McDonald & Giles

McDonald & Giles

Okładka McDonald & Giles - McDonald & Giles

[Island; 1970]

Dość długo zastanawiałem się, czy dział klasyka to odpowiednie miejsce, by zajmować się działalnością artystyczną duetu McDonald & Giles. Z tego względu, że ich jedynego krążka z 1970 nie da się w ten sposób zaklasyfikować. To dziełko średnio istotne, którego miejsce jest gdzieś na drugim, trzecim planie muzycznej historii dwudziestego wieku. A i późniejsze losy jego twórców zdają się z perspektywy czasu średnio inspirujące – po zakończeniu działalności projektu Ian McDonald przez kilka lat znosił dzielnie upokorzenia jako sidekick Micka Jonesa w pierwszym składzie Foreignera, by ostatecznie stamtąd wylecieć; Michael Giles udzielał się jako muzyk sesyjny w kilku nieistotnych przedsięwzięciach, a jego brat Peter – basista duetu McDonald & Giles, ale nie jego oficjalny członek – dał sobie spokój z muzyką, by zająć się księgowością. Mógłbym więc na dobrą sprawę ograniczyć się do krótkiej anegdotki w którejś z odsłon Jukeboksa. Ostatecznie jednak zdecydowałem się na większy format, z dwóch względów. Po pierwsze dlatego, że postaci Iana McDonalda i braci Giles tracą anonimowy charakter nie w kontekście ich dokonań po roku 1970, ale właśnie do tego momentu, tj. z czasów, gdy wszyscy trzej przewinęli się przez pierwszy skład grupy King Crimson. A po drugie, choć „McDonald & Giles” nie ma statusu kanonicznego, to doskonale wpisuje się nie tylko w konkretną epokę muzyczną (prog-rock), ale i ponadczasowy koloryt Londynu – wspólny dla tamtejszych artystów bez względu na środowisko czy czas akcji.

To, że McDonald i Giles mieli spory wkład w powstanie jednego z kamieni milowych prog-rocka, tj. „In The Court Of The Crimson King”, siłą rzeczy musiało wpłynąć na ostateczny kształt ich krążka. Zwłaszcza że spiritus movens projektu, Ian McDonald, współodpowiadał nie tylko za brzmienie debiutu King Crimson – a koleś de facto zawłaszczył sound KC, grając na melotronie, dęciakach i czym popadnie – ale także songwriting („I Talk To The Wind” i numer tytułowy to jego kompozycje). Stąd na przykład opener albumu McDonalda i Gilesa, śliczna „Suite In C”, stanowi logiczne rozwinięcie kingcrimsonowskiej myśli szkoleniowej. Choć trzeba przyznać, że z początku brzmi to bardziej jak „She Don’t Use Jelly”, gdy McDonald podpięty pod megafon skanduje przy minimalnym akompaniamencie niemal ten sam zestaw rymów, co Coyne (powtarza się magazine, a zamiast tangerine czy vaseline jest tambourine i evergreen). No ale po kilku minutach utwór przechodzi łagodnie w typowo crimsonowski jam, w którym wiodącą rolę pełnią oczywiście dęciaki, by wyhamować quasi-wodewilowym outro w stylu ostatniej części „California Saga” Beach Boysów, z wydanego trzy lata później „Holland”. Tyle wystarczy, by stwierdzić, że chłopakom nie włączyło się na szczęście myślenie reakcyjne i obyło się bez prób powrotu do gówniarskiego prog-kabaretu, jaki obaj bracia Giles wespół z Frippem odstawiali w 1968 roku na płycie „Giles, Giles And Fripp”, zanim po kilku przetasowaniach powrócili już jako King Crimson.

Ale to też nie jest tak, że można traktować projekt McDonalda i Gilesa wyłącznie w kategoriach spin-offu macierzystej grupy, nawet jeśli duet rejestrował materiał na swój krążek w międzyczasie koncertów King Crimson, pomiędzy premierą pierwszego (1969) i drugiego (1970) albumu grupy. Już bardziej jako zdrową alternatywę dla mocno błądzącej kapeli Frippa. No bo jakby się McDonald i Giles tutaj chwilami nie rozpędzali, zahaczając konkretniej o rocka symfonicznego, to i tak wychodzą z tego bez szwanku, w przeciwieństwie do King Crimson circa „In The Wake Of Poseidon”. O „Suite In C” już było, więc weźmy grand finale płytki, „Birdman”. Otóż kawałek mimo swoich horrendalnych rozmiarów i ogólnej teatralności nie nuży z tego prostego powodu, że na przestrzeni tych kilkunastu minut chłopacy prezentują jakiś milion błyskotliwych, uroczych i zwyczajnie ciekawych rozwiązań melodycznych. Począwszy od fajowego, powracającego co parę minut tematu przewodniego, przez rozkoszną część środkową (bujający pochód basu, handclapy) i jazzowe improwizacje, na euforycznym, pinkfloydowskim outro skończywszy. Tymczasem podobne tendencje w przypadku „In The Wake Of Poseidon” decydują o jego wtórności. Nawet jeśli na „Wake” pojawia się nie tylko McDonald (wirtualnie, jako współautor dwóch numerów), ale i obaj bracia Giles (osobiście).

Drugi krążek KC stanowi bowiem równie dosłowną, co poślednią kopię pierwszego albumu – to, że Fripp pozwala sobie na interpolację tytułowego numeru z debiutu, zakrawa na ponury żart – a przy okazji zapowiedź degrengolady, która ostatecznie dopadła prog-rocka kilka lat później. No bo de facto „Wake” stoi nie znakomitymi kompozycjami, ale właśnie tymi elementami, które najprościej było odtworzyć (patos, nadęcie, smutek), i które umasowione ostatecznie doprowadziły do skarlenia całego gatunku. Okej, nieco teraz dramatyzuję (nomen omen), bo zanim to nastąpiło, światło dzienne ujrzała całkiem pokaźna liczba prog-rockowych arcydzieł. Przecież w przeciwieństwie do King Crimson, gatunek jako taki miał się w roku 1970 całkiem nieźle. Poza tym to nie kapela Frippa urzeczywistniła prog-rockową antyutopię, sygnalizowaną na „Wake”. Jej dobre imię ocaliło prawdopodobnie to, co w pierwszej chwili zdawało mu się straszliwą tragedią, tj. dezintegracja pierwszego składu KC i przede wszystkim odejście Grega Lake’a – wicelidera i wokalisty grupy. I to właśnie Lake dokończył dzieła zniszczenia, tyle że pod szyldem Emerson, Lake & Palmer, trywializując prog-rocka poprzez wynaturzenie jego cech dystynktywnych, w imię formuły mniej kreatywności, więcej patosu, która kiełkowała już na „In The Wake Of Poseidon”.

Tym samym „McDonald & Giles” oraz „In The Wake Of Poseidon” stanowią jakby dwa warianty kontynuacji drogi obranej na debiucie King Crimson. I o ile Fripp & Lake dreptali w miejscu, McDonald & Giles ruszyli ścieżką wytyczoną pomiędzy sceną Canterbury (brytyjska adaptacja jazzu) i wczesnym Pink Floyd/Procol Harum (eksperyment z formułą piosenki pop). Tak więc s/t duetu można by w uproszczeniu odczytywać jako mariaż dorobku dwóch najważniejszych zespołów lat sześćdziesiątych (Beach Boys w intro do „Birdman”, Beatles w „Is She Waiting?”) i jazzu, przefiltrowany przez rustykalną wrażliwość McDonalda (londyńczyka, swoją drogą). A mniej więcej taką formułkę – minus jazz – realizowały dwa znakomite polskie zespoły z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, tj. Skaldowie i Breakout (nie w wersji blues, ale rock z Mirą Kubasińską na wokalu). Stąd te mniej jazzujące i bardziej piosenkowe momenty krążka McDonalda i Gilesa brzmią całkiem podobnie do „Cała jesteś w skowronkach” czy „Na drugim brzegu tęczy”. Z tym że znakiem rozpoznawczym duetu – nie tylko na tle obu tych składów czy King Crimson – pozostaje perkusja. A więc działka, za którą odpowiada drugi z tytułowych bohaterów projektu, Michael Giles.

To zastanawiające, że koleś, który na pierwszych dwóch krążkach KC bębnił z zaangażowaniem emerytowanego dobosza, tutaj sieje taki rozpizd, że te słodziutkie piosenki o miłości nabierają hip-hopowego sznytu. Giles może i nie gra siłowo, ale pod względem techniki (polirytmia!) ociera się momentami o geniusz Jakiego Liebezeita. (A swoją drogą czy prog-rockowi perkusiści nie są najlepsi? No bo jest i Collins, i Wyatt, i Bruford, i Vander, a gdyby uznać, że krautrock jest niemieckim odpowiednikiem prog-rocka, to doszedłby i Dinger, i Liebezeit.) Przykład? „Tomorrow’s People – The Children Of Today”, czyli jedyny numer na płycie, który skomponował Giles, wyposażony w tak zjawiskowy bit, że ponad trzydzieści lat później Beastie Boys wsamplowali go do „Body Movin’”. To jest de facto siedem minut taśmy instruktażowej dla przyszłych perkusistów, ubarwionej o efektowne solo i prześliczne interludium, które brzmi jak początek „My Ship” w interpretacji Milesa Davisa z 1957 roku. No i swoją drogą fajowa antyteza „Epitaph”, tak muzycznie, jak i tekstowo, bo „Tommorow’s People” to hurraoptymistyczny hołd dla przyszłych pokoleń.

No ale dobra, nie ma co kreować McDonalda i Gilesa na protoplastów punku – w tym sensie, że tożsamość punkowców w sporej mierze ukonstytuował bunt wobec prog-rocka – nawet jeśli pod względem witalności duet miał się znacznie lepiej niż King Crimson. W momencie premiery ich jedynego krążka oczywiście, bo jeszcze w tym samym roku, po odejściu Lake’a, Fripp ogarnął się i w przeciwieństwie do kolegi Grega począł rozglądać się za nowymi kierunkami rozwoju. Z lepszym („Larks’ Tongues In Aspic”) lub gorszym („Islands”) skutkiem, aż do roku 1974, gdy wreszcie zsyntetyzował tych parę ładnych lat własnych doświadczeń na doskonałym „Red” – krążku, na którym swoją drogą w roli muzyka sesyjnego pojawił się nie kto inny, jak Ian McDonald. I pewnie dołączyłby na stałe do składu King Crimson, gdyby Fripp nie uznał – skądinąd słusznie – że w prog-rocku nie zostało już nic do powiedzenia i nie rozwiązał zespołu, by zająć się duszpasterstwem.

Na szczęście jednak zmuszony był porzucić marzenia o życiu klasztornym, gdyż w kolejnych latach dość mocno zaangażował się w występy gościnne u Briana Eno, Petera Gabriela czy Davida Bowie. Co w przypadku postaci tego kalibru byłoby pewnie uwłaczające, gdyby nie fakt, że dla Frippa rozpoczął się w ten sposób okres nauki. A że chłop miał otwarty umysł, to nie ograniczał się do znajomości z ludźmi z tego samego podwórka, lecz faktycznie podążał za tętnem pulsu. Choćby miało go to zaprowadzić na drugi koniec świata (Nowy Jork), gdzie władzę sprawowały postaci, które z prog-rockiem nie miały nic wspólnego, vide Blondie, Darryl Hall czy Talking Heads. Po drodze, zapatrzony w Eno, Fripp eksperymentował z taśmami, co naprowadziło go na Frippertronics („No Pussyfooting”), by wreszcie przypomnieć o sobie światu frapującym „Exposure” i reaktywować King Crimson. Na okres czterech lat (1981—1984) naznaczonych trylogią doskonałych albumów („Discipline”, „Beat” i „Three Of A Perfect Pair”), które stanowiły dojrzały owoc tych wszystkich lat nauki Frippa, a pod względem kreatywności i znaczenia wyprzedzały całą ówczesną prog-scenę o lata świetlne. Tym samym Fripp przywrócił prog-rockowi jego pierwotny sens, tj. progresywność sensu stricto.

A skoro już o progresji mowa, to warto jeszcze poruszyć kwestię lokalności muzyki duetu McDonald & Giles w kontekście rozwoju formuły piosenki londyńskiej, tj. słodko-gorzkiej, wielkomiejskiej balladki, będącej bez względu na epokę wizytówką muzyczną angielskiej stolicy. Okej, coś takiego jak londyński vibe to rzecz równie dyskusyjna, co niemierzalna, ale gdyby rozpatrywać rustykalne wtręty w muzyce M&G nie tyle w kategoriach czynnika lokalizacyjnego, ile znaku czasu, to okazałoby się, że co prostsze numery na ich krążku mogłyby stanowić archetyp londyńskiego twee-popu w rodzaju Field Mice. Mogłyby, bo nie sądzę, żeby Robert Wratten czy Mark Dobson wzorowali się na McDonaldzie i Gilesie, ale nie o wychwytywanie zależności mi tu chodzi, lecz podobną wrażliwość. By ją dostrzec, wystarczy wyobrazić sobie utwory duetu uwspółcześnione i wyzute z ich wieśniackiego charakteru. Albo sięgnąć po cover numeru McDonalda jeszcze z czasów King Crimson, „I Talk To The Wind”, którego w 1992 roku podjęło się trio Opus III, tłumacząc go na język housu/techno. Stąd już zresztą niedaleko do ukochanego zespołu wszystkich mieszczańskich grubasów audiofili i najbardziej londyńskiego składu ever, czyli Saint Etienne, których smutny dance-pop stanowił na dobrą sprawę hybrydę naiwnego twee-popu Field Mice i lokalnej „kultury klubowej”, reprezentowanej m.in. przez Opus III. Swoją droga mini-przewodnikiem po historii piosenki londyńskiej mógłby być ich epicki medley z „Sound Of Water”, tj. „How We Used To Live”, zbudowany z trzech wariantów stylistycznych tej samej kompozycji – akustycznego, tanecznego i quasi-jazzowego.

Saint Etienne nie byli zresztą pionierami smutnego disko, gdyż dobrą dekadę wcześniej inna fajowa grupa z Londynu, Talk Talk, pożeniła muzykę taneczną (nowofalowy synth-pop) z wielkomiejską balladką. Tyle że Talk Talk stopniowo modyfikowali tę formułę, marginalizując wpływy nowofalowe na rzecz odważnych eksperymentów, by na wysokości swojego trzeciego albumu „wymyślić” post-rock. I tu znów dochodzimy do McDonalda i Gilesa. Po pierwsze dlatego, że „The Colour Of Spring” i „McDonald & Giles” łączy postać jednego z ciekawszych muzyków sesyjnych tamtych czasów, Steve’a Winwooda (w obu przypadkach grał na organach). A po drugie ze względu na ideę, która przyświecała zarówno Hollisowi, jak i McDonaldowi, Gilesowi oraz całej reszcie światłych prog-rockowców z Frippem na czele, i która zakładała przełamanie ograniczeń narzucanych przez formułę rockowej kompozycji przy pomocy stricte rockowego instrumentarium. I nawet jeśli efekty tych starań w przypadku McDonalda i Gilesa nie są choć w połowie tak wiekopomne jak dorobek Talk Talk czy King Crimson, to i tak warto ocalić je od zapomnienia, że tak Grechutą pojadę na sam koniec. Aha, á propos pamięci – o istnieniu jedynego albumu McDonalda i Gilesa przypomniał mi niedawno Chaz Bundick, prezentując ich uroczą balladkę, „Flight Of The Ibis”, podczas swojego godzinnego podcastu, przygotowanego w ramach cyklu Headphone Highlights. A Chaz Bundick wie.

Łukasz Błaszczyk (7 października 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: pszemcio
[11 października 2010]
rubryka Leśniewskiego to w ogóle była najlepsza część Tylko Rocka, aż sobie przejrzę, bo mam gdzies na strychu stertę starych numerów. Gośc popełnił swego czasu takie coś:

http://merlin.pl/Brytyjski-Rock-w-latach-1961-1979-przewodnik-plytowy-A-F_Jacek-Lesniewski/browse/product/1,530664.html

Jak ktos to miał w ręce, to niech coś napisze sensownego. BTW: o takich Talking Heads, King crimson czy Franku Zappie to się kiedys dowiadywało właśnie z Tylkorockowych wkładek, no bo jak inaczej...
błaszczyk
[10 października 2010]
Hmm, bardzo chętnie bym to przeczytał. Jestem ciekaw, jak to było postrzegane, ale skoro jest tam mowa o świetności, to pewnie nie tylko jako odrzut. No i to jest na pewno spora wartość edukacyjna, ale ponieważ bardzo słabo pamiętam Tylko Rocka, to nie czuję się kompetentny, by mu teraz wystawiać świadectwo. Zwłaszcza że siłą rzeczy postrzegam całą inicjatywę przez pryzmat Teraz Rocka. Jakie tam jeszcze rzeczy trafiały? Spoza mainstreamu pisma rzecz jasna...
Gość: TSA
[10 października 2010]
Pamietam, ze na pewno wkladka o King Crimson napomykala o 'swietnosci' materialu z McDonald & Giles. No i rubryka 'Magical Mystery Tour' Lesniewskiego tez na pewno dotknela tej kwestii. Zreszta co tu duzo mowic: jedne z fajniejszych muzyczynych, kolekcjonerskich tresci sprzed czasow internetu. Mozna smiac sie z Tylko/Teraz Rocka ale wplywu na wiedze mlodych osob z lat 90-ych nie sposob nie docenic. Czesc poszla dalej, czesc pozostala w bastionie zachowawczego podejscia wszelkiej masci redaktorow tam pisujacych. No ale McDonald & Giles mieli kiedys swoje strony w polskiej prasie muzycznej, naprawde :)
błaszczyk
[10 października 2010]
Choć oczywiście satysfakcja z nabycia w ten sposób koncertówki Brave raczej nieporównywalnie mniejsza niż zakup M&G. I już nie o muzykę mi teraz chodzi, a o czysto kolekcjonerski aspekt sprawy.
błaszczyk
[10 października 2010]
To zdanie z lidu, że nikt nie słyszał o M&G, to oczywiście hiperbola. Choć jakby co, mogę zawsze zwalić winę na Sajewicza, bo to chyba on je napisał ";P".

Hmm, właściwie nie dziwi mnie to, że w TR o nich pisali, bo co jak co, ale około prog-rockowe podwórko, to mieli drobiazgowo przeczesane. Zresztą z Trójką podobnie. Swoją drogą byłem wyrywkowym odbiorcą i jednego, i drugiego medium, ale na ślad M&G jakoś chyba nie trafiłem. Nie pamiętam.

Ale motyw sprowadzania kompaktów z zagranicy za pośrednictwem sklepików w rodzaju Megadiscu, zwykle zarządzanych jednoosobowo przez prog-rockowych zapaleńców, to jest taki poziom około-muzycznego romantyzmu, że aż momentami żałuję nadejścia internetu:) Sam się w takim sklepie (Omega?, Orion? coś takiego... ul.Berka-Joselewicza ileśtam jakby co) zaopatrywałem w swojej ulubionej Częstochowie. Kupiłem tak np. koncertówkę Brave Marillion ";P".
Gość: TSA
[10 października 2010]
Może to śmiesznie zabrzmi, ale dawni czytelnicy "Tylko Rocka", za czasów Beksińskiego oraz Leśniewskiego - wiedzieli, że ten album istnieje, mogli go nabyć sprowadzanego z Japonii za jakieś tam kuriozalne kwoty (Megadisc czy jak tam zwal sie ten warszawski sklep mocno zorientowany na staro-rockowe kompatky), mogli go nie raz wysłuchać w 3-ce w całości. Ten album w Polsce funkcjonuje w swiadomosci i to dosyc mocno jakos. Choc w skali swiata rzeczywiscie raczej zapomniania sprawa.
Gość: błaszczyk nzlg
[8 października 2010]
Prawda ";P"? Znam ten album nie od tak znowu dawna, ale "od zawsze" wiedziałem, że on gdzieś tam jest, bo - o ile się nie mylę - bodajże w książce Kosińskiego o KC była o tym wzmianka. No i wiadomo, pisał też o Giles, Giles & Fripp, ale dopiero niedawno sobie to obczaiłem i - mówiąc delikatnie - nie jest to płyta mojego życia.
Gość: turas
[8 października 2010]
no proszę, dawniej fanowałem dość ostro crimsonom, a ten album przegapiłem.

chaz zawsze krok przede mną..

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także