XTC
Drums And Wires
[Virgin; 17 sierpnia 1979]
Wcześniej czy później to się musiało stać. Pora stawić czoła jednemu z kamieni milowych historii muzyki rozrywkowej. Artystom, którzy poziomem swojej twórczości depczą po piętach największym z największych i musicie wiedzieć, że mam pełną świadomość tego co piszę. Tekst będzie ledwie liźnięciem tematu, jego nieśmiałym napoczęciem. Nie dotknie ani XTC-owej prehistorii: rock’n’rollowych początków, epizodu glamowego, działalności The Helium Kidz, ani tym bardziej dokonań, które wyprowadziły Andy’ego Partridge’a, Colina Ivora Mouldinga i Dave’a Gregory z nowofalowej ekstraklasy w artystyczne Himalaje. Jeszcze nie tym razem.
Oficjalny studyjny debiut XTC ukazał się w styczniu 1978 roku. „White Music” powstało w ciągu dwóch tygodni przy współudziale Johna Leckie. Niedoceniany, z reguły traktowany z przymrużeniem oka, był jednak jednym z najbardziej zaskakujących albumów epoki. Zawierał w oryginale jedenaście autorskich utworów, a na dokładkę dziwaczny, psychodeliczny cover dylanowskiego „All Along The Watchtower”, z organowym intro, harmonijką ustną i onomatopeicznymi, popisowymi wygłupami Andy’ego. Wyrażał jasno i stanowczo zarówno ówczesne nastroje („all the kids are complaining that there’s nowhere to go/ all the kids are complaining that the songs are too slow” – opener „Radios In Motion”), jak i niechęć samego zespołu do rozdrabniania muzyki pop na zbędne szufladki („This Is Pop”). Sami XTC nie dali krytykom do tego sposobności, bo nie istnieje dogodna dla „White Music” kategoria. Propozycje Mouldinga – m.in. naspeedowany big-beat „Do What You Do” czy połamany „I’ll Set Myself On Fire” – stoją w opozycji do jego późniejszej, tradycyjnie konstruowanej twórczości. Do tego nieskrępowane harce klawiszowca Andrewsa, wariat Partridge na wokalu śpiewający jakby miał dostać czkawki, atonalne, kakofoniczne eksperymenty („Cross Wires”) – to wszystko przyczynia się do poczucia obcowania z płytą jedyną w swoim rodzaju. A tak naprawdę jest to power-popowy drogowskaz, bo podstawowym atutem „White Music” są refreny. Przebojowy, pulsujący singiel „Statue Of Liberty” wyrasta oczywiście na pierwszą ważną kompozycję Partridge’a. Nawet pozorne wypełniacze potrafią trafić dobrym motywem – najlepszym przykładem mój cichy faworyt, zaraźliwie prościutki „New Town Animal In Furnished Cage”. Nie nie, o „White Music” nie można powiedzieć złego słowa. Debiut to niecodziennie twórczy.
Dziesięć miesięcy później na półkach wylądował jego następca. „Go 2” przeszedł jednak do historii głównie fantastycznie pomysłową okładką, zapisaną od góry do dołu, z tyłu i z przodu drobnym druczkiem („This is a record cover. This writing is the design upon the record cover” itd.). Sama muzyka była nieco mniej ekscytującym powieleniem idei z debiutu. XTC przechodzili fazę nieporozumień i napięć wewnętrznych, a „Go 2” powstawało trochę na kolanie. Dziś ocenia się ją jako najmniej istotną pozycję w dyskografii grupy. Niemniej jednak, trzeba docenić urok żwawych i melodyjnych „Meccanik Dancing”, „Red” czy „My Weapon” (jeden z dwóch utworów napisanych przez Barry’ego Andrewsa). I przyznać, że „Are You Receiving Me?” było dobrym singlem. Zresztą sukces komercyjny „Go 2” był chyba nawet większy niż artystyczny. Z płyty nie był z pewnością zadowolony Andrews, który zamiast przymiarek do trzeciego krążka XTC wybrał prace z Robertem Frippem nad płytą „Exposure”, która ukazała się w 1979 roku. Bez klawiszowca, za to z drugim gitarzystą (Dave Gregory zaczynał tak jak pozostała trójka, grywając w amatorskich kapelach ze Swindon już w końcu lat sześćdziesiątych) i nowym producentem. Tak właśnie wkroczyli XTC w sesje do następcy „Go 2”. Albumu, który miał przynieść zespołowi przełom otwierając mu drogę za Ocean.
Zanim jednak w sierpniu 1979 roku ukazał się cały longplay „Drums And Wires”, w kwietniu kwartet zaprezentował singla „Life Begins At The Hop”, kompozycję Colina z reguły umieszczaną jako dodatek na wznowieniach trzeciej płyty XTC (wraz z bonusową siedmiocalówką „Chain Of Command”/ „Limelight”). Rytmiczny w motownowskim sensie utwór był na pewno zapowiedzią postępu brzmienia i ogólnej ogłady, jakiej nabierały piosenki duetu autorów. Szczególny progres odnotował na „Drums And Wires” Moulding, którego wkład na żadnej innej płycie XTC nie jest chyba tak znaczący. To on podpisał się pod przełomowym singlem kwartetu, „Making Plans For Nigel”. To do niego należy pół-akustyczny, podejrzanie spokojny „Ten Feet Tall”, który torował zespołowi drogę w 1980 roku w USA. To on wyczarowuje doskonale znaną (tylko skąd?) linię basu „Day In Day Out”. Również leciutkie „That Is The Way” z fantazyjnym solo trąbki. Poza tym, jak sam kiedyś powiedział, „mój wkład w piosenki Andy’ego jest znacznie większy, niż jego w moje”. I rzeczywiście, sam „Helicopter” pozwala zaliczyć Colina do grona ulubionych basistów. Wystarcza mu zresztą jedna nuta, którą „pompuje” w zupełnie obłędny sposób osiągając efekt odbijanej kauczukowej piłki. A „Roads Girdle The Globe”? Przecież w zasadzie opiera się głównie na jego motywie.
OK, więc ustalone, że reprezentacyjna część albumu należy do Mouldinga, ale to co na myśl o „Drums And Wires” przychodzi do głowy w pierwszej kolejności, to co najbardziej charakterystyczne, to piosenki Partridge’a: dynamiczne, entuzjastyczne, krzykliwe, popowe inaczej. Kolorowe i o nieregularnych, kanciastych kształtach, jak na tej zupełnie rewelacyjnej okładce. Wzorcowy przykład to wspomniany „Helicopter”, fruwający dosłownie i w przenośni. Mistrzowskie są tu już same wokale Andy’ego, sposób w jaki panuje nad głosem, naturalność interpretacyjna, która osiąga szczyt gdzieś na wysokości roześmiania się przy child w drugiej zwrotce. Dźwięczna, trzepocząca gitara cichego bohatera płyty Gregory’ego, czujna, pulsująca perkusja Chambersa i przede wszystkim całe mnóstwo chwytliwych melodii. Najlepszy utwór wczesnego XTC? Nie będę się o to kłócił. A jest jeszcze „When You’re Near Me I Have Difficulty” z zabawnym i oryginalnym wyznaniem, zapętloną końcówką, a przede wszystkim bajecznym middle eight o ludziach z lodu. Jest rockandrollowy w starym stylu „Outside World”. Jest „Scissor Man” z wyszeptanym wstępem, lekko psychodelicznym klimacikiem w głosie Partridge’a i poszarpanym metrum.
Przy „Complicated Game” należy otworzyć nowy akapit i rozważania o warstwie słownej „Drums And Wires”. A ta poza kilkoma frywolnymi, niezobowiązującymi tekstami ma całkiem sporo do zaoferowania. Closer płyty to pod tym względem jej najistotniejszy fragment – cynizm Partridge’a bliższy jest tu Gang Of Four (nie ideologicznie, ale siła przekazu pokrewna) niż uprawianej przez niego wówczas radosnej twórczości. Zresztą również i muzycznie nie jest to złe odniesienie – mroczny, dramatycznie rozwijający się, ciężkostrawny utwór z przetworzonym studyjnie, ale pasjonującym wokalem Andy’ego wypada na końcu tej barwnej, luzackiej płyty niemal apokaliptycznie. Pozostałe teksty „Drums And Wires” w mniejszym lub większym stopniu można zaliczyć do społecznych komentarzy. Mamy inwigilację społeczeństwa w „Real By Reel”, który w sobie tylko wiadomy sposób brzmi dziś jak zapowiedź reality shows. Mamy też „Making Plans For Nigel”, gdzie Moulding odnosi się do swoich osobistych doświadczeń z nadopiekuńczymi rodzicami.
Dziedzictwo nowofalowego okresu XTC należy do najoryginalniejszych i najbogatszych, zarazem zdecydowanie zbyt rzadko przywoływanych. Który inny zespół z tamtych czasów umiał w obrębie jednej płyty pogodzić eksperymenty godne The Pop Group czy Talking Heads i popową melodykę The Beatles? Cegiełkę do wyjątkowości płyty dorzuca produkcja Steve’a Lillywhite’a. Choć „Drums And Wires” brzmi dziś dokładnie jak album z „tamtej epoki”, do tych piosenek dużo bardziej pasuje takie właśnie nieco surowe, chwilami „hannettowskie” brzmienie. Ta szorstkość eksponująca tytułowe bębny i struny leżała na nich w tym okresie dużo lepiej niż wygładzenie „Black Sea”, które pod tym względem wydaje się być nieco przedobrzone. „Drums And Wires” należałoby dziś polecić wszystkim młodym fanom takich grup jak Kaiser Chiefs, Dogs Die In Hot Cars, Hot Hot Heat, a nawet najlepszych z całego grona, zjawiskowych Futureheads, bo oni wszyscy garściami czerpią z kopalni pomysłów czy ledwie nierozwiniętych zalążków kapitalnych idei, jakie niesie ten album. Zainteresowani mogliby być również fani wczesnego Blur, a nawet kapel madchesterskich.
W tym wszystkim najlepsze jest to, że XTC na wysokości „Drums And Wires” dopiero się rodzili. Mieli jeszcze wydać tak klasyczne albumy jak „Black Sea”, „English Settlement”, „The Big Express”, „Skylarking”, „Oranges & Lemons”, „Nonsuch” czy „Apple Venus Vol. 1”. Ale to już temat na inne, dziesięć razy dłuższe i napisane przez kogoś znacznie mądrzejszego opowiadanie...
Komentarze
[15 września 2012]
[9 listopada 2011]
[31 maja 2011]
[31 maja 2011]
[31 maja 2011]
Ten tekst powstał dawno temu a ja nie jestem Kubą Ambrożewskim, ale nie sądzę, żeby Kuba dzisiaj wycofał się z tych słów. I ja się też pod tym podpisuję obiema rękami. A jeżeli takie rzeczy można napisać o setkach wykonawców? No tak, pewnie można. Nie wątpię, że na świecie mieliśmy setki znakomitych, wybitnych na swoim poletku zespołów. Nie tysiące, ale i nie dziesiątki. XTC na swoim poletku są wybitnie wybitni. U mnie w pierwszej dziesiątce obok największych z największych, a młodzieńcem już nie jestem.
A swoją drogą, artykuł również dzisiaj - moim zdaniem - czyta się znakomicie (czego nie można powiedzieć o niektórych tekstach publikowanych na Screenagers w roku 2005 ;)).
[30 maja 2011]
Twa recenzja zdradza jednak przejawy młodzieńczej niedojrzałości: "Artystom, którzy poziomem swojej twórczości depczą po piętach największym z największych" - takim cytatem można obdarzyć setki zasłużonych kapel z róznych poletek stylistycznych... Pozdro!
[14 lutego 2011]