Robert Fripp

Exposure

Okładka Robert Fripp - Exposure

[EG Records; 1979]

Chciałoby się rzec: „To już trzecia reedycja Exposure, jak ten czas pędzi!”. W rzeczy samej – prawie 30 lat minęło od chwili, kiedy ukazał się pierwszy solowy krążek Roberta Frippa. Czy jest więc sens w ponownym rozgrzebywaniu tematu i próżnym recenzowaniu? Wyjaśnijmy to krótko: dla mnie – dla dzieciaka, który doświadczeniem nie trafił w zjawisko nowej fali, solowy album Frippa jest, jeśli nie najwybitniejszym jej dokonaniem, to przynajmniej najciekawszą próbą uchwycenia w muzycznej formie ducha czasu przełomu lat 70. i 80. Kojarzenie mentora prog-rocka z symbolem nowej fali, wielu wydawać się może cokolwiek wątpliwym, nie zapominajmy jednak z kim mamy do czynienia. Gitarzysta King Crimson, dryfując w stronę faktycznej progresji, tak daleki był od rozbuchanej estetyki Genesis czy Yes, jak tylko to możliwe. I właśnie ów aspekt kulturowy - zestawienie prog-rock / new wave - frapujący rys „Exposure”, uprawnia wciąż do rozwodzenia się nad walorami albumu. Historia wymaga opowiedzenia od początku.

W roku ’76 Robert Fripp, po dwuletniej absencji na muzycznym rynku, wraca do gry, by swych talentów użyczyć w studiu dobremu znajomemu, Peterowi Gabrielowi. Dwa lata, które dzielą ostatni album King Crimson i pierwszy Gabriela, Robert spędził studiując nauki mistyka, matematyka J.G. Bennetta, wyjątki z Gurdijeffa i Shivapuri Baba (hm?). W 1976 roku był już filozoficznie ugruntowanym teoretykiem muzyki, prawdopodobnie w swoich oczach kimś więcej niż tylko gitarzystą. Ta duchowa przemiana, nieco pretensjonalna dla postronnego odbiorcy, koresponduje z późniejszym wizerunkiem Frippa – człowieka, który zwykł mawiać:

W kulturze popularnej, muzyk wzywa najwyższą część w nas wszystkich.

W kulturze masowej, muzyk zwraca się do najniższej części tego, czym jesteśmy.

„Woohoohoo”, myślicie pewnie, chcąc odłożyć zarówno lekturę, jak i osobę artysty na później, ale, ale – to ledwie początek!

Mamy zatem rok ’76 i odmieniony gitarzysta zaczyna krótką karierę muzyka sesyjnego – najpierw Gabriel i jego „Car”, potem Bowie i Eno, „Heroes” w Berlinie. W szalonym schyłku lat 70., kiedy punkowa rewolta zdaje się zgniatać muzyków mijającej dekady, kilku artystów, miast polec pod ciosami młodych, dokonuje rewolucji samych siebie i troszkę z przypadku, troszkę z przekory, staje na czele pochodu innowatorów rocka. Z boku, okiem lekko przymrużonym, rzecz całą obserwował Robert Fripp i na muzykę popularną miał już własne pomysły, będące wypadkową starych doświadczeń i tego, co zdołał podpatrzyć.

Mniej więcej w tym czasie w głowie Frippa zrodził się pomysł trylogii albumów „M.O.R.”. „Middle Of The Road” to gładkie, melodyjne produkcje popowe, przeznaczone dla radia, nie poruszające się w obrębie żadnego konkretnego stylu, dla których kryterium klasyfikacji jest li tylko osiągnięty sukces komercyjny. Mówiąc o trylogii M.O.R., gitarzysta wykazał się sporym poczuciem humoru – w końcu nigdy nie nagrał (i pewnie już nie nagra) popowego albumu. A zatem M.O.R. służyło mu jedynie za formę do wypełnienia pokrętną treścią.

Wciąż pozostając we współpracy z Gabrielem, Robert zgodził się wyprodukować jego drugą płytę, a także nawiązał kontakt z Daryllem Hallem – połową duetu Hall & Oates - i rozpoczął nagrywanie jego solowego debiutu. Płyta „Sacred Songs”, którą Fripp współkomponował, na której zagrał i którą wyprodukował, miała się nijak do estetyki macierzystej formacji Halla i do tego stopnia przeraziła szefów RCA, że kolejne dwa lata spędziła na półce. Nie zrażony tym, Fripp zabrał się do miksowania materiału Gabriela. Raz jeszcze spod jego ręki wyszedł album surowy, zimny, nieprzystępny. Wydany w 1978 roku „Scratch” został zniszczony przez krytykę i poniósł artystyczną klęskę.

Obie płyty, choć ciężko doświadczone przez los, oddawały wizję piosenki popularnej w oczach Frippa. Z jednej strony gitarzysta nadał „Sacred Saongs” i „Scratch” pewien koncept, formalnie wyrafinowany rys, z drugiej jednak, starał się posługiwać możliwie prostymi, łatwo przyswajalnymi środkami wyrazu (z lepszym lub gorszym skutkiem). Nic dziwnego, że tak skonstruowany popowy song na mile rozmijał się z oczekiwaniami masowego odbiorcy. W 1978 roku Robert wiedział już, że (choćby ze względu na zablokowanie premiery „Sacred Songs”) porażkę poniósł jego zamysł koherentnej trylogii. Nie stracił jednak wiary w słuszność celów, a do zakończenia dzieła pozostał mu jeszcze jeden krążek. Tu na scenę wkracza „Exposure”.

W niespełna dwa lata po skromnym powrocie do przemysłu muzycznego (Robert Fripp pisze: „Po doświadczeniu głupoty, próżności, zazdrości i skąpstwa, które towarzyszą sukcesom i nieodłącznym przychodom gotówki, nie miałem wcale zamiaru wracać”), gitarzysta po raz kolejny trafił na mur kolesiostwa i ignorancji wytwórni płytowych. Spotkanie z Bowiem i Eno w Berlinie było jednak katalizatorem nowych, ogromnych sił twórczych, które pozwoliły dociągnąć projekt M.O.R. do końca („a beginning, again, again.”). Dla introwertycznego Brytyjczyka, w owym czasie mieszkającego w samym środku nowojorskiej Hell’s Kitchen, „Exposure” było „swoistą formą autobiografii, deklaracją zainteresowań i zmartwień”. W jednym z wywiadów gitarzysta wyraził przekonanie o trójpoziomowej interpretacji tego tworu: zapisu dnia z życia, wejrzenia w głąb schizofrenicznych relacji rodzinnych i w końcu wejrzenia w głąb duchowego rozwoju jednostki.

Sesje „Exposure” rozpoczęły się jeszcze w 1978 roku, płyta miała premierę w 1979. Dając wyraz niepokojom i obserwacjom przełomu dekad, Fripp sięgnął do reprezentatywnych trendów ówczesnej awangardy. Oczywiście, można by sądzić, że intencje stworzenia popularnych piosenek zgodnych z przewrotną filozofią gitarzysty, rozmyły się wraz z upadkiem założeń trylogii. Pozostał jednak rdzeń: trzy-czterominutowy format, esencja energetycznego, acz formalnie wysublimowanego rocka – coś, jakby most łączący punkowy boom z doświadczeniami King Crimson, albo po prostu „nowa fala muzycznych eksperymentatorów”.

Urzeczony głosem Daryla Halla, Robert ściągnął go do studia, czyniąc głównym wokalistą „Exposure”. Hall zarejestrował swoje partie (w znacznej części improwizowane), a potem do akcji wkroczyli (po raz kolejny) wytwórnia i management. Raz jeszcze udało im się rozbić plany Frippa – zezwolono mu na wykorzystanie nagrań Halla tylko w dwóch utworach („You Burn Me Up, I’m A Cigarette” i „North Star”). Raz jeszcze gitarzysta musiał odwołać się do półśrodków i zmieniać swój koncept. I choć to banał, ów przymus wyszedł albumowi na dobre! W sesjach „Exposure” miast jednego wokalisty wzięło udział kilku, do tego wybitnych – co jeszcze poszerzyło, już gwiazdorską obsadę albumu. W studiu Hit Factory zebrali się bowiem: Phil Collins, Brian Eno, Peter Gabriel, Peter Hammill, Tony Levin, Jerry Marotta, Sid McGinnis, Terre Roche, Narada Michael Walden, Barry Andrews i nieszczęsny Daryl Hall. To swoiste whoiswho rocka, pod dyrekcją Frippa zarejestrowało 17 eklektycznych utworów, które wkrótce miały złożyć się na pierwszy solowy album gitarzysty King Crimson (na sesje nie dotarła, zablokowana, podobnie jak Hall, Debbie Harry, przeznaczona do coveru „I Feel Love” Donny Summer).

A sama płyta? Zaczyna się i kończy słowami Briana Eno; pierwszym właściwym utworem jest energetyczny punk’n’roll z Hallem na wokalu i już wiemy, że Fripp nie odpuści, że do samego końca będzie ostro i intensywnie. „Intensywnie” to dla „Exposure” słowoklucz – bo jak inaczej streścić crimsonowe „Breathless” zagrane w 7/4, wywrzeszczane przez Hammilla „Disengage” czy „NY3”? Obok tych karkołomnych, jest tu miejsce dla nastrojowych utworów pokroju „North Star” czy „Here Comes The Flood” Gabriela (w aranżacji jakże innej od oryginalnej, pochodzącej z „Car”), a nawet dla bluesa w postaci „Chicago”. Ta pstrokata powierzchowność paradoksalnie nie razi – cała w tym zasługa klarownej produkcji. Robert, podobnie jak w przypadku „Sacred Songs” i „Scratch”, zastosował na „Exposure” filozofię audio verite. Doktryna audio verite mówi: „zarejestrować, zmiksować, zamknąć sesję”, po drodze używając stosunkowo najmniejszej liczby studyjnych sztuczek, technologii, które przysłaniają prawdziwą esencję artysty…

Produkując wedle założeń audio verite „Sacred Songs” i „Scratch”, Fripp popełnił dwa albumy surowe i nieco kanciate. W przypadku „Exposure” udało mu się zachować należyte proporcje między studyjną ingerencją w esencję artysty, a przejrzystym miksem całości. Punkowa motoryka kompozycji i zimne brzmienie odpowiadały nowofalowym wyobrażeniom o istocie intelektualnego rocka i dla wyrosłego z progresywnych tradycji Frippa, mimo wszystko, taka recepcja albumu mogła być pozytywnym zaskoczeniem (jeden z recenzentów nazwał „Exposure” „Sierżantem Pieprzem Avant-Punku”). Oczywiście płyta nie zrobiła tłoku na listach przebojów – cóż, nie żyjemy w idealnym świecie. Ale na samym wydaniu w 1979 roku nie skończyły się przygody albumu.

Cztery lata później, na potrzeby transferu do CD, przygotowano (być może licząc, że nikt nie zauważy) delikatny remix, w którym dodano utworom miękkiego reverbu i troszkę obcięto stąd, troszkę doklejono tu. Żeby było śmieszniej, to nie jedyne wersje płyty. Drobne różnice można wychwycić w tzw. Definitive Edition ’89; poza tym istnieje promocyjna wersja „Exposure” z 1978 roku, nosząca nazwę „The Last of the Great New York Heartthrobs” – najbardziej pierwotny mix z Darylem Hallem na wokalu. Mając to wszystko na uwadze, przygotowując ostateczną (być może) reedycję w 2006 roku, Robert Fripp rozszerzył „Exposure” do wydania dwupłytowego. Pierwszy krążek mieści remasterowaną, oryginalną wersję z 1979 roku, zaś na drugim (Third Edition) niektóre z niewykorzystanych partii Halla zostały pomieszane z remixami z 1983. Druga płyta zawiera także appendix: pięć pozostałych alternatywnych wersji utworów (nie uwzględniając białych kruków dawno zapomnianej płyty promocyjnej). Uff… we finally got it right.

Fripp nie poddawał się do samego końca. Po upadku trylogii M.O.R., zapowiedział dwa follow-up albumy dla „Exposure” – „Frippertronics” i „Discotronics”, jednak w rezultacie niewiadomoczego żaden z nich nie powstał. W zamian otrzymaliśmy porcję innych produkcji sygnowanych marką frippertronics, a w końcu także nowe wydanie King Crimson. I, choć może się to wydawać dziwne, sceptycznie nastawiony Fripp, po wszystkich wybojach i dziurach, które musiał łatać, nad którymi musiał przeskakiwać, stwierdził, że ukontentowany jest finalnym efektem w postaci jednej tylko płyty – „Exposure”. Bo parafrazując otwierające album słowa Eno: „He could play us some of the new things he’s been doing, which he thought, could be commercial”.

Paweł Sajewicz (14 stycznia 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Damian Recław
[31 marca 2010]
To jedna z ulubionych płyt mojej młodości. Album Roberta Frippa jest świetny, ale recenzja także. Jeżeli miałbym jakieś uwagi, to tylko do tego, że Autor mógł trochę więcej miejsca poświecić na analizę samej jego zawartości. Ale kontekst jego powstania został opracowany wzorcowo. Ale w sumie zawsze wszystko można zrobić lepiej:).

W każdym razie czytać uwagi Kogoś o podobnych gustach.

damianreclaw@poczta.onet.pl

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także