Pearl Jam

Vitalogy

Okładka Pearl Jam - Vitalogy

[Epic; 1 grudnia 1994]

5 kwietnia 1994 roku, samobójstwo w swoim domu w Seattle popełnił Kurt Cobain. Chwilę po tym wydarzeniu wielu „speców” od muzyki orzekło, że wraz ze śmiercią lidera Nirvany, umarł gatunek muzyczny zwany grunge. Abstrahując od tego, co ten termin oznacza, jeżeli przyjmiemy, że można do tego nurtu zaliczyć rockowe zespoły ze Seattle i okolic, których muzycy przewinęli się przez Sub Pop, trzeba uznać to za spore przekłamanie. Dlaczego? Po pierwsze na listach przebojów triumfy święciła wydana w marcu, a od maja wspierana przez singiel „Black Hole Sun”, płyta „Superunknown” zespołu Soundgarden. Natomiast pod koniec roku ukazała się najbardziej bezkompromisowa, a zarazem najbardziej dojrzała pozycja w dorobku zespołu Pearl Jam. Album „Vitalogy”.

Teraz parę faktów. Trzeci krążek, podobnie jak wcześniejszy „Vs”, miał premierę „winylową” tydzień przed znalezieniem się na półkach sklepowych płyt kompaktowych. 1 grudnia pojawiły się jednak i one. Przez pierwszy tydzień rozeszło się grubo ponad osiemset tysięcy egzemplarzy tego albumu. Sprawiło to, że „Vitalogy” stała się jedną z najszybciej sprzedających się płyt w historii muzyki. Nic dziwnego zatem, że longplay ten, podobnie jak jego poprzedniczka, wylądował na pierwszym miejscu listy Billboardu, pozostając na szczycie przez trzy tygodnie. Jeżeli chodzi o inne analogie z wcześniejszym wydawnictwem to trzeba wspomnieć o osobie producenta, którym został ponownie Brendan O’Brien. Pan ten współpracował jeszcze z grupą przy okazji dwóch kolejnych studyjnych albumów. Warto też nadmienić, że „Vitalogy” to ostatnia płyta Pearl Jam nagrana z udziałem Dave’a Abbruzzese’a, który pożegnał się z grupą jeszcze w sierpniu. Dodam, że album nagrywany był wiosną 1994 roku. Dlatego też nie powinien dziwić fakt, że perkusista ten figuruje w „książeczkowym” składzie. Jak mówiło się nieoficjalnie, przyczyną rozstania panów było to, że Dave za bardzo lubił rozgłos i rzeczoną popularność, co nie za bardzo podobało się zwłaszcza Eddiemu.

Cofnijmy się teraz jednak raz jeszcze do tragicznych kwietniowych dni. Dlaczego? Gdyż śmierć Kurta była ciosem również dla muzyków Pearl Jam, zwłaszcza zaś dla Veddera, który był przecież, obok Cobaina najbardziej znaną postacią muzycznej sceny Seattle. Podobnie jak blondwłosy chłopak z Hoquiam poznał ciemną stronę sławy. Najbardziej ze wszystkich mógł tym samym rozumieć lidera Nirvany i jego ostateczną decyzję. Oczywiście pojawiły się głosy drwiące z narzekań Eddiego dotyczących popularności. Nie zmienia to jednak faktu, że samobójstwo Kurta w dużej mierze wpłynęło na finalny kształt „Vitalogy”, które stało się poniekąd rozrachunkiem z fanami i dziennikarzami. Vedder apelował o zachowanie dystansu i nie przekraczanie pewnych granic. Próbował dać do zrozumienia, że pomimo tego, że jest gwiazdą rocka, jest takim samym człowiekiem, co my wszyscy, mającym swoje problemy czy radości. To wówczas wokalista Pearl Jam powiedział pełne bezsilnej złości: „Generacja, która wybiera Kurta lub mnie na swojego rzecznika, musi być kompletnie popierdoloną”.

„Vitalogy” to pierwsza z „ekologicznych” płyt w dorobku zespołu. Tekturowe pudełko stylizowane na starą księgę, jak i tytuł, nawiązują do dzieła niejakiego doktora Ruddicka z okresu międzywojennego. Nazwa krążka jest jednak trochę przewrotna. Vitalogy z racji pochodzenia samego słowa powinno afirmować wartość jaką jest życie. Jednak jak wspomniałem wcześniej, trzeci krążek Pearl Jam jest z znacznej mierze napiętnowany śmiercią Cobaina. Tym samym stanowi jak gdyby antytezę tytułu. Dostrzegalne jest to choćby w warstwie lirycznej, o której więcej już za chwilę.

Jeżeli chodzi o kompozycje to można wyróżnić na albumie cztery ich typy. Pierwszy, punkowe wymiatacze kojarzące się chociażby z „Go” czy „Blood”. Reprezentują je tutaj otwierający płytę „Last Exit”. Czy ostatnie wyjście jest tutaj aluzją do samobójstwa? Któż wie. „Nie trać czasu na pytanie dlaczego nic nie trwa...”. Następujący po nim, podobny w klimacie „Spin The Black Circle”, wybrany na pierwszy singiel, zdobywca nagrody Grammy, jest natomiast hymnem pochwalnym na cześć analogów: „Spójrz na igłę, spójrz na moją rękę, opuszczam ją tak delikatnie”. Magia adapterów powraca zakamuflowana w słowa, które wydawać by się mogło mają zabarwienie narkotycznej wizji. W środku książeczki pod tekstem tego nagrania figuruje napis: „CD jest niczym zły kwas, nie nadający się ani do produkcji ani do konsumpcji”. Wściekłe „Whipping”, w którym pojawia się wyznanie Veddera: „jestem taki sam jak wy”. „Satan’s Bed” z najlepszym, moim zdaniem, tekstem na tej płycie, uzmysławiające po raz kolejny, że to już inny zespół niż ten, który debiutował albumem „Ten”, gdzie tak wyraźna była hardrockowa tradycja, przywołująca na myśl Hendrixa czy też Led Zeppelin. Kolejne wyrzucane, a bardziej cedzone przez wokalistę słowa: „Kto stworzył ten mit, że rodzimy się by żyć okryci radością? Kto ustanowił normę? Rodzimy się, aby się bogacić? Takie doskonałe przykłady, mała wychudzona suka. Model, idol. Skąpmy manekiny we krwi. Ja sram i śmierdzę. Jestem prawdziwy”. Odważne wyzwanie, zwłaszcza w kontekście tego, że w sumie Eddie był uznawany za swoisty sex symbol sceny Seattle.

Kolejny typ to ballady, których również w twórczości zespołu nie brakowało. Patetyczne „Tremor Christ”, oszczędne, akustyczne „Nothingman”, nawiązujące do związku Veddera z Beth Liebling („a ten który zapomina będzie skazany na pamiętanie”), czy w końcu najpiękniejsze i chyba najważniejsze na płycie „Immortality”, tak cudownie zagrane przez Pearl Jam pewnego czerwcowego wieczoru 2000 roku na koncercie w Polsce. „Docieram do znaku „którędy” na rozstaju dróg...”. Więcej tu słów dotyczących ostatecznej decyzji frontmana Nirvany. I ta muzyczna eksplozja w drugiej części, przynosząca jednak wyciszenie w samej końcówce.

Trzecia grupa to tak zwane utwory środka, zakorzenione w rocku, stanowiące jego syntezę. „Not For You”, które jak to ktoś kiedyś słusznie zauważył, jest takim „Satisfaction” lat dziewięćdziesiątych. Jego tekst zaś nawołuje młodych ludzi do walki o swobodę swoich myśli, krytykując zarazem tych, którzy próbują narzucać nastolatkom jakieś wzorce zachowań, czy to poprzez reklamy czy muzyczne wideoklipy: „Młodość jest wszystkim, co święte. Poświęcenie naiwne i prawdziwe. Wciąż pamiętam swą bezsilność. Dlaczego ty nie?”. Do tej grupy można zaliczyć jeszcze dwa bardzo lubiane przez zespół nagrania, po które muzycy często sięgają podczas swoich występów na żywo. Najpierw parę słów o „Better Man”. „Sama sobie opowiada wspomnienia z czasów, gdy była jeszcze dzielna i silna”. Jak wspomniał kiedyś autor tekstu, to opowieść o jego matce, która nie potrafiła odejść od człowieka, z którym była. „Kłamie, że wciąż jest w nim zakochana, że nie potrafiłaby znaleźć sobie kogoś lepszego”. Utwór ten mimo spokojnego początku z każdą chwilą nabiera tempa, a głos Veddera jest coraz bardziej przejmujący. „Corduroy”, czyli sztruks to kolejna ucieczka słowna Eda przed popularnością i wyobrażeniami fanów: „nie mogę być tym czym chcecie, bo jestem...”. Skąd tytuł? Pamiętacie kurtkę, w której muzyk wystąpił na akustycznym koncercie w MTV? Taką brązową, właśnie ze sztruksu. Wokalista kupił ja na jakiejś wyprzedaży za parę dolarów. Jednak kreatorzy mody również postanowili zarobić. Model zaprojektowany przez Laurenta kosztował cztery tysiące dolców. Dla Veddera było to śmieszne, lecz z drugiej strony też przerażające. Jednak ani „Corduroy”, ani dwie wcześniej wspomniane piosenki nie są zaskoczeniem, ani jakimś novum. Pearl Jam grali już tak wcześniej.

Grupa pokazuje jednak również inne, nowe oblicze, które nazwałbym „paranoiczno-kabaretowym”. Myślę, że to określenie pasuje tu jak ulał. Trwające niewiele ponad minutę „Pry, To”, na którego tekst składają się kolejne litery skandowanego słowa „prywatność” z dodaną linijką „it drives us mad”. Akordeonowe w dużej mierze „Bugs” z nieudolną grą Eddiego na rzeczonym instrumencie i zabawnym tekstem o robakach, które mogą symbolizować tu dziennikarzy. Etniczne, instrumentalne „Aye Davanita” przywodzące na myśl twórczość zespołu Three Fish, w którym udzielał się basista Pearl Jam, Jeff Ament. Najbardziej pokręcone wydaje się być jednak nagranie „Hey Foxymophandlemama, That's Me”, w wersji kasetowej zatytułowane „Stupid Mop”, które kończy „Vitalogy”. Przez siedem i pół minuty na tle industrialno-awangardowych dźwięków słychać tu choćby dziecięce głosy. „Czy kiedykolwiek myślałeś, że mógłbyś popełnić samobójstwo? Kiedy tak dłużej o tym pomyślę, myślę, że mógłbym”. Te ostatnie na albumie słowa najlepiej obrazują charakter tej płyty. Jednocześnie mogłyby stanowić znakomitą puentę tej recenzji.

„Vitalogy” to studium smutku, rezygnacji, bezsilnej złości. To próba zejścia z piedestału i ucieczką przed popularnością. Solówki McCready’ego i Gossarda zostały ograniczone do minimum. Vedder śpiewa tu mniej wyraźnie i bez mesjanizmu w głosie znanego z dwóch poprzednich płyt. Próba wycofania się w cień nie przyniosła jednak upragnionych rezultatów. Ludzie znów powiedzieli dla ich twórczości „tak”, co najlepiej pokazuje sprzedaż tej ostatniej naprawdę wielkiej płyty tego zespołu z wietrznego miasta. Siedem milionów egzemplarzy na całym świecie. Potem już było niestety gorzej, zarówno pod względem artystycznym, jak i pod tym komercyjnym, choć to akurat pewnie ucieszyło Veddera. Wracając jeszcze do „Vitalogy”, to jeżeli miałbym polecić osobie, który zna jedynie debiut Pearl Jam, jakąś inną ich płytę, bez wahania podałbym tytuł ich trzeciego krążka.

Darek Depczyński (30 stycznia 2005)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także