Silver Apples

Silver Apples

Okładka Silver Apples - Silver Apples

[Kapp Records; 1968]

Gdy w 1968 roku cały świat przecierał jeszcze ze zdumienia oczy po epokowym „Sierżancie Pieprzu”, otrząsał się po „Are You Experienced?”, rozpływał w barokowości „Odessey & Oracle”, a ruch hipisowski na Zachodnim Wybrzeżu USA w dalszym ciągu miotał się pomiędzy silnym upolitycznieniem a przykazaniami wolnej miłości, Nowy Jork zdawał się żyć własnym, odrealnionym tempem. Nowojorski światek artystyczny lat sześćdziesiątych, rozciągający się między dwoma antagonistycznymi środowiskami: homoseksualną bohemą Warhola i świtą Boba Dylana, wyznaczany granicami Lower East Side, East Village, Union Square i Soho, stał się wylęgarnią odszczepieńców i freaków, mekką wszelkiej maści indywiduów. Pod patronatem Harry’ego Smitha, świętego szaleńca, szamana i jednego z największych wizjonerów, jakich miała Ameryka, rodziła się wówczas tradycja bodaj najoryginalniejszej sceny muzycznej. Pierwsze kroki stawiała niezależna wytwórnia ESP, której naczelnym hasłem była wolność artysty w decydowania o kształcie albumu, co zaowocowało przyciągnięciem pod swe skrzydła nie tylko debiutujących niepokornych folkowców z The Fugs czy protopunkowej formacji The Godz, ale i naczelnego pomyleńca free jazzu, Sun Ra (nie bez przyczyny zresztą pada to nazwisko w kontekście Silver Apples). Kilka przecznic dalej The Velvet Underground dawało koncerty w ramach Exploding Plastic Inevitable, będące fuzją awangardowej muzyki, wizualizacji, performensu i narkotycznego seansu, a w Cedar Street Tavern można było spotkać debatujących w oparach alkoholu abstrakcyjnych ekspresjonistów z DeKooningiem na czele. Uświadomienie sobie tych wydarzeń wydaje się konieczne, by zrozumieć z czym zetknął się Simeon Coxe, gdy w wieku 21 lat przybył do Nowego Jorku.

Zanim Simeon i Danny Taylor nagrali debiutancki album, który antycypował właściwie połowę elektroniki i awangardy lat siedemdziesiątych, tak jak setki innych anonimowych kapel w tamtych czasach zaczynali od prostego rock’n’rollowego grania w jednej z podrzędnych knajp w Greenwich. Nieubłagana historia zapewne skazałaby ich na zapomnienie, gdyby nie wpływ kompozytora Harolda Claytona, który wprowadził Coxe’a w podziemną nowojorską scenę i zapoznał z Halem Rodgersem, pasjonatem elektronicznych gadżetów i generatorów drgań. Tak narodziło się absolutnie niekonwencjonalne, nowatorskie brzmienie duetu roznoszące w pył nieprzygotowane hipisowskie umysły. Oczywiście, należy pamiętać, że równocześnie działały formacje pokroju The United States of America czy Fifty Foot Hose, które również z dużą dozą śmiałości sięgały po elektroniczne nowinki, jednak żadna z nich nie zrezygnowała w pełni, tak jak Silver Apples, z tradycyjnego rockowego instrumentarium na rzecz perkusji i diabelskiej maszyny zbudowanej na bazie generatora z lat czterdziestych, którą z akrobatyczną zwinnością obsługiwało się rękami, łokciami, kolanami i stopami jednocześnie.

Album rozpoczyna znak rozpoznawczy Silver Apples: monotonny, generowany elektronicznie, przeszywający dźwięk, przywołujący na myśl psychodeliczne odloty Spacemen 3, przecięty chwilę później rytmicznymi, nerwowymi uderzeniami perkusji Taylora i podsycany paranoidalnym wokalem Simeona powtarzającym zapętlone frazy: oscillations, oscillations, electronic evocations of sound’s reality, stanowiące swoisty hymn na cześć tego niezwykłego generatora brzmień, który niczym wehikuł przenosi w wymiar nowej estetycznej wrażliwości. Gdyby w tym momencie wyłączyć płytę, wiedziałoby się o niej prawdopodobnie tyle samo co w przypadku wysłuchania jej do końca. Silver Apples jadą na jednym patencie, tu i ówdzie dodając psychodeliczne smaczki. Tyle w teorii, a ta, jak wiadomo, z praktyką niewiele ma wspólnego. Tej płyty bowiem w żaden sposób nie da się wyłączyć. Od pierwszej sekundy przez prawie 32 minuty napełnia słuchacza kosmiczną, transową energią, zaskakuje wymyślnymi efektami, jak odgłosy rzucanych monet na szklaną powierzchnię w „Whirly-Bird”, wszechobecne loopy czy kakofonia sampli z audycji radiowych w „Program” (hej, pamiętajmy cały czas, że to rok 1968, a w sample bawili się nieliczni – Steve Reich? James Tenney z jego elvisowskim „Collage #1”?). Gdybym miała zobrazować ten album krótkim hasłem, powiedziałabym, że to Suicide lat sześćdziesiątych. Nie do wiary jak wiele ten działający dekadę później nowojorski duet zawdzięczał prekursorskim ideom Taylora i Coxe’a. Trudno przewidzieć czy bez tych dusznych i prymitywnych dźwięków narodziłaby się no wave’owa i taneczna scena późnych lat siedemdziesiątych. Ze spuścizny Silver Apples garściami czerpali również post-punkowi awangardziści – „Dust” wykorzystujące efekt tremolo i spowite mrokiem „Dancing Gods”, oparte przede wszystkim na plemiennym, pulsującym, lecz zaskakującym matematyczną dokładnością brzmieniu perkusji, równie dobrze odnalazłoby się na debiutanckiej płycie brytyjskiej formacji This Heat. W ogóle na szczególną uwagę zasługuje gra Danny’ego Taylora. Każdy, kto usłyszy „Seagreen Serenades”, a przez całe lata dziewięćdziesiąte nie mieszkał w lesie niczym nowy Henry David Thoreau, musi zwrócić uwagę na profetyzm Taylora, którego technikę gry śmiało wykorzystywała później drum’n’bassowa estetyka.

Niewiele brakowało, a ekscentryczne pomysły Silver Apples nigdy nie ujrzałyby światła dziennego. Z powodu braku funduszy duet nie posiadał nawet dema, które mógłby rozesłać do wytwórni. Znaleźli więc alternatywny sposób – przyprowadzali wytwórnie do siebie. Co prawda większość z nich, wspomina Simeon, „uciekła jak najprędzej kupić watę do uszu”, ale kilka z nich wróciło, w tym Kapp Records. Był to mały label, który nie miał w swoim katalogu żadnej grupy rockowej, a co dopiero futurystycznego duetu z innego wymiaru, więc gdy w wyniku kolejnych komplikacji Silver Apples stracili producenta, wszyscy w wytwórni rozłożyli bezradnie ręce. Nie pozostało nic innego, jak wyprodukować płytę własnymi siłami. Nie trzeba zapewne dodawać, że żaden z nich nie miał w tej materii doświadczenia. Strach pomyśleć, jak by brzmiał ten album, gdyby zajęli się nim profesjonaliści.

Paul Morrissey, nadworny reżyser Warhola, powiedział kiedyś, że nowojorska wrażliwość oznacza brak powagi. Wobec tego Silver Apples doskonale oddają mentalność tego miasta – innowacyjność ani na moment nie przesłania tanecznego potencjału longplaya, doskonałe melodie są jednakowo ważną częścią składową co eksperymenty. Mimo to najsłynniejsza sentencja Briana Eno o The Velvet Underground równie dobrze mogłaby dotyczyć debiutanckiego wydawnictwa duetu. Świat nie był gotowy ani na tę płytę, ani na wydane rok później „Contact”. Potrzeba było dopiero pokolenia kraut-rockowców, aby uświadomili innym nastanie nowej epoki.

Marta Słomka (3 września 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Antyzjusz
[23 stycznia 2011]
Silver Apples forever.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także