Squeeze
Argybargy
[A&M; luty 1980]
Jeśli nowofalowa Wielka Brytania miała na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych bardziej konserwatywną kapelę od Squeeze, to chcę ją poznać. Są artyści, którzy tworzą rzeczy nowe i tacy, którzy potem z nich korzystają. W drugiej grupie Squeeze należą zaś do najlepszych. W tamtych czasach wśród młodych kapel istniał wbrew obiegowej opinii prężny nurt tradycjonalistów, którzy podpięci pod punk nadawali pomysłom The Beatles czy Motown nowofalowych kształtów. Tutaj prym wiedli np. Elvis Costello i The Jam, ale tuż za nimi ustawieni byli Chris Difford i Glenn Tilbrook – kontynuatorzy linii Lennona i McCartneya i drugi wówczas, po tandemie Partridge/Moulding, duet songwriterski na Wyspach, wyrazisty tym bardziej, że pierwszy z nich pisał teksty, które prawie zawsze śpiewał drugi, ten od pisania muzyki, riffów i solówek.
Wątpię czy od kogokolwiek przed nimi, poza Rayem Daviesem naturalnie, tak bardzo w każdej linijce śmierdziało Wyspami. Ułożenie listy najbardziej brytyjskich piosenek w historii bez przynajmniej dwóch kompozycji Squeeze dyskwalifikuje zestawienie z założenia, bo Squeeze to poprzez nie właśnie takiej muzyki definicja. Po pierwsze, „Cool For Cats” – trzyminutówka utkana z zapodanych londyńskim slangiem i naćkanych kulturowymi aluzjami scenek, których dokładną treść mogą wyjaśnić jedynie tęgie anglistyczne głowy. Muzycznie: nowofalowy standard, gdzie sekcja rytmiczna wyznacza tętno w stylu Blondie, a wyjątkowy w tej roli Difford mechanicznym głosem wyrachowanego, chłodnego sukinsyna relacjonuje kolejne skecze puentując je zawsze tym samym it’s cool for cats i jest to zresztą jedyny w utworze zalążek refrenu. Po drugie, „Up The Junction” – antyteza poprzedniego, esencjonalnie brytyjski storytelling, historia opowiedziana z pozycji faceta, który wie, że coś spieprzył, ale ciężki charakter nie pozwala mu tego naprawić. Tekst Difforda jest tak dobry, że pozwala to wręcz namacalnie poczuć: mieszkanie w śmierdzącej piwnicy, podkreślenie robotniczego etosu, klepanie biedy, nieplanowaną ciążę, wreszcie ugrzęźnięcie głównego bohatera w szponach alkoholizmu i hazardu i przykre rozstanie. I wzruszającego wdzięku piosenki nie psują nawet kanciaste gdzieniegdzie rymy ani ponownie bezrefrenowa konstrukcja utworu składającego się wyłącznie z siedmiu zwrotek.
Z grubsza tak prezentował się cały longplay „Cool For Cats” z 1979, a także poprzedzający go, lecz wyraźnie słabszy pierwszy, self-titled album, korespondujący z debiutanckimi płytami XTC i Costello. W czasach kiedy Weller wzorem Daviesa portretował współczesną Wielką Brytanię i jej mieszkańców, a Partridge komentował aktualne problemy społeczne, Difford sporządzał coś na kształt pamiętnikowych, nadużywających slangu i podkreślających pochodzenie zapisków o dziewczynach i kolesiach (zresztą wymowny jest fakt, że większość swoich liryków stworzył w pubie). Może dlatego pomimo dużego sukcesu dwóch wyżej wzmiankowanych singli w ojczyźnie, na jakąkolwiek reakcję poza musieli jeszcze poczekać. A przecież styl Squeeze – delikatna barwa głosu Tilbrooka z jego niezwykłą gitarową kreatywnością, umiejętnie modulowane klawisze Joolsa Hollanda, a przede wszystkim atut w postaci uniwersalnych, przystępnych i niebanalnych melodii – absolutnie predestynował grupę do natychmiastowego sukcesu. W Stanach zaznali go dopiero w 1987 singlem „Hourglass”, ale to były ciepłe kluski w porównaniu do wcześniejszego grania. Najlepsze rzeczy dla Squeeze zdarzyły się bowiem na „Argybargy”.
New wave dorobiło się przynajmniej kilku albumów od początku do końca wypełnionych fantastycznymi, melodyjnymi piosenkami; płyt, których charakter bliższy jest formatowi składanki, gdzie większość tracków odnalazłaby się z powodzeniem na singlach. Koronnymi przykładami niech będą chociażby po amerykańskiej stronie „Parallel Lines” czy „The Cars”, po brytyjskiej „Get Happy!!” lub „Black Sea”. Squeeze nie sięgali ambicjami tak daleko jak Partridge czy Costello, nie mieli też stylowości Blondie czy komercyjnego przebicia kapeli Ricka Ocaska, chcieli po prostu szlifować swoje zdolności songwriterskie, toteż „Argybargy” jest regularnie pomijane w historycznych opracowaniach. Co nie zmienia faktu, że odkrywane w epoce erozji poziomu tradycyjnie pojmowanego piosenkopisarstwa brzmi orzeźwiająco. Tych jedenaście piosenek kosi bowiem jak jedenastka reprezentacji Anglii na Euro 96, nie przymierzając.
Już od pierwszych sekund „Argybargy” odsłania swoje najlepsze strony. „Pulling Mussels (From The Shell)” dwoi się i troi w swoich kulturowych odniesieniach, tak naprawdę będąc co najwyżej dwuznaczną piosenką o spędzaniu czasu na plaży. Rzadko komu udawało się w erze post-bitelsowskiej napisać bitelsowski kawałek, który jednocześnie dorównywałby poziomem dokonaniom Fab Four. Tymczasem Tilbrook jako songwriter zachowuje się tu niczym stary mistrz Macca, a że natura obdarzyła go mccartneyowskim wokalem, to muzycznie skojarzenie jest jednoznaczne (jako tekstową inspirację Chris wskazuje Small Faces), może poza tradycyjnie kreatywnym solo Hollanda (on akurat jako pierwszy instrumentalista w tym zespole wyrobił sobie dość rozpoznawalny styl). Dalej, część numerów próbuje tu niemal skopiować wypróbowany patent „Up The Junction”. W „Another Nail For My Heart” mamy koleżkę żałującego, że zajmował się piwem zamiast własną dziewczyną; w skocznym „Vicky Verky” (uwaga na instrumentalny mostkek, łączący świetnie wplecione smyki z klawesynopodobną partią Joolsa) – czternastolatkę, która zachodzi w ciążę, by następnie usunąć ją pod naciskiem starszego chłopaka-żołnierza, huh; w zabawnym „Separate Beds” parę wynajmującą pokój u przysłowiowej pani Smith, żeby uciec przed matką, who thought I was on drugs. Śmierdzi Anglią na kilometr, ale ostrzegałem przecież.
Jednym z highlightów płyty staje się króciutkie, żartobliwe „Misadventure”, kopiące jak najlepsze numery Costello, zresztą mocno wzorowane na jego wczesnych piosenkach, co nie dziwi znając artystyczną zażyłość jaka istniała pomiędzy Squeeze a autorem „This Year’s Model” (na wysokości wydania „Argybargy” Costello nakazał rozdać kopie albumu wszystkim muzykom Attractions, rok później produkował już ich kolejny longplay, „East Side Story”, ale to jeszcze nie w tym akapicie). Nieco słabszy na tym tle wydaje się „Farfisa Beat”, pogodny utworek w stylu tanecznego r’n’b z lat sześćdziesiątych. Zaraz po nim wkracza diametralnie odmienny, mroczny, niepokojący „Here Comes That Feeling”, opowiedziany z perspektywy aktora teatralnego. Tu wyjątkowo śpiewa Difford, jego głos dodatkowo nadaje kawałkowi lekko wampirycznego posmaku. Drugim takim wyjątkiem jest „Wrong Side Of The Moon”, numer Joolsa, retro-piosenka z barowym pianinkiem i podkreśleniem, a jakże, brytyjskości: across the ocean there’s nothing else to do/ it feels like you’re on the wrong side of the moon.
Pokrewny tekstowo dla „Here Comes That Feeling” wydaje się „I Think I’m Go Go”, nieco ponury, traktujący o ciśnieniu związanym z byciem w trasie. To być może najciekawiej zaaranżowany na całej płycie utwór, napięcie ani przez chwilę nie spuszcza z nas oka, a piosenka we wspaniały sposób rozpływa się smyczkowo w finałowej, niepokojącej kodzie. „If I Didn’t Love You” perfekcyjnie utrzymuje nowofalowy drive dzięki sprytnie riffującym klawiszom Hollanda, z najfajniejszym bodaj one-linerem Difforda: singles remind me of kisses/ albums remind me of plans. Wreszcie „There At The Top”, wyraźnie zwracający się w stronę zadziornego r’n’b. Po prawdzie jednak utwory te nie wymagają rozkładania ich na czynniki pierwsze (ja rozkładam, bo tu dobrze płacą od znaku), chwytają od pierwszego kontaktu, bo Squeeze pracując nad albumem nie postawili sobie celu ponad spójny zestaw możliwie jak najlepszych piosenek.
Ciepłe przyjęcie „Argybargy” zachęciło ich do podniesienia poprzeczki, choć zespół opuścił Holland i to była oczywista strata (w jego miejsce zatrudniony został Paul Carrack, później współodpowiedzialny m.in. za badziewne Mike & The Mechanics). Oto Tilbrook i Difford wyknuli sobie podwójny album, którego każdą z czterech (przypominam, że poruszamy się w epoce płyty winylowej) stron miała produkować inna sława: Costello, Nick Lowe (odmówił im już przy „Argybargy” uważając – słusznie – że lepiej poradzą sobie sami), Dave Edmunds i last but not least Paul McCartney. Ostatecznie całość ukazała się w standardowej objętości, brzmieniem zajął się tylko okularnik, a powodzenie płyty przebiło sukces jej poprzedniczki (szlagier „Tempted”, jedno z lepszych mydeł świata; wyjątkowo pozwolili zaśpiewać w nim Carrackowi). „East Side Story” pomimo niezaprzeczalnej klasy słucha się jednak nieco gorzej, album cierpi z powodu niezdecydowania stylistycznego i pomimo kilku kapitalnych kompozycji (m.in. „In Quintessence”, „Piccadilly”, „Is That Love”), nieznacznie przegrywa z „Argybargy”. Rok po nim pierwszy etap działalności Squeeze zamknął nagrany już bez Carracka, ciągnący w stronę fuzji popu z soulem „Sweets From A Stranger”, na pewno mniej atrakcyjny od każdego z trzech poprzedników, ale wciąż bardzo porządny, dzięki inkluzji tak mocnych punktów jak rozstaniowa balladka „Black Coffee In Bed”, nawiązujące do żwawości wcześniejszych płyt „I Can’t Hold On” czy „I’ve Returned” albo stylowe zakończenie „The Elephant Ride”. W każdym razie recenzent AMG najwyraźniej chwilowo ocipiał kiedy wyceniał go na dwie gwiazdki. Faktem były jednak napięcia w zespole, stąd jeszcze w tym samym roku zespół się rozpadł, by wznowić działalność po trzech latach.
Z przerwami Squeeze pociągnęli aż do 1999, ale charakterystyki ich dalszych dokonań sobie oszczędzimy, również dlatego, że niżej podpisany zna je wyrywkowo. Fani twierdzą, że warto i nie widzę powodu, żeby w to nie wierzyć, więc może kiedyś. Niewykluczone zresztą, że Difford i Tilbrook jeszcze zagrają pod wspólnym szyldem. Czy jest to szyld klasyczny czy nie – nie mi oceniać. Grunt że był w swoim czasie gwarancją najwyższej jakości.
Komentarze
[11 stycznia 2010]
[11 stycznia 2010]