak się czasem sądzi. Podano tam parę przykładów twórców wielbionych przez trójkowych prezenterów, ale których nigdy nie udało im się wypromować w takim stopniu jak innych. Jednym z przykładów był właśnie Sylvian (swoją droga, zdaje się, że puszczał go głównie Beksiński, a nie Kaczkowski). Skupiono się tam jednak głównie na The Smiths - jednym z najulubieńszych zespołów Kaczkowskiego ever! Puszczał ich dużo i często, a jednak w porównaniu z kultem Joy Division, Depeche Mode czy The Cure, moda na The Smiths była u nas śladowa.

A skoro tak pan Sajewicz na nowo przeszłość odkrywa, to może przypomni i zreinterpretuje twórczość Petera Hammilla?
Gość: jmarr
[8 września 2011]
LOL, jakiś tydzień temu pytałem o albumy Japan na Strawberry Fields a doczekałem się odpowiedzi tu. Dzięki.
Gość: mh
[8 września 2011]
*Owszem, nie raz i nie dwa, utwory firmowane tą marką ocierały się o epokowość, ale już towarzyszące im longplaye z rzadka można było określić w pełni zrealizowanymi*

Tej pełnej realizacji doczekaliśmy, tyle że nieco później i już pod innym szyldem: Rain Tree Crow,
PS
[8 września 2011]
Ok 26 minuty setu Sakamoto, który możecie odsłuchać za pomocą Red Bull playera na stronie głównej pojawia się Sylvian (raczej puszczony z taśmy, ale wciąż). Kompozycja to "Bamboo Music" z podwójnego singla obu artystów, nagranego gdzieś w okolicach '82 r.
Gość: Jacek
[8 września 2011]
no wreszcie coś fajnego, ciekawe i MERYTORYCZNE, zero seffindulgence jak to u Was, szacun

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także