The Jam
Setting Sons
[Polydor; październik 1979]
Położone pół godziny jazdy pociągiem od stolicy, dziewięćdziesięciotysięczne Woking to miasto, jakich w Anglii niemało. Ot, jedno z głównych cmentarzysk Londynu, "duma" okolicy - piątoligowa drużyna piłkarska i tym podobne ciekawostki. Tylko bliskie sąsiedztwo wielkiej metropolii ratuje takie miejsca od całkowitego zapomnienia. Był jednak czas, kiedy nazwa Woking oznaczała coś więcej niż kolejny, szary punkt na mapie UK.
A działo się tak w końcu lat siedemdziesiątych za sprawą trzech bardzo młodych ludzi: Paula Wellera, Bruce'a Foxtona i Ricka Bucklera. Choć The Jam wypłynęli na pierwszej fali brytyjskiego punku, automatyczne utożsamianie ich z nurtem jest do obalenia w kilka sekund. Jeśli zespół wskrzesza modsowską tradycję pierwszej połowy lat sześćdziesiątych, paraduje w czarnych garniturach i białych koszulach, a jego lider sympatyzuje z konserwatystami, to o postawieniu w jednym rzędzie z Sex Pistols nie może być mowy. Jeśli basista (notabene: genialny, zadziwiająco sprawny Foxton) lubuje się w wariacjach na temat linii McCartneya, a kompozycje nawiązują naprzemiennie do tradycji british invasion i Motown, staje się jasne, że urozmaiconej muzyki The Jam jednoznacznie zaklasyfikować się nie da.
Zaczęło się od "In The City". W początkach 1977 roku osiemnastoletni wówczas Paul wygrzał z kumplami dwanaście numerów praktycznie pod żadnym względem nie ustępujących objawiającym się równolegle Sex Pistols i The Clash. Weller, Foxton i Buckler mieli odwagę wypiąć się na cały "rok zerowy", z premedytacją przywołując jawnie negowane legendy lat sześćdziesiątych - najczęściej skrzące się energią wczesne The Who. Trudno znaleźć tu słabszy utwór, nawet pomimo byle jakiej produkcji, o lata świetlne odległej od tego, jak zespół miał zabrzmieć rok później. Melodie, takie jak choćby tytułowa, to kanon niepodważalny. "This Is The Modern World" wyszło raptem 5 miesięcy po debiucie i choć spokojnie można uznać, że zbliżony do pierwszej płyty longplay to najmniej obowiązkowa pozycja w dyskografii The Jam, oddajmy im, że jest to w gruncie rzeczy solidny album, a tracki takie jak prawie-tytułowy, "Standards" albo "Here Comes The Weekend" odnajdują się w czubie rankingu wczesnych kompozycji tria.
Klasyczne brzmienie The Jam zdefiniował jednak dopiero "All Mod Cons". Jak to z legendarnymi albumami bywa, dwanaście utworów rodziło się w wielkich bólach. Weller po chłodnym przyjęciu poprzedniej płyty miał duże problemy z kompozytorskim przełamaniem. Nie pomogły w tym na pewno dwie trasy po USA (ktoś wymyślił, że będą tam supportować Blue Oyster Cult). Dopiero wyjazd do domu rodzinnego w Woking pozwolił liderowi The Jam odzyskać pewność siebie. Powrócił z piosenkami, które przy producenckim współudziale Vica Smitha znów miały wynieść ich na szczyt. Rytmiczny, zadziorny "A Bomb In Wardour Street" był czymś więcej niż odpowiedzią na clashowe manifesty. "Down In The Tube Station At Midnight" powszechnie uznaje się za majstersztyk. Nie tylko z uwagi na wybitny, szczegółowy bas Foxtona, lecz przede wszystkim na przejmujący, antyrasistowski, boleśnie prawdziwy tekst Wellera: relację człowieka napadniętego i ograbionego w metrze przez bandę podpitych skinheadów ("Pomyślałem o mojej żonie, bo zabrali mi klucze i będzie myślała, że to ja"). Możnaby się jeszcze rozpisać o kinksowskim coverze "David Watts", ironicznym "To Be Someone", nieco beatlesowskim, popowo-psychodelicznym "In The Crowd" czy sentymentalnym, patriotycznym "Yesterday" Wellera - akustycznej balladzie "English Rose".
Ambicje The Jam sięgały jednak wyżej. Dwudziestoletni zaledwie Weller chciał teraz czegoś więcej niż "tylko" kolekcji znakomitych kompozycji. Wciąż zafascynowany latami sześćdziesiątymi, porwał się na coś, od czego odrzucenia punkowa rewolta w zasadzie wychodziła. Pojęcie concept albumu, które w połowie lat siedemdziesiątych za sprawą często wydumanych progresywnych koncepcji wydawało się uosobieniem przysłowiowego przerostu formy nad treścią, Weller utożsamiał jednak z "Sierżantem Pieprzem", "Village Green Preservation Society" czy "Tommy'm". Idea, od jakiej chciał wyjść, była w istocie interesująca. Miał zamiar pochylić się nad losami trójki przyjaciół z dzieciństwa, których drogi z chwilą wejścia w dorosły świat radykalnie rozchodzą się - poglądy polityczne umieszczają ich na przeciwległych biegunach klasowych, napięcia prowadzą do wyniszczającej wojny domowej. Finał miał jednak przynosić bohaterom zdystansowanie i pewną refleksję nad swoim losem. Nigdy nie ukończona koncepcja pozostała jedynie szkicem w głowie Wellera, ale szczątki całej historii i zarysy postaci są na "Setting Sons" obecne. I choć kolejność pojawiania się wątków jest dość przypadkowa (zespół do samego końca żonglował tracklistą, wskutek czego premierowa edycja albumu posiadała ją w formie naklejki), w praktyce decydują o tym, że również pod względem spójności jest to płyta przez Jam nieprzebita.
Ciekawa idea legła z powodu ponownej pisarskiej blokady lidera The Jam. Z dziesięciu piosenek, które ostatecznie złożyły się na "Setting Sons", tylko połowa miała w niej swoje źródło. Wszystkie utwory funkcjonowały zresztą jako pojedyncze kompozycje, ale nawet pomimo tego ich teksty należy uznać za (bez żadnej przesady) fenomenalne. "Thick As Thieves" skupiał się na szkolnej przyjaźni trójki młodocianych złodziejaszków ("Kradliśmy wszystko, co mogliśmy zobaczyć"), po latach wspominanej jako stracona ("Ukradliśmy przyjaźń, która wiązała nas razem"). "Little Boy Soldiers" przenosi w odległą, jak się wydaje, przeszłość, być może do epoki kolonialnej ("Strzelaj strzelaj strzelaj i zabijaj tubylców, jesteś jednym z nas i kochamy cię za to. Myśl o honorze, królowej i kraju, błogosławiony synu brytyjskiego imperium"). "Burning Sky" to przerysowany portret cynicznego kapitalisty ("Nie zrozum mnie źle, ideały są dobre, kiedy jest się młodym"). Z kolei w "lewicowym" "The Eton Rifles" mamy historię bójki uczniów elitarnego college'u z poszkodowanymi synami robotników. Ci drudzy, choć wychodzą na tym "naturalnie najgorzej, pobici i zakrwawieni", z utęsknieniem wypatrywać będą dnia wyrównania rachunków. "Wasteland" to "powojenna" refleksja nad rozbitym krajem zobrazowana spotkaniem dwójki przyjaciół na gruzach ("Jeśli zaświeci słońce oświetlając nasze niegdyś piękne sylwetki, uśmiechniemy się, ale tylko na chwilę. Bo uśmiechać się, to przyjmować do wiadomości życie").
Pozostała piątka piosenek powstawała częściowo z potrzeby "dopchnięcia" czymś albumu jako całości. I tak niejako na ostatnią chwilę dopisał Weller openera "Girl On The Phone" o natrętnej fanatyczce ("Mówi, że wie o mnie wszystko - zna każdą płytę, której słuchałem i każde okno, przez które patrzyłem"). Foxtonowski "Smithers-Jones" portretuje dzień z życia szarego, nudnego pracoholika. Dzień, w którym zostaje pozbawiony stanowiska. "Private Hell" zatrzymuje się nad koszmarnym losem wypalonej kobiety w średnim wieku. Ironiczny "Saturday's Kids" to kopalnia ciętych i trafnych spostrzeżeń w temacie robotniczej młodzieży. "Heat Wave" pod tym względem nas nie interesuje - to cover motownowskiego szlagieru. Generalnie jednak, pochłanianie tekstów z "Setting Sons" jest niesamowitą przygodą. Wybitna umiejętność Wellera do ubierania codziennych sytuacji w całą masę błyskotliwych obserwacji i plastycznego ich przedstawiania jest tu dostrzegalna na każdym kroku.
Choć słowa w przypadku "Setting Sons" odgrywają arcyważną rolę, to nie dominują na tyle, by zignorować te wszystkie porywające dźwięki. Przynajmniej w kilku miejscach The Jam wchodzą tu na swój Mount Everest. Pozwalający wyodrębnić cztery lub nawet pięć osobnych części "Little Boy Soldiers" przemierza minutę rasowego, "jamowego" rock'n'rolla, by umilknąć i genialnie powrócić marszowymi werblami (plus te odgłosy wojny w tle). Po kolejnych 60 sekundach Foxton wkracza z wiolonczelą, a Weller z mrocznej kołysanki wraca do początkowego motywu. Obdarzona wspaniałym rozmachem krótka coda przekonuje niedowiarków - jeśli jakikolwiek zespół miał wystarczająco wyobraźni i klasy, aby nagrać punkowego "Tommy'ego", byli nim The Jam. Zupełnym zaskoczeniem jest cudowny "Smithers-Jones", gdzie Wellerowi i Foxtonowi wystarcza wsparcie sekcji smyczkowej. Wracający do punkowych korzeni "The Eton Rifles" jawi się najbardziej wybuchowym fragmentem albumu. Bojowość refrenu przypomina o Sex Pistols, jego fantastyczna melodyjność - The Clash, ale te organy? O nadzwyczajnej muzykalności całej trójki informuje ekspresyjne wykonanie "Heat Wave" (w oryginale przebój Martha & The Vandellas) - mamy tu beztroskie klawisze, fantazyjny saksofon, świetne chórki, efektowne bębnienie Bucklera, nie wspominając o rewelacyjnym riffie. Fujarka w "Wasteland" to z kolei numer jeden na liście melodii pt. "musisz to zagwizdać". Pozostałe rzeczy można by teoretycznie wrzucić do worka z tym, co The Jam grali już wcześniej. Z tym że: po pierwsze są to kompozycje bez żadnej wątpliwości bezbłędne; po drugie: echa tej muzyki wydają się być rozległe. "Saturday's Kids" wygląda po latach na zapowiedź parklife'owego Blur. Wielce prawdopodobny jest wpływ "Private Hell" na The Smiths. Plus te wszechobecne, charakterystyczne dla Bucklera nabijane, narastające przejścia - coś, co bardzo chętnie podchwycą Oasis półtorej dekady później. Możnaby rzecz jasna schodzić coraz niżej i przywołać np. Supergrass czy Futureheads.
The Jam wielkim zespołem byli i to potwierdziły dwie kolejne płyty. Szczególnie "Sound Affects". Znów zaskakiwali i zachwycali. Weller poszukiwał jeszcze gorliwiej, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Mnóstwo tu nowinek: łamania rytmu, gatunkowych wycieczek, dźwiękowych niespodzianek ("Music For The Last Couple"). Rozpędzony, długi "Set The House Ablaze" pokazuje miejsce w szyku kilku zespołom specjalizujących się w "ciężkim" graniu (z riffem ewidentnie przetworzonym przez Bloc Party w "Helicopter"). Bardziej niż sympatycznie wypada basowy cytat z beatlesowskiego "Taxmana" w "Start!". Weller ostatecznie zasługuje na pomnik pisząc słowa do "That's Entertainment": drugiego tak bystrego i bezkompromisowego tekściarza Wielka Brytania w tamtych czasach nie miała. Szalę na korzyść "Sound Affects" mógłby zapewne przechylić najlepszy singiel grupy - pop-punkowy, wzorcowo skrojony hit "Going Underground" (to ten sam rocznik). Ostatni w dorobku "The Gift" jest ponownie czymś nowym. Zespół daje głównie upust sygnalizowanej już wcześniej fascynacji czarną muzyką - fenomenalny szlagier "Town Called Malice" wzorowany jest na "You Can't Hurry Love" Supremes, dużo tu też w innych utworach funkowania sekcji rytmicznej. Jakiekolwiek negatywne oceny tego albumu trudno zrozumieć.
Ostatnim tchnieniem zespołu był singiel "Beat Surrender", po którego wydaniu Weller postanowił definitywnie zamknąć rozdział pt. The Jam. Decyzja zadziwiająca, bo grupa była u szczytu popularności, ale nieprzejednanego Paula obchodziło to tyle, co zeszłoroczny śnieg. W ten sposób zapisana została finalnie jedna z kilku prawdziwie genialnych kart w historii wyspiarskiej muzyki rozrywkowej. Dziś Paul Weller nadal utrzymuje status boga, a The Jam pozostaną już na zawsze ikoną mod revivalu, symbolem niepokornych poszukiwań artystycznych i... jedynym rozsądnym skojarzeniem z nazwą Woking.