Urbanizer #1: styczeń-luty 2011

Zdjęcie Urbanizer  #1: styczeń-luty 2011

Nie śpię, bo chodzę do 1500m2. Początek roku – jakby w odpowiedzi na moje utyskiwania a propos basowego bezrybia w stolicy – obfitował w kosmiczny zalew świetnych imprez, by przywołać tylko sety Jamiego xx czy Pariah (o salkach w klubach z młodymi zdolnymi przy okazji większych gigów tanecznych nie wspominając). Wybaczcie, moi drodzy, ale nie było czasu na Urbanizera. W końcu po dwumiesięcznym urlopie powracamy jednak z solidną porcją najnowszych miejskich tracków. I to nie byle jakich – niejeden numer z poniższej selekcji będzie walczył z uniesioną gardą o wysokie miejsca w końcoworocznych podsumowaniach. Przyglądamy się zatem m.in. zjawisku pod tytułem Tyler, The Creator i recenzujemy – na przekór konwencji rubryki – zremiksowany album Gila Scotta-Herona. Same smakołyki. (Marta Słomka)


Posłuchaj wszystkich utworów dzięki playliście YouTube.

Gil Scott-Heron and Jamie XX - We’re New Here [album] (8/10)

Album Gila Scotta-Herona z 2010 roku, „I’m New Here”, był powrotem zza światów po niemalże 16 latach tułaczki między ulicami Bronksu, licznymi odsiadkami w więzieniu oraz uzależnieniem Herona od kokainy. Powrót ten oscylował wokół rozliczenia się z przeszłością, wyborami życiowymi i ich konsekwencjami. Wszystko to, zamknięte w brudnej, przygnębiającej soulo-poetycznej stylistyce – tak bardzo różniącej się od wcześniejszej bardziej politycznie ukierunkowanej twórczości – podkreślało wagę przeżyć poety dźwigającego bagaż doświadczeń. Powrót okrzyknięto wielkim wydarzeniem muzycznym, a album okazał się jednym z najlepszych w ostatnich latach.

I gdzieś w tym okresie, pod koniec 2009 roku, właściciel XL Recordings Richard Russell, mając już skompletowany materiał od Gila, prosi młodego i właściwie nieopierzonego producenta/perkusistę zespołu The xx o interpretację. Właściwie sam fakt tej decyzji staje się równie interesujący co rezultat tej współpracy.

Widziałabym „We're New Here” jako formę odpowiedzi 22-latka na spowiedź poety, zredefiniowanie jej na własny rześki użytek. Dlatego tak bardzo album różni się choćby tonem - jest radosnym dialogiem między młodym człowiekiem a jego starszą, zmarniałą wersją. Wyczuwalny na płycie indywidualizm Jamiego można by tłumaczyć tym, że właściwie nigdy nie doszło między nimi do rozmowy o projekcie, a Gil dał Jamiemu wolną rękę po otrzymaniu od niego tradycyjnego listu, tłumaczącego zamiary wobec rezultatu współpracy. Powstały dwie unikalne płyty połączone niewidzialną nitką wzajemnego porozumienia ponad podziałami – tak, dokładnie, wielkiej filozofii stojącej za muzyką nigdy dość. Nowojorski spleen vs. południowy nastoletni Londyn tętniący UK funky i grime’em.

Przez cały krążek przewija się duch disco w wokalach i echo – według mnie wspaniałego i melancholijnego – utworu Rui Da Silvy, „Touch Me” (najbardziej wyczuwalnego w „Ur Soul And Mine”), które wtapiają się w szorstki głos Herona, tworząc atmosferę bardziej emocjonalną i romantyczną. Soulful hip hop meets postdubstep, a raczej whatevahstep już właściwie. Jamie, sięgając po starsze, niewydane utwory, wplata je w nowe aranżacje. Słychać tutaj delikatnie różnicę między starym a nowym wcieleniem Gila, co jednoznacznie odsyła do czegoś w rodzaju tribute’u aniżeli współpracy na jednej płaszczyźnie. Tak się dzieje w momencie, gdy ktoś daje Ci możliwość ingerencji w twórczość Twojego idola z dzieciństwa.

Tak jak na „I’m New Here” sztandarowym utworem był „Me And The Devil” (tutaj w remiksach pominięty), tak na „We’re..” jest nim „NY Is Killing Me”. W oryginale to ballada idąca w stronę gospel, przesiąknięta podskórnie prześwitem optymizmu, tutaj jednak skłaniam się w kierunku wersji tego chłopca, który uczynił z niej mrożący do szpiku kości, przeszywający basem utwór rozsadzający niejeden klub; utwór, przy którym moje plecy przeszywa za każdym razem milijony ciarek.

Trudno wybrać z płyty jeden track – nie traktuję „We’re New Here” jako longplaya, a raczej jako 40-minutowy bardzo spójny mixtape, po prostu. Podsumowując: coś tam, coś tam, wiele gadania po nic. Dobra muzyka. (Karolina Zajączkowska)

Tyler, The Creator - Yonkers (9/10)

O Odd Future Wolf Gang od kilku tygodni jest bardzo głośno, choć już jakiś czas temu Pitchfork poświęcił im duży artykuł, w których zostali – razem z Lilem B, Waka Flocka czy nawet Soulja Boyem – określeni jako „swag generation”. Trop internetowych fenomenów w rodzaju Lila B jest tylko częściowo trafny, bo OFWGKTA mają coś, czego pozostałym wymienionym brakuje – talent. Jasne, są maksymalnymi swaggerami, blisko związanymi ze światem street-wearu; jasne, blisko im do skaterskich wygłupów, dzięki którym zasłynął Jackass, ale jest w ich działaniach dużo więcej. Prawdziwa świeżość, wręcz gówniarska energia (kto widział występ Tylera i Hodgy Beatsa u Jimmiego Fallona, ten wie, o czym mówię), która nie tylko wpuszcza świeże soki do skostniałego hiphopowego undergroundu, ale jest czymś, na co czekała cała publika skupiona na przeczesywaniu blogosfery. Tyler i ekipa robią muzykę, która mogła powstać tylko dzisiaj, w zinternetyzowanym do szpiku kości obiegu dźwięków. Po części odwołują się do stylistyki, z jakiej znamy Definitive Jux – mrocznych, podlanych gore-porn introspekcji, ale robią to z ironią i czystym wygłupem, bez żadnej spiny. Na swoim profilu na YouTube Earl i Tyler zamieścili filmik o tym, jak doszło do tego, że robią muzykę. Bardzo pouczający seans, polecam. Odd Future wydali kilka mixtape'ów, dostępnych za darmo na ich tumblrze, i przy pomocy marketingu wirusowego – jak na internet przystało – kampanii promocyjnej ściągnęli na siebie uwagę. Sukces był kwestią czasu.

Sprawiedliwie padło na Tylera, który jest najbardziej utalentowanym członkiem paczki (wydaje się być też mózgiem całej operacji – odpowiada za wizerunek, robił bity na wielu mixtape’ach OFWGKTA). Swój drugi album, "Goblin", wyda w dużej wytwórni - XL Recordings, zapewne torując drogę pozostałym członkom grupy (następny w kolejności Earl?). „Yonkers”, pierwszy singiel z płyty, robi furorę na YouTube, liczba odsłonięć dochodzi niemal do półtora miliona (!). Nie ma się co dziwić, bo oprócz wyestetyzowanego klipu to rewelacyjny numer. Bit jest niepokojący, oparty na ciężkich bębnach i przytłaczającym basie, z wytrącającym z równowagi, dysonansowym syntezatorem (przełamanym w połowie kawałka niewinnym pianinkiem), a Tyler dwoi się i troi, żeby być jednym z najciekawszych MC w grze. Namecheckuje, przywołuje telefon od Jezusa (któremu mówi „quit bitchin’”) i kładzie linijki, które są gotowymi statusami na Facebooka (jak choćby „I’m a fuckin’ walking paradox... No, I’m not”). Odwołuje się do typowego nastoletniego niepokoju, który ma – a jakże – agresywne rozwiązanie, i to wszystko na przestrzeni 3 minut (wersja iTunes jest bogatsza o jedną zwrotkę). Jest w tym trochę pretensjonalności, ale tę znosi swag, który jest priorytetem grupy. Niegłupia to strategia, trzeba przyznać.

Odd Future to w tym momencie najciekawsze zjawisko, nie tylko w miejskiej muzyce. To swoiste wcielenie ducha naszych czasów – na każdej płaszczyźnie zdominowanych przez hype. Jeżeli ten przesadny szum wyciąga takich artystów jak Tyler The Creator i OFWGKTA, to jestem za. Z tym że jest to promocja bardziej zbliżona do sposobu, w jaki działają viralowe filmiki z YouTube i inne memy, aniżeli ten kreowany przez opiniotwórcze media. Dawno nie czułem takiego powiewu świeżości, dawno nie czułem takiej aktualności muzyki, z którą obcuję. Swag out! (Paweł Klimczak)

Canblaster - Clockworks (8/10)

Canblaster, czyli trybuna honorowa. „Clockworks” oficjalnie pojawiło się na EP-ce przed tygodniem, ale ciężko było ominąć jego preview śmigające po sieci już na początku lutego, nie wspominając o solidnym remiksie Para One i Teki Latexa, od którego de facto wszystko się zaczęło. Bogatsi o występ francuza w warszawskim 1500m2 i ze swobodnym dostępem do EP-ki, spróbujmy zmierzyć się z sześciominutowym „Clockworks”. Były kompozytor muzyki do gier komputerowych bierze na angaż dźwięki znane już tylko zegarmistrzom i nakręca je do pracy niczym pierwszy zegarek komunijny, dając słuchaczom porównywalną ilość radości co pierwszym komunikantom wspomniany prezent.

Ciężko uwierzyć że ten „cykający monolit” w tempie house'owego przeboju z tak niebezpieczną basową woltą podbijaną przez „wskazówkowe kastaniety” zdążył już przed premierą wszystkich nasycić i pojednać. Ilość chirurgicznych „operacji muzycznych”, jakie składają się na wypadkową melodię, zwyczajnie zmusza do zatrzymania percepcji i cofnięcia się o kilka milisekund, by móc je na spokojnie ogarnąć. Każdy z niskich dźwięków ma tu pokrywający się z nim „zegarkowy odpowiednik”: począwszy od bitu 4x4, przez 2-step, po basowe r&b „wybijające godzinę”. Rotują ze sporą prędkością, dając wrażenie ciągłej progresji utworu... Intensywne „doznanie” z tanecznym zacięciem. (Krzysztof Kolanek)

FaltyDL - Hip Love (8/10)

Najbardziej szalona perkusja od czasu… Amen break! Żarty żartami, ale przyznać trzeba, że nowojorski producent FaltyDL zmajstrował bit cokolwiek obłąkany i piekielnie dobry, po czym najwyraźniej oniemiał, bo utwór musiał odleżeć swoje, wchodząc w smutną rolę odrzutu z albumu z 2009 roku. Całość przypomina coś w rodzaju zapętlonego perkusyjnego brejku, poszatkowanego i powyginanego według nieco niezrównoważonego kaprysu. Uderzenia sprawiają wrażenie mocno chaotycznych, ciążących swoim zagęszczeniem i nieregularnością, ale wciągają jak diabli w tę postrzeloną logikę rytmu. Ten niecodzienny breakbeat przefiltrowany został przez bliską Falty’emu tradycję UK garage, sycąc słuchacza melancholią samplowanych i podkręconych w stronę nienaturalnych rejestrów wokali r&b – mocno oklepane, a jednak kompletnie na miejscu; Burial, Todd Edwards, przywitajcie się, proszę, z naszymi drogimi czytelnikami. Jakże konwencjonalnie brzmi po tym tracku remiks Jamiego XX, skądinąd również godny uwagi. (Marta Słomka)

Brokenchord - A Girl Of 13 Summers (7/10)

Ernestas Kausylas przybył w zeszłym roku nie wiadomo skąd i rzucił na rynek winyl z całkiem niezłą czwórką nagrań, z których wyróżniał się tytułowy „Bluestar”, pełen melodyjnej słodyczy, prostych, wrzynających sie w uszy syntezatorowych brzmień i dubstepowo-garażowej rytmiki. Teraz Brokenchord daje nam singiel, który skutecznie powtarza ten pomysł, jednak w znacznie szybszym tempie i zdecydowanie optymistycznym nastroju. Producent tym razem do garnka dorzuca elementy nowego klejenia bitów z okolic L.A., rytmiczne zmyłki rodem ze starych wydawnictw Warp Records i ciut bardziej rozbudowane, jak na takie granie, harmonie w wolniejszych fragmentach. Chyba wszystkim przyda się odrobina lata tej zimy. (Paweł Gajda)

Hackman - Made Up My Mind (7/10)

Młody producent z Leeds po dubstepowej przygodzie aspirował do roli jednego z najbardziej nastrojowych producentów UK funky. Jego wydelikacone brzmienie, znane choćby z singla „Always”, na pierwszym planie eksponowało subtelny i kobiecy pierwiastek, choć w detalach zdradzało również podskórny maskuliniczny nerw. W zestawieniu jednak z jego najnowszym trackiem nawet potężny bas z „More Than Ever” jawi się co najwyżej chłopięcym tupnięciem nogi. Żadnego – jak to uszczypliwie określił brytyjską muzykę basową Krzysztof Kolanek - chorego eksperymentowania z rytmem i innych sprytnych trików pozornie próbujących dowodzić progresu; tym razem Hackman zagrał na nosie wyspiarskiej tradycji, robiąc ukłon w stronę house’u i techno. Track niosą masywny czwórkowy, dudniący bit i metaliczna, muskularna linia basu skupione wokół – tradycyjnie już – damskiego wokalu, powtarzającego tytułową frazę. Inaczej jednak niż poprzednio – wokal nie przynosi lirycznego spokoju, a raczej dyktuje mechaniczny i surowy ton techno-hipnozy. Ile da się jeszcze wykrzesać z gry solidnym uderzeniem i hi-hatami, wie tylko Ben Hackman. (Marta Słomka)

Jamie Grind - Footwork (7/10)

Jak brzmiałby juke połączony z future garage? Producent z Leeds najwyraźniej postanowił znaleźć odpowiedź na to pytanie, wpisując się w trend, któremu kiedyś, na poziomie „IRL”, przewodził Girl Unit. Tytułowy numer z EP-ko Jamiego Grinda ma w sobie wszystko, za co uwielbiamy wariackie footworki z Chicago, czyli gęstą 808-kę i pocięte sample. To, w kombinacji z syntezatorami, które są najbardziej rozpoznawalnym elementem stylu Grinda, dało niesamowity efekt. Pierwszy singiel Jamie’ego, „If You Want/Balloon” dla Infrasonics, miał bardzo rozbudowane aranżacje, co rusz wprowadzające nowe, nawarstwiające się, syntezatorowe motywy. „Footwork” jest w tej materii dużo bardziej oszczędny, choć rozbudowana struktura pozostała – z korzyścią dla numeru. Sporo jest producentów, którzy zamknięci w getcie nowych garaży, zjadają własny ogon (znowu przywołuję naśladowców Whistly), sprawiając, że pośród artystów zaszufladkowanych jako „future garage” znaleźć można niewielu rzeczywiście ciekawych (ot, choćby Resketch). Jamie Grind stara się uciec od tej szufladki, rozbudowując własną, sprawdzoną formułę, o juke’owe chwyty. Szkoda, że cała EP-ka nie jest w tym tonie (co nie znaczy, że jest nudna – numer z Hackmanem powala), ale nic to, „Footwork” to cudowna mutacja, która podobnie do „Footcrab” Addison Groove udowadnia, że łączenie juke z brytyjskimi stylami może wypaść dobrze. (Paweł Klimczak)

Lower Entrance - Back Entrance (7/10)

Lower Entrance to debiutant na rynku muzycznym. Pochodzący z Kłobucka producent od kilku lat siedzi w Irlandii i dłubie przy swoim komputerku. Gdy podesłał do Groha z labelu JuNouMi swój materiał, to mocno nas zaskoczył. Newcomer z takimi skillsami zdarza się naprawdę rzadko. Jako propozycję dla Was wybrałem mój ulubiony „Back Entrance”. Aż tak ulubiony, że zostanie wydany oddzielnie na siedmiocalowym wosku (a na b-sidzie remiks od Teielte, petarda jak się patrzy). Posłuchajcie tego majstersztyku – prowadzące syntezatory, solidne bębny, tłusty bas i hipnotyzujące wokale. Wszystkie bardzo dobrze zaaranżowane i przemyślane. Polska scena elektroniczna rośnie w siłę, trzeba wspierać, jak się da. (Mikołaj Buszkers)

Mophono Feat. Flying Lotus - Cut Form Crunch (7/10)

Słuchając wcześniejszych nagrań Mophono, stawał mi przed oczami romantyczny obraz San Francisco lat 70. znany z filmów z Afroamerykanami w kolorowych garniturach. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że autor szybko zjednujących sobie sympatię, przepełnionych oldskulowym groove’em kawałków wywodzi się właśnie z tego miasta. „Cut Form Crunch” jest zapowiedzią jego nowego albumu, na którym porzuca inspiracje lokalną kulturą jazzową na rzecz syntetycznego funku wagi ciężkiej. Pozostając przy hip-hopowym tempie, wyraźnie wzmacnia rolę niskich częstotliwości, a pomoc ze strony Flying Lotusa wykorzystuje do poszarpania przysadziście, ale grzecznie swingującego bitu. Prosta kombinacja instrumentalnego hip-hopu i dubstepu to ciekawe uzupełnienie katalogu samplowanych brejków z Kalifornii. (Mateusz Krawczyk)

Rockwell - Aria (7/10)

Toma Rockwella nie należy mylić z weteranem popu odpowiedzialnym za „Somebody's Watching Me”. Młody koleżka szybko stał się nadzieją i wschodzącą gwiazdą drum'n'bassu, zyskując uznanie swoimi zeszłorocznymi wydawnictwami. Teraz, za sprawą nowej EP-ki, może poszerzyć grono fanów, choćby ze względu na gościnny udział w utworze „Rekohu Sunrise” niejakiego Untolda, znanego animatora sceny dubstepowej. Jednak uwaga ludu skupia się tutaj głównie na tytułowym nagraniu, którego nastrój kreują ambientowe pomruki oraz sample z „Song To The Siren” This Mortal Coil. Haters gonna hate, starzy fani 4AD będą krzywić się z niesmakiem, ale Rockwell łączy głos Liz Fraser ze starannie zaprogramowanym perkusyjnym atakiem godnym bardziej mistrzów IDM niż d'n'b. I to właśnie ten bit jest głównym bohaterem „Arii”, przesuwając utwór gdzieś daleko poza granice wszelkiej taneczności. Może to i dobrze, że Tim Buckley tego nie dożył? (Paweł Gajda)

Seiji - More Of You (7/10)

Seiji, połówka legendarnego już brukowego składu Bugz In The Attic, powraca z trzecią odsłoną swoich cukiereczków! Kiedy w zeszłym roku po imprezie w Gdańsku puścił mi trochę swoich „Seiji goodies”, wiedziałem, że jego nadchodzące produkcje to będą same sztosy. Nadszedł luty i przesympatyczny londyńczyk wydał w własnej wytwórni trzeci wosk ze swoimi produkcjami. „More Of You” to świetny UK funky banger, z pięknie płynącym pod powierzchnią sub-bassem. Pompujący synthy przypominające mi „If U Want Me” Deadboya oraz piękna czilująca druga połowa ze spowalniającymi dubstepowymi snare’ami. Aż się prosi o wrzucenie głębokiej masującej bomby w tempie 140 BPM na schodzące wokale od Seijiego... Zacny dj tool na apogeum imprezy, będzie grane często! Ograniczyłem się tylko do „More Of You”, chociaż druga strona singla, „Sticks”, to również kawał dobrej parkietowej roboty. A tak a propos, to Seiji już w marcu w Polsce w ramach Red Bull Music Academy. Super warsztaty i gorące aftery, Seiji miażdży za deckami, absolutny must see! (Mikołaj Buszkers)

Timbaland feat. Missy Elliott - Take Ur Clothes Off (7/10)

Po ostatnich zupełnie kuriozalnych numerach, jak ten z Katy Perry, raczej się nie spodziewałem, że Timba opamięta się i zacznie robić rzeczy w lepszym guście. W sumie, jak myślę o udziale Mosleya na nadchodzącym „The R.E.D. Album” Game’a, to boję się, że właśnie te fragmenty trzeba będzie skipować. Z drugiej jednak strony, poniższa kolaboracja dwójki starych, dobrych znajomych utrzymuje poziom najlepszych kawałków Missy i Timbalanda. Widocznie Elliott ma na niego dobry wpływ lub po prostu oboje mają klarowną wizję efektu wspólnej pracy. Może Timba powinien wrócić do nagrywania z ludźmi, z którymi dobrze się rozumie, co i jemu, i Chrisowi Cornellowi wyszłoby pewnie na zdrowie. No i wreszcie słuchaczom, bo ten kawałek naprawdę nadaje się na parkiet. Timba, please! (Mateusz Błaszczyk)

Maya Jane Coles - Beat Faster (6/10)

Szlachetny dub. Mógłbym siedzieć godzinami z głową w głośniku, nabijać bębenki dźwiękiem od Fluxion i Maurizio, ale świat idzie do przodu, „a wszystko to raz na zawsze wtapia się w przeszłość”. Coraz trudniej mówić o wpływie dubu na cokolwiek, kiedy ciągle nad głowami wisi termin dubstep i jego niedookreślona prolongata w postaci „future bassu”. W rubryce „Comin' Up” grudniowego Dj Maga, podsumowującego ubiegły rok, Maya Jane Coles stwierdza ”I have my own take on house music”. Jak miło że ktoś o korzeniach dubowych, nagrywający od 15. roku życia w towarzystwie dubtepowej rewolucji pamięta o gatunku, który na Wyspach dawniej tak wiele znaczył. Muzyczna wrażliwość MJC bezapelacyjnie bazuje na dubie, ale myślę, że to właśnie techhouse'owy warsztat pozwolił na jego uwolnienie.

Na „What They Say” mieliśmy magię wokali zaklętą w wytłumionych basowych piano stabach. W „Lookin' Out”, z przedostatniej EP-ki, to już tylko prosta zabawa samplingiem, a w „Beat Faster” praktycznie nie ma już nic, co by mnie ekscytowało tak jak np. zeszłoroczne „Don't Tell Me”. Nieco nachalnie zapętlony motyw elektrycznego pianina próbujący kupić moją uwagę po każdym build-upie udekorowanym wokalnym to trochę za mało na pierwszą ligę. Mimo wszystko polecam całą EP-kę, ciągle licząc na solidne basowe kilery. W końcu ma 22 lata, wszystko przed nią. (Krzysztof Kolanek)

Raekwon - Shaolin vs. Wu-Tang (6/10)

Wygląda na to, że tym razem Chef nie będzie wydawał swojej płyty przez pół dekady. Miała być w tym roku i jak widać już prawie tu jest, bo są single i klipy, a problemów z wytwórnią czy producentami dotychczas nie stwierdzono. Nie tylko dlatego że Dre nie został zaproszony. Raekwon nie bawi się w intro do wstępu i od razu zaczyna swoje komiksowo-kreskówkowe jazdy kung-fu, a samplowane dialogi z dubbingowanych filmów azjatyckich natychmiast rysują klimatyczną quasi-fabułę. Po paru sekundach wchodzi bit od Scram Jonesa, który zapowiada solidną kontynuację drugiego „Cuban Linx”, choć od strony brzmieniowej „A House Of Flying Daggers” to to jeszcze nie jest. Takie trzeba robić filmy 3D, Cameron, forget „Avatar”. (Mateusz Błaszczyk)

Toddska - Cowboy (5/10)

Ostatnia kooperacja Roski – z Untoldem – była dość satysfakcjonująca, toteż na Toddskę (ciekawe, czy próbowali wymówić tę nazwę) czekałem z optymizmem. Toddla T ze swoim ciekawym, eklektycznym stylem, opartym na elementach tropicalii, funky, niestroniącym od wobbli i dancehallu, wróżył artystyczne powodzenie projektu Toddska. Szkoda, że singiel „Cowboy/Gal From England” jest jedynie solidnym rzemieślnictwem. W warstwie rytmicznej nietrudno usłyszeć patenty Roski; patenty, którymi odrobinę zdążyliśmy się zmęczyć. Kawałki Roski dzielą się na funky ze sztancy (które na początku powalały) i te, w których kombinuje (choćby „Squark”). „Cowboy” należy do tych pierwszych. Toddla T dostarczył zwobble’owany syntezator a la Bok Bok i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że to jeden motyw powtarzany przez cały utwór. „Cowboy” jest dobrym kawałkiem na parkiet, znakomicie sprawdzi się obok innych wobblowatych funky („Night Hunter”!), ale po tym projekcie oczekiwałem czegoś więcej niż „standardowego” Roski i porządnej buły. (Paweł Klimczak)

Mateusz Błaszczyk, Mikołaj Buszkers, Paweł Gajda, Paweł Klimczak, Krzysztof Kolanek, Mateusz Krawczyk, Marta Słomka, Karolina Zajączkowska (25 lutego 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: przeint
[25 lutego 2011]
Gil Scott-Heron and Jamie XX, have they ever met ?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także