Paul Butterfield Blues Band

East-West

Okładka Paul Butterfield Blues Band  - East-West

[Elektra ; 21 września 1966 ]

Żaden ze mnie omniscensyjny omnipotent. Ni nawet Wujcio Dobra Rada. Jeżeli jednak ktoś w bezmiarze własnej ignorancji poprychuje sobie nad impaktem muzyki bluesowej w ramy wszech pojętego rockandrolla, czem prędzej radzę ów delikwentowi zdobyć się na krztę poświęcenia i chociażby dla poszanowania historii sięgnąć właśnie po „East West” Paula Buttelfielda i jego chicagowskiej ekipy. Przesłuchać w spokoju, poczytać sobie trochę z mądrych książek, posłuchać co było przed, posłuchać co było po, no i jeszcze raz zarzucić sobie „East West”.

Ta kształcąca praktyka, której sam doświadczyłem pacholęciem będąc wyda się wtenczas tym dziwniejsza, że nie porusza ona bynajmniej toposu biednego Murzyna, co to przybył z Afryki obładowany trzcinowymi fletami i bębnami z koziej skóry, by wkrótce pozbawiony przez białych ciemiężycieli swoich plemiennych atrybutów sięgnąć po gitarę. Nie mówi o tym jak to ów Murzyn w pogoni z chlebem zmuszony był wyjechać do wielkich amerykańskich ośrodków przemysłowych, gdzie w zamian za godziny harówy oprócz mizernej pajdy, dostał w ręce trzeciego rzędu kawałek drewna z sześcioma strunami, ale za to z elektrycznym przetworniczkiem u mostka. Nie mówi o tym jak Murzyn wyśmiewając szybkościowe wygibasy miejscowych jazzmanów, owe struny zaczął podciągać i stosować dziwne vibrata, formując do dziś obowiązujące kanony gitarowego rzemiosła. Nie chodzi o groove’y Muddy’ego Watersa, wkrótce mające doczekać się swoich miernych Jaggerowsko-Richardsowskich epigonów. Nie chodzi też o Little Richarda i jego spółki z Memphis, uczących Elvisa jak się poruszać na scenie. To że rockandrollowa rewolucja lat 50. oraz wczesna faza brytyjskiej inwazji garściami brały zza rasistowskiego muru to, jak mniemam, powszechnie pojmowany dogmat. Bo Słowacki wielkim poetą był.

Oto jednak mamy rok 1966. Po klasycznym debiucie, zatytułowanym zresztą bez większej inwencji „Paul Butterfield Blues Band”, absolutnym kanonie blues-rocka, przy którym to wczesne dokonania brytyjskiej sceny w osobie Stonesów, tudzież Yardbirdsów, zrzeszających kolejno boską trójce co się czyta: Jimi Page, Eric Clapton i Jeff Beck, po debiucie przy którym wszyscy oni brzmią jak nastoletni chałturnicy, ten jeden z najbardziej niedocenianych zespołów wszechczasów wydaje (co nie musi dziwić) drugi album. I jeżeli był on tylko restauracją Watersowskich lat 50., to Elvis żyje i widziałem go wczoraj w kinie na filmie o dwóch kowbojskich gejach. Oprócz porcji tyłko-kopnego blues-rocka co się zowie, „East West” dał rockandrollowi i coś nowego. Do dziś odkrywane i pojmowane na nowo, śmiem twierdzić, pośrednio przyczyniło się choćby do tego, że banda narwańców może pocić się przy sklejaniu zdań o niezależnej muzie, i daj Boże innym narwańcom chce się to czytać.

Poeci powiadają, że Presley dał rockandrollowi nogi, Dylan przekazał mu duszę, a Stonesi dorysowali brzydką twarz. Paul Butterfield Blues Band zaś, mówiąc prozaicznie, wpoili rockowi ideę instrumentalnej improwizacji. Łącząc jazzową swobodę struktury, bluesowego ducha, rockandrollową żywiołowość, mistycyzm inspirowany indyjską muzyką raga i przede wszystkim bezprecedensowe inklinacje psychodelii „East West” otworzył drzwi prowadzące w najróżniejsze i najbardziej odległe od siebie kierunki. Po nocy 25 września roku 1966 żaden muzyk imający się harmonijki, tudzież gitary elektrycznej już nigdy nie obudził się taki, jakim był przed wydaniem „East West”.

Paul Butterfield stał się wówczas dla harmonijki ustnej mniej więcej tym, czym Hendrix był dla gitary. Z tego małego prościutkiego instrumentu afrykańskich niewolników potrafił wzniecić muzyczne inferno. Smęty z czarnej plantacji przeniósł na mainstreamowe rockandrollowe salony, a nawet hippisowskie, osnute haszem biby. Nikt przed nim i nikt po nim nie wyniósł tego instrumenciku tak daleko poza bluesowe konwencje.

Nic to jednak, mówiąc w kontekście rozwoju arkan rockanrolla, w porównaniu z tym co wyczyniał na płycie gitarzysta Mike Bloomfield. Od dziesięcioletniego szkraba, któremu ogarnięci ekonomicznym boomem rodzice w akcie łaski zamiast pary skrzypiec zafundowali elektryczną gitarę, po przebywającego w Wietnamie Jimmiego Hendrixa (który to, by odesłali go stamtąd do domu upozorował nawet swą odmienną orientację seksualną), wszyscy przecierali oczy ze zdumienia słysząc jak szybko Bloomfield przebiera palcami po gryfie. BB. King może artykułował dźwięki jak nikt inny, Clapton był najdostojniejszy, ale tak żywiołowo jak Bloomfield nie grał nikt. A o to ponoć w tym całym rockandrollu się rozchodzi. Jednym tchem możemy wymieniać gitarzystów którzy oprócz jego szybkości zaadaptowali pierwsze w historii psychodeliczne inklinacje w gitarowych solówkach, których to na „East West” doszukamy choćby w zamykającym album, trzynastominutowym „Jamie”.

Jak jednak mawiał Tomasz Beksiński, opisywanie muzyki to tak jakby opowiadać pannie orgazm zamiast zabrać ją do łóżka. Niniejszym, stosując się do wybitnego felietonisty pozostaje mi tylko apel do przesłuchania choćby tytułowego kawałka i chwili refleskji. Gdzie bez „East West” byłby Hendrix, Santana, Doorsi, i cała śmietanka psychodelicznej alternatywy? Legenda Mike’a Bloomfielda, pierwszego w historii wirtuoza gitary elektrycznej, który to na tytułowym „East West” zagrał bodaj najważniejszą w historii rockandrolla partię tegoż instrumenty ginie na naszych oczach. Cóż znaczą miejsca w rankingach Rolling Stonesów? Ktoś jeszcze czyta ten syf? Wiecie kim był Mike Bloomfield? Paul Butterfield? Ano właśnie... A to wielcy muzycy byli.

Dla „czujących bluesa” wydany przed 40 laty krążek „East West” nie postarzał się ani o chwilę. Ci mniej wyluzowani powinni mieć go jednak w swej świadomości mniej więcej tak jak mamy w świadomości poznańskich matematyków, którzy złamali enigmę. Fakt ani specjalnie spektakularny, ani programowo wiekopomny, a jednak zmieniający bieg historii o 180 stopni.

Paweł Anton (21 marca 2006)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także