Urbanizer #2: marzec 2011
Burial wraca! To niewątpliwie jeden z najbardziej elektryzujących newsów ostatniego miesiąca. Człowiek, który sprzedał pospolitemu słuchaczowi dubstep i wyprowadził gatunek z szemranych kątów londyńskich klubów, musi się zmierzyć z pokoleniem, które odesłało ten zacny nurt do lamusa, dodając mu przemodniastą łatkę post-. W marcowym Urbanizerze ten producent pojawia się więc aż trzykrotnie: w solowej odsłonie, kooperacji z Thomem Yorkiem i Kieranem Hebdenem oraz w roli współproducenta singla wschodzącej gwiazdy, Jamiego Woona. Zostawmy jednak Wyspy Brytyjskie Brytyjczykom i zerknijmy na nasze podwórko, bo kibicujemy mu bardzo namiętnie, przepuszczając tydzień w tydzień hajs na dzikie rejwy. Viadrina, Tom Encore i prężna ekipa U Know Me Records: jednych recenzujemy, drugich sugerujemy bacznie obserwować. U Know Me dostarczyli bowiem niezwykle ciekawego showcase’u, podsumowującego dotychczasową ofertę wytwórni i zapowiadającego zbliżające się wielkimi krokami nowe wydawnictwa. Warto posłuchać, bo to nie tylko luźny trailer, ale przede wszystkim sprawny i dostarczający wiele uciechy ze słuchania miks Mikołaja Buszkersa, wyprodukowany przez Enveego i Maceo. Do ściągnięcia stąd. (Marta Słomka)
Posłuchaj wszystkich utworów dzięki playliście YouTube.
Africa Hitech - Out In The Streets (8/10)
Około dwóch miesięcy temu one and only Gilles Peterson rozpoczął tym numerem audycję i klasycznie mnie pozamiatał przy porannej kawie. Tzw. ubersztos. Mr. Harmonic 313, czyli Mark Pritchard i Steve Spacek, spotkali się ponownie jako Africa Hitech i wypuszczają nowy album. Singiel numer jeden to sampel z Ini Kamoze, mocne bębny i rolujące bassline'y. Tak niewiele trzeba, by zniszczyć każdy basowy dancefloor. Będzie grane długo, oj długo... (Mikołaj Buszkers)
Burial - Street Halo (8/10)
Trudno jest mówić o Burialu, wyłączając go z kontekstu, w jakim sam siebie umieścił. Trzy lata po wydaniu „Untrue”, płyty, która nieodwracalnie zmieniła oblicze dubstepu, wyznaczając nową drogę przez skamieliny uk garage rzeszy producentów, a reszcie świata – trwały obraz sceny, Will Bevan znalazł się w nieco niewygodnej sytuacji. Legenda wokół jego osoby rosła, media okazjonalnie rozpisywały się o zaginionym geniuszu, właściwie spisując go na straty, gdy ten pozostając niewzruszony, udzielał się jedynie okazjonalnie, przypominając o swoim istnieniu krótkimi zrywami jak choćby kooperacją z Four Tetem. W międzyczasie na horyzoncie pojawili się młodzi i mężni, którzy zafascynowani nowym brzmieniem wzięli na warsztat jego dziedzictwo, idąc jeszcze dalej oraz sięgając po coraz to nowsze stylistyczne zabiegi. A nieuchwytny Bevan jedynie niemo przyglądał się całemu zamieszaniu.
I teraz, w czasach kiedy to James Blake wiedzie prym (co przypomina mi znów sytuację sprzed tych kilku lat a propos przytoczonego wcześniej „Untrue” i zamieszania, jaki wywołał wówczas ten album), labele zorientowane na prężną scenę basową Wielkiej Brytanii powstają jak grzyby po deszczu, tydzień w tydzień płodząc nowego obiecującego producenta, a sam dubstep powoli zanika na rzecz mikstury wszelkich możliwych gatunków pochodzących z najodleglejszych miast całego świata, pojawia się znów znikąd, cały w bieli, Burial. Wraz z trzyotworową EPk-ą wydaną nakładem Hyperdub.
I właściwie pozostał taki, jakim go pamiętamy. Brudny, niechlujny i jakby ludzki w tym całym zafiksowanym wokół perfekcjonizmu świecie.
„Street Halo” jest tym, co daje znać o nowym obliczu muzyki, jest namiastką tego, co wystrzeliwuje tę EP-kę w przyszłość. Głęboki bas, który ciężko niesie cały utwór, jest powiewem świeżości i wprowadza dyscyplinę, która nigdy nie była mocną stroną Buriala, ale stanowiła jego znak rozpoznawczy. Ulotny, naładowany emocjami wokal lawiruje tu i tam, wprowadzając oddech i przestrzeń do całej konstrukcji, nadając mu jej ten mroczny oraz smętny wyraz.
Bliższe koncepcji tego, co już znamy, są utwory znajdujące się na stronie B krążka, „NYC” i „Stolen Dog”. Poszarpana, nierównomierna perkusja na tle trzasków oraz wydobywających się znikąd bliżej nieokreślonych dźwięków – tu podane jednak w nieco bardziej oszczędnej formie, jakby mimo pozornego chaosu i surowości bardziej przemyślane i dopracowane niż wcześniejsze produkcje. Być może w tym właśnie tkwi metoda Buriala na odnalezienie się w nowej rzeczywistości. Z drugiej strony nie jestem pewna, czy tego potrzebuję. Nikt nie był w stanie przez te wszystkie lata dorównać Burialowi na płaszczyźnie tworzenia atmosfery melancholii i niesienia dźwiękami tak potężnej dozy emocji, czyniąc ze swojej muzyki uniwersalną i przyswajalną dla każdego bez wyjątku. (Karolina Zajączkowska)
Blawan - Kaz (7/10)
Jamie Roberts jest kolejnym londyńczykiem, którego pod swoje skrzydła zagarnął belgijski label R&S, niegdyś zorientowany raczej wokół szeroko pojętej muzyki techno. Ostatnie wydawnictwa świadczą jednak o tym, że mają nosa też do brytyjskich gwiazdeczek nurzających się w tamtejszej scenie basowej – przypomnijmy chociaż o Jamesie Blake’u czy Pariah. I śmiało można powiedzieć, że „Bohla EP” potwierdza tę zależność, dając kolejny wspaniały wkład do ich rodziny.
Acid jest tutaj zdecydowanie motywem przewodnim. W każdym z trzech utworów znajdujących się na EP-ce dźwięk będący wypadkową syntezatora TB 303 daje o sobie znać w mniejszym lub większym stopniu. Z jednej strony fascynuje mnie zwrot młodych producentów w kierunku lat 80. czy wczesnych 90.: analogowych zabawek i pewnego rodzaju tribiute’u dla kultury rave czy tzw. back to the roots; z drugiej - umiejętność wpasowania ich w nowe, świeższe aranżacje, które wciąż potrafią mimo wszystko zaskoczyć. Utwór „Kaz”, będący highlightem wydawnictwa, jest zbudowany na ostro ciosanej perkusji, której luki wypełnia oddalony, lekko nieobecny wokal okraszony tym charakterystycznym 303, które to mimo pozostają w cieniu rytmicznego szkieletu tej konstrukcji (skoro Blawan jest perkusistą, trudno się dziwić, by nie chciał dać pola do popisu swoim umiejętnościom). Jako całość robi to ogromne wrażenie. (Karolina Zajączkowska)
Hot City - Go Bang! (7/10)
Podopieczni Moshi Moshi Music powracają z nową czteroutworową płytą, która nie nosi wprawdzie znamion ewolucji brzmieniowej, ale zawiera spory banger w postaci tytułowego tracka. Podobne brzmienie basu słyszeliśmy już w „Another Girl”, ale tym razem ten syntetyczny groove odbija się z impetem od ściany do ściany, sprawiając, że moja starcza pamięć nieustannie powraca do rytmiki zakurzonych klasyków w rodzaju „Pump Up The Volume”. Obsesja dzisiejszej sceny basowej na punkcie house’u dziobie w uszy fortepianowymi stabami, a syntezatorowe fanfary zdradzają wielkoklubowe ambicje duetu. Wyrafinowane? Well, niekoniecznie. Skuteczne? Jak najbardziej! Zróbcie trochę głośniej. (Paweł Gajda)
Instra:mental - When I Dip (7/10)
Boddika, połówka duetu Instra:mental, znakomicie wyczuwa londyńskie tęsknoty do oldschoolowego electro. Obficie czerpie ze spuścizny acid techno, co daje dość zaskakującą – i wbrew pozorom – nowoczesną mieszankę. Jako że klasyczne 4x4 zyskuje sobie poklask u producentów i didżejów pokroju Untolda, to Boddika i Instra:mental od jakiegoś czasu są wymieniani w czołówce najbardziej nowatorskich twórców z UK. Na korzyść tych projektów przemawia też fakt, że powstają na analogowych bit-maszynach i instrumentach, co w dobie laptopowych producentów przydaje jeszcze większej chwały. Boddika aktywnie włączył się do renesansu Rolanda 808, który w zeszłym roku popłynął na fali juke’ów, dziś wraca przy okazji starego electro i klubowych stylistyk z lat 80. i 90. Jednak „When I Dip” nie można pomylić z zabawą w retro. Bardzo twórcze wykorzystanie acidowych syntezatorów, gęsta 808-ka i chwytliwy sampel wokalny stapiają się w nowoczesną formę, która odtwarzając stare techniki nagraniowe, realizuje się w chwytach produkcyjnych właściwych współczesnym herosom klubów. Nie zapomnijcie, że Boddika wystąpi 2 kwietnia w łódzkiej Jazzdze! Miłośnicy klubowych świeżynek – obecność obowiązkowa. (Paweł Klimczak)
Jacques Greene - Another Girl (7/10)
Kto by pomyślał, że nieoficjalny numer Ciary „Deuces”, bazujący na singlu Chrisa Browna, doczeka się tylu ekscytujących interpretacji. W ubiegłym roku dostaliśmy dwa smakowite remiksy od Nguzunguzu i Dubbel Dutch, w tym – na warsztat wziął go młody zdolniacha Jacques Greene. Kanadyjski syn wysupłał z oryginału dwie zwięzłe frazy oraz charakterystyczną wokalizę Ciary i zapętlił je wokół swojej specyficznej palety emocji: starcia niewinnej euforii i niewypowiedzianej bolączki, które konstruuje za pomocą soczystych, kwaśnawych klawiszy, pociętych , „wiewiórczych”, spitchifterowanych głosów wokalistek r&b. O ile jednak „(Baby I Don't Know) What You Want” penetrowało okolice Chicago house’u, wpędzając słuchacza w hipnotyczne uniesienie regularnością uderzeń stopy, o tyle „Another Girl” ucieka miejscami do rytmicznych krzyżówek, siejąc koordynacyjny zamęt na parkiecie. Jest coś cudownie wiosennego w tej neonowej muzyce. (Marta Słomka)
Lil Wayne feat. Cory Gunz - 6 Foot 7 Foot (7/10)
Zabawne, że jeden z najbardziej znienawidzonych przez miłośników „prawdziwej szkoły” raper swoimi tekstami przewyższa większość tych „prawdziwych”. ‘Life is a bitch/death is her sister/sleep is their cousin/what a fuckin' family Picture” nawija Weezy i wiem, że cały trolowo-zaćpany imidż szefa Young Money to tylko przykrywka dla jednej z najtęższych głów w biznesie. Ostatnio bardziej skupiał się na promowaniu młodszych stażem podwładnych (swoją drogą trafił bezbłędnie), ale wreszcie wrócił do studia. Wrócił i najwyraźniej postanowił zatrudnić specjalistów od Parku Jurajskiego, bo bit „6 Foot 7 Foot” to miażdżąca 808-ka w najlepszym wydaniu. Irytować może zapętlony i monotonny sampel, ale podbijany przez marszowe werble staje się integralnym elementem szaleńczej układanki. Zresztą pierwsze skrzypce gra tu Lil Wayne, rzucając abstrakcyjne (i stworzone na bardzo sprytnych asocjacjach) porównania, zaśmiewając się swoim gremlinim głosem. Cory Gunz jako superszybki pomagier sprawdza się mniej więcej dobrze (jeżeli chodzi o kooperację, to i tak wszyscy czekamy na Tylera z Weezym), lekko off-beatowo zapełniając podkład. Nie muszę chyba wspominać o „incepcyjnym” klipie – mamy pierwszy prawdziwy banger 2011 roku! (Paweł Klimczak)
Panda Bear - Surfers Hymn (Actress Primitive Pattern Remix) (7/10)
Actress nie zostawił w swoim remiksie wiele z oryginalnego utworu Lennoxa, ale nie pozwala nam opuścić plaży. Rozmyte w pogłosach zabawy przy zachodzącym słońcu ustąpiły w jego wersji tanecznej energii szczytowych momentów nocnych celebracji w wakacyjnym wydaniu. Tytułowe prymitywne wzory odnoszą się do prostego zapętlenia marimby, która w połączeniu z plemiennym rytmem wybijanym przez hi-haty tworzy ekstatyczną polirytmiczną strukturę. Szum fal i przester na perkusyjnej pętli podkreślają organiczny charakter kawałka, a zaklęte weń fragmenty wokalu dodają mu hipnotyczności. Wyjątkowo niewyraźny finał nagrania czyni wiarygodną plotkę o tym, że w pierwotnej wersji remiks był znacznie dłuższy, a niefortunna ingerencja determinowana była jedynie ograniczoną pojemnością siedmiocalówki. W cyfrowym świecie takie warunki brzegowe nie istnieją, co pozwala mieć nadzieję, że jeszcze usłyszymy ten utwór we właściwej dla niego długości. (Mateusz Krawczyk)
Snoop Dogg feat. Wiz Khalifa - This Weed Iz Mine (7/10)
Wiz Khalifa rewanżuje się za feature Snoopa w „Black And Yellow” i wpada do studia by na „Doggumentary” zarejestrować jeden z najbardziej tanecznych west coastowych numerów ostatnich lat. Jest tu wszystko, czym zasłynęło niemal dwadzieścia lat temu legendarne „Doggystyle”, tyle że w znacznie bardziej imprezowym tempie: gęste partie syntezatora, funkowa gitara oraz bas i przede wszystkim atmosfera luzu absolutnego. W ogóle odnoszę ostatnio wrażenie, że wraz z upływem czasu Snoop coraz rzadziej napina klatę i robi się coraz bardziej bossowsko wyluzowany i tylko patrzeć aż wykupi domenę www.zenchill.com. Zresztą nie od dziś wiadomo, że czego by nie powiedział, z pewnością będzie to cool, co udokumentowano w programie Lettermana.
Zajebistość „This Weed Iz Mine” jest tak uniwersalna, że chociaż wychodząc z domu, zostawiałem domowników w raczej zachmurzonych nastrojach, to po powrocie, rozpoznając na wstępie kawałek Snoop Dogga lecący z głośników, zauważyłem niemalże nieprzytomnego Kota smażącego się w promieniach słońca na rozgrzanym wzmaczniaczu i mamę biegającą po domu z praniem, tak jakby tylko to dawało jej w życiu szczęście. Chociaż Snoop i Wiz towarem dzielić się nie chcą nawet z panienkami, to chyba nikt nie ma im tego za złe, skoro nagrywają tak czadowy numer. (Mateusz Błaszczyk)
Tom Encore - Spellbound (Zeppy Zep Remix) (7/10)
Zwykle gdy dostaję jakieś promosy od Dany Dramowicz z Concrete Cut, to wiem, że wpadnie coś na poziomie. Ale gdy usłyszałem ten numer, w głowie miałem tylko jedną sentencję – „NEXT LEVEL SHIT”. Piękny IDM-owy pływak od jednego z najzdolniejszych polskich producentów Toma Encore’a w zderzeniu z mistrzem bangerów krakowskim "Rzepem" Zeppym Zepem. Michał trzyma rękę na pulsie i jego remiks jest naprawdę świeży, czuć tutaj inspiracje Untoldem czy Girl Unit. To nie może nie być hit! (Mikołaj Buszkers)
Viadrina - Better (7/10)
Uff. Co ja mogę napisać o duecie w skład, którego wchodzi mój „ziomek z dzielni”? Już od pierwszych demówek, jakimi mnie bombardowali, nieprzyzwoicie zionęło trafnie postawioną diagnozą ówczesnej sceny klubowej (czego wyraz dałem tutaj). Czas odtrąbić. Pokolenie warszawskiego klubu 55 ma już 20 lat i wreszcie wyrosło z brudnego electro. I nie jest to w żadnym wypadku diss na Viadrinę, wręcz przeciwnie. Kiedy ty młody czytelniku myślałeś o założeniu własnego midi-kolektywu, by móc wykrzyczeć swoje fidgety i bassliny, koledzy w obskurnym laboratorium wrocławskich i szczecińskich klubów już antycypowali modę na klasyczny house w formule produkcyjnej a.d. 2011. Z metodologią Konrada Ślazyka i wiedzą Mateusza Kazuli projekt Viadrina nie mógł się nie udać.
„Odskocznia” od pobocznych projektów okazała się na tyle silna, że wylądowali z EP-ką w jednym z najbardziej obiecujących labeli najświeższej muzyki house. Przepis był bajecznie prosty. Zapełnić niszę spokojnego house’u opartego na stabach w wersji soft i uber-melodyjnych pętlach. W niewydanym na EP-ce Phantoma „Nightmare” (Viadrina Remix) taką role pełnią jęki syntezatorów, a w oryginalnym miksie „Bette” po prostu chwytliwy wokal. Każdy dźwięk powoli odkrywany jest tu przez delikatne filtry, by nadać kawałkom nieśpieszności. Myślę, że ta fascynacja zwolnionym tempem ma również związek z ostatnim boomem na nowe disco. Wtedy zwykłe disco wtłoczono w ramy tech house’u. Dlaczego tego samego nie zrobić z klasycznym house’em i ubogacić o własne sample?
Zostaje jeszcze remiks „Better” panów Arto Mwambe. Nie słyszałem jeszcze tak posiekanego przez ambientowe myjki i filtr wokalu. Czaru dopełnia zarówno świetny syntetyczny bas, jak i klawiszowa partia w mostku, gdzie w czwartej minucie zamienia się z wokalami na role i robi z kawałka taki instrumental, że tylko zapętlić. Chciałoby się zakrzyknąć: „majstersztyk niemieckiej myśli technologicznej!”. Mam nadzieję, że ten prezent od frankfurtczyków uskrzydli chłopaków i doda im pewności siebie. Tej będą potrzebować, bo już niedługo kolejne wydawnictwo. (Krzysztof Kolanek)
Brenmar - Paper Running (6/10)
Brenmar trzaska bit za bitem, stąd pewnie jakościowy rozstrzał jego produkcji. Obok słabszych (choć dalej całkiem niezłych), jak „Boy U Got Me”, czają się takie perełki jak „Paper Running”, numer, który funkcjonował przez parę miesięcy jako dubplate, by wreszcie wylądować jako kawałek do darmowego ściągnięcia. Bill Salas znany jest ze swoistych wariacji na wyspiarskie tematy i nie inaczej jest tym razem. Co odrobinę zaskakuje, to silne wpływy Night Slugs na rewizję funky w „Paper Running”. Ów dług wyraża się przede wszystkim w nawiedzonych syntezatorach (które zdają się robić furorę wśród producentów o bardziej grime'owym podejściu) i zdekonstruowanej podstawie rytmicznej, ale to te elementy stanowią o sile tego singla. Marzec to miesiąc orientalnych sampli (Jay Weed!) i Brenmar postanowił się dostosować. Główny motyw „Paper Running” nie jest melodyjnym szczytem świata, a dialog między syntezatorami i samplem wypada dość blado, ale dzięki swojej egzotyce jest wystarczająco chwytliwy. W ostatnich produkcjach Brenmara brak przebojowego potencjału (który w pełni zrealizował się w „Taking It Down”), jest za to spoglądanie w stronę bardziej połamanych bitów i sam nie wiem, czy to dobrze. W „Paper Running” się udało, czekam na wydawnictwa dla Grizzly i Hum+Buzz, zapowiedziane już dawno temu. (Paweł Klimczak)
Burial + Four Tet + Thom Yorke - Ego (6/10)
Odkąd latem 2008 – po żenującej nagonce prasowej – okazało się, że tajemniczy Burial to praktycznie niewiele mniej tajemniczy Will Bevan, chłopakowi najwyraźniej nie zostało nic innego jak na całego wejść w komitywę z brytyjskim światem muzycznym. Zaczęły się gościnne występy i współprace. Wygląda na to, że szczególna więź, oparta na podobnej edukacji, połączyła go z Kieranem Hebdenem, bo dostaliśmy już drugie ich wspólne wydawnictwo. Skąd im się tam przyplątał frontman Radiohead, tego nie wiem, ale mając na względzie znaną nie od dziś słabość Yorke'a do angielskiej sceny elektronicznej, trudno być zaskoczonym składem tej supergrupy.
Bardzo łatwo w takiej sytuacji ulec magii nazwisk, ale bliższe zapoznanie się z singlem pozostawia trochę do życzenia. Nie czarujmy się: wypasu na miarę „Moth” sprzed dwóch lat tu nie doświadczymy. Oparty na stereotypowym już Burialowym połamanym beacie „Mirror” sprawia wrażenie, jakby obaj producenci celowo wycofali się w tło, nadmiernie polegając na mruczankach i zawodzeniach Thoma. Z kolei „Ego”, mimo mniejszej melodyjności i uproszczonego rytmu, wydaje się ciut ciekawsze dzięki natarczywym podjazdom marimby próbującej wyskoczyć zza pleców wokalisty na pierwszy plan. Dodajmy do tego wieńczący utwór sampel fortepianowy i otrzymujemy solidny, ale raczej niemający szans na zawojowanie rocznych podsumowań kawałek nocnego plumkania. Zarówno zeszłoroczny album Four Teta, jak i nowa EP-ka Buriala, a nawet „The King Of Limbs” pokazują, że panowie są w stanie wysilić się trochę bardziej. (Paweł Gajda)
Jamie Woon - Lady Luck (6/10)
Kilka słów wprowadzenia, bo Jamie Woon nie jest pierwszym lepszym brytyjskim wokalistą o soulowej proweniencji. Jamie Woon to coś w rodzaju fenomenu, zawieszonego w połowie drogi pomiędzy komercyjnym zapędami a przywiązaniem do tradycji brytyjskiej sceny tanecznej, konkretniej – dubstepu. W przebiciu się do powszechnej świadomości pomógł mu niewątpliwie ranking BBC Sound of 2011, w zwróceniu na siebie uwagi środowisk związanych z muzyką klubową – produkcja Buriala, refix Ramadanmana czy współpraca z Subeeną. Innymi słowy, Jamie Woon to męski odpowiednik Amy Winehouse bez ryzykownego pijaru, który miast zerkać w kierunku klasyki muzyki soulowej, słucha Jamesa Blake’a.
„Night Air”, pierwszy singiel z zapowiadanej na 18 kwietnia debiutanckiej płyty, zachwycał współprodukcją wspomnianego Buriala: charakterystyczną dla niego melancholią, subtelnymi handclapami, delikatną deephouse’ową pulsacją, , która w odpowiednich momentach to cichła, ustępując miejsca falsetowi Woona, to wypływała z otchłani, puentując soulowe pohukiwania wokalu. Numer choć dobry, mnie na kolana nie rzucał, ale symbioza głosu i muzyki robiła niewiarygodne wrażenie.
„Lady Luck” sytuuje się bliżej nowoczesnego mainstreamowego popu w duchu Justina Timberlake’a, wokalnie ustępując jednak blondwłosemu chłopcu tak paletą emocji, jak i barwą głosu. Zmysłowość i ogólny vibe odsyłają w stronę r&b, detale przemycają klubowy rodowód: upchane tu i tam mikrobity czy stłumiony klawisz, który Jamie XX podkręciłby do niemożliwej ekstazy. Coś tu jednak nie iskrzy do końca, dawać remiksy! (Marta Słomka)
The Weeknd - Coming Down (6/10)
Wygląda na to, że narodził się nowy trend. Znany raper pisze na swoim blogu o zdolnym domorosłym grajku, a niezal światek szaleje. Tak było w ubiegłym roku z Toro y Moi i Kanyem Westem, tak jest w tym z projektem The Weeknd i Twitterem Drake’a. The Weeknd to sprawa drażliwa – z miejsca zaktywizowała obrońców „prawdziwego” r&b, którzy ochoczo zarzucali czytelnikom Pitchforka niewiedzę i selektywne podejście do tematu czarnej muzyki; według antagonistów indie środowisk, owe środowiska zwracają oczy ku komercjalizującym z natury gatunkom tylko wtedy, gdy odnajdują w nich pierwiastek indie. Przykłady? Dirty Projectors, The XX, How To Dress Well, Gayngs. Coś jest niewątpliwie na rzeczy, ale ocenę tego zjawiska pozostawię czytelnikom.
Szczególnie dwie ostatnie z wymienionych przeze mnie formacji będą tu niezłym punktem odniesienia. How To Dress Well i Gayngs śmiało adaptują reguły rządzące r&b do szeroko rozumianej estetyki indie. Bujające, zmysłowe bity czy rozwlekłe erotyzujące wokalizy muszą jednak być programowo przepuszczone przez zastęp niedoskonałości: pogłosów i szumów, dekonstruując tym samym jeden z paradygmatów r&b – dążenie do perfekcji w warstwie muzycznej i warstwie wokalnej. The Weeknd pasowałby do tej kategorii lo-fi perfekcyjnie, gdyby tylko kategoria „zepsutej taśmy” faktycznie była dla nich (dla niego?) podstawowym i świadomym środkiem wyrazu. To tylko moja hipoteza – The Weeknd brzmi „źle” nie w imię ejakulacji nerdowskich czytelników niezależnych serwisów muzycznych, ale dlatego, że brakuje im (mu?) producenckiego doświadczenia oraz budżetu. Kategoria „zepsutej taśmy” pojawia się tu niejako z przypadku. Nie żeby jednak The Weeknd stronili od nawiązań do indie – sample z Siouxsie & The Banshees i Beach House na ulicy nie leżą. Ile w tym jednak ukłonu w kierunku Pitchforka, a ile inspiracji Frankiem Oceanem z kolektywu Odd Future Wolf Gang, znów ciężko ocenić. Muzyka The Weeknd aż się prosi o bogatą i soczystą produkcję – duszne, nerwowe i epicko rozwleczone ballady w sposób dość oczywisty nawiązują do twórczości tuzów współczesnego r&b: The-Dreama i Drake’a. Gdzieś w tle pohukuje wczesny Usher, tu i ówdzie błyśnie Aaliyah z lat 90. Choć mnie najbardziej chwyta za serce puszczenie oka do neurotycznej odsłony George’a Michaela w „Coming Down”. No i znów wróciliśmy do białasów. (Marta Słomka)
Melé - Mugged (5/10)
Grizzly, label Sindena, ostatnio uderzył podwójnie mocno, bo zarówno „On the Nile” Jaya Weeda, jak i „Mugged” Melégo to rzeczy bardzo wyczekiwane. I o ile „On the Nile” to wydawnictwo rewelacyjne, tak „Mugged” to raczej zawód. Nie jest to może tak prostacka rzecz jak „Cowboy” projektu Toddska, ale odczuć można, że młodzieniec z Merseyside źle zrobił, porzucając kombinowane, ale przebojowe funky – które prezentował chociażby na „Digits” – na rzecz wariactwa, jakiego nie powstydziłby się Bok Bok. Co prawda w warstwie rytmicznej to ciągle nietuzinkowa perkusja z kilkoma ciekawymi chwytami (Melé dołączył do Canblastera w klubie miłośników kapiącej wody, która, jak się okazuje, brzmi świetnie jako wypełniacz funkowych bitów), ale syntezatory – szaleńcze i chyba nie do końca sensowne, rozbijają unikalny groove kawałka. Tak jak w przypadku Toddski , „Mugged” to numer na bardzo roztańczony moment imprezy, gdzie takie ekscentryczności jeszcze bardziej rozkręcają gawiedź. W innych przypadkach jednorazowy odsłuch wystarczy. (Paweł Klimczak)
Komentarze
[31 marca 2011]
[31 marca 2011]
word!
+ punktacja WTF?!
[31 marca 2011]