Miesiąc w singlach: styczeń 2011
Z nowym rokiem – nowym krokiem! Czy jakoś tak. W każdym razie nasz pierwszy w roku 2011 zestaw jest pełen rzeczy, których nie słyszeliście, lecz możecie je usłyszeć już dziś u nas, nim usłyszycie o nich gdzie indziej. A poza tym Chaz Bundick spotyka Liama Gallaghera, Ariel Pink romansuje z dwiema siostrami na raz, a Brazylia odkrywa french touch. Dzieje się!
Odsłuchaj wszystkie utwory korzystając z playlisty w serwisie YouTube!
Alex Winston - Locomotive (8/10)
Jak prorokowałam kilka miesięcy temu, gdy pierwszy raz wspominaliśmy na łamach Screenagers o tej dziewczynie, kariery w brytyjskim wydaniu to ona raczej nie zrobi (ale mam nadzieję, że się mylę). Nie chodzi o to, że nie ma potencjału, bo dopiero przy okazji „Locomotive” widać, że ma go jak cholera. Alex Winston nie ma niestety odpowiedniego wsparcia medialnego. Tam, gdzie powinno, ledwie wzmiankuje się o jej osobie, na próżno szukać Amerykanki w corocznym zestawieniu najbardziej obiecujących debiutantów autorstwa dziennikarzy z BBC, którego tak nie lubi nasz naczelny. W rodzinnych stronach wokalistki wiadomo, że mało kto na tym etapie jej kariery się nią zainteresuje, w USA bowiem klękają teraz przede wszystkim przed nową kolaboracją kolejnej gwiazdki r’n’b i DJ-a Tiesto (lub jemu podobnymi). Winston nieźle natrudziła się, by w ogóle znaleźć wydawcę dla swojej EP-ki/mini-albumu, który ukaże się za kilka dni. Szkoda, bo mogło tu dojść do arcyciekawego, brytyjsko-amerykańskiego pojedynku pomiędzy Florence a Alex właśnie. Welch wróci za kilka miesięcy przecież z nowym krążkiem. Słychać, że sympatyczną wokalistką z Detroit zaopiekował się związany z The Knocks Charlie Hugall – „Locomotive” zaraża tą samą bezpretensjonalnością i lekkością, co zeszłoroczny hicior „Dancing With The DJ”, choć daft-punkową stylizację zastępuje u Winston kate-bushowy feeling. Trochę jak u Florence w „Rabbit Heart (Raise It Up)”, ale z Joanną Newsom biegającą po trawie, która porzuciła harfę i konceptualne, kilkuminutowe konstrukcje daleko w lesie. „Locomotive” to świetna, kolorowa, trochę jarmarczna odpowiedź na pytanie, którego nikt nigdy nie zadał, co nie wpływa w ogóle na wyborność tej piosenki. (Kasia Wolanin)
Beady Eye - The Roller (5/10)
Wszyscy myśleli, że to kolejna medialna pokazówka, ale Oasis – ten zespół z lat dziewięćdziesiątych, na którego kasetach wychowali się Wasi starzy – rzeczywiście nie istnieje od blisko dwóch lat, więc wygląda na to, że Gallagherowie poprztykali się nie na żarty. Dziś dalszymi losami Noela i Liama ekscytują się głównie starsi panowie z dużych mediów – dla przeciętnego czytelnika Pitchforka lub uczestnika blogosfery bracia są postaciami z ligi Bono. Beady Eye usłyszycie więc często w Trójce i przeczytacie o nich w „Teraz Rocku”, lecz ich obecność już nawet w programie Screenagers robi się z lekka egzotyczna. Kogo bowiem dziś obchodzi trad-rock bez cienia artystycznych ambicji? Pierwszy ujawniony track projektu, „Bring The Light”, był nagraniem niewyobrażalnie nudnym i – w całej swojej „rockandrollowości” – antyporywającym. Z „The Roller” jest nieco lepiej – to kawałek przyjemniejszy niż większość ostatniej płyty Oasis. Beady Eye brzmią tu po prostu jak cover band The Beatles grający „All You Need Is Love” w uproszczonym podziale rytmicznym. Stylowe logo, instrumentarium godne roku 1970, modne marynarki i charakterna chrypka Liama Gallaghera – wszystko się zgadza. Jeśli zagrają mi to rano w radiu, nie zmienię stacji. Ale bardziej czekam na solowy album Noela – co powiecie na to, że Alan McGee twierdzi, że to jego najlepsza płyta od „Definitely Maybe”! No nie może być! (Kuba Ambrożewski)
Druma Kina feat. Shell Heaven Lee - Walking Away (8/10)
Artystów z kraju kawy, samby i Pelego zwykliśmy jeszcze przed przesłuchanie wrzucać do szufladki world music, niezależnie czy specjalizują się w wysmakowanych bossanovach, czy reprezentują ulicę, rapując w rodzimym języku o ciężkim życiu w slumsach. Rezydent Sao Paulo, Simei Dublinski wymyka się tej leniwej klasyfikacji dwoma zabiegami: po pierwsze, gra w mocno europejskim stylu; po drugie, obsadza na mikrofonie rodowitą Australijkę. „Walking Away” wpisuje się więc doskonale w globalny, główny nurt szeroko pojętego „blog-house’u”, brzmień – wyłączając mikroskopijne niuanse – bez szczególnej przynależności geograficznej, często kompresujących do jednakowego poziomu tradycje zarówno chicagowskie, co berlińskie; nowojorskie, jak i paryskie. Choć po prawdzie, to akurat dziełko idzie najmocniej w ślady tuzów french touch, przywołując dokonania Alana Braxe’a i Freda Falke (pobrzmiewa tu miejscami klasyk „Intro”). Ale wątki „kultury klubowej” nie są specjalnie ważne w kontekście odbioru „Walking Away”, Druma Kina daje nam przede wszystkim zaraźliwą piosenkę do tańca; uwodzącą zwiewnymi liniami wokalu i zakręconym funkiem basu; adekwatnie podkreśloną bezlitosnym bitem na cztery. Zwraca uwagę inteligentna produkcja – w przeciwieństwie do setek innych, w teorii mu podobnych, ten numer oddycha, subtelnie i oszczędnie nawarstwiając się ku poszatkowanemu, obfitemu w sample finałowi. Fuzja muzykalności klasycznego disco i wigoru nowoczesnego electro autorstwa Dublinskiego okazuje się zdumiewająco efektowna. (Kuba Ambrożewski)
The Go! Team feat. Best Coast - Buy Nothing Day (8/10)
Po niemrawym „Proof Of Youth” – niczym innym, jak rozwodnionej wersji debiutu – Go! Team wydawali się książkowym egzemplarzem jednorazowej zajawki. Zdarzyło im się w 2004 roku coś, czego nawet sami się nie spodziewali – mało kto już dzisiaj pamięta, że „Thunder, Lightning, Strike” było raptem demówką, którą Ian Parton podrzucił paru wytwórniom. Presja „profesjonalnej kariery” wyraźnie nie służyła poczynaniom Go! Team, a gdy dodatkowo w czerwcu 2010 roku ich koncert na warszawskim Mokotowie sparaliżowała ulewa, nie dawałem ich nowym numerom większych szans. I wtedy pojawiło się „Buy Nothing Day” – najbardziej konwencjonalna jak dotąd piosenka zespołu. Kaskadę sampli zastępują regularne riffy janglujących gitar, hip-hopowe beaty wypiera regularna „biała” sekcja, za raperkę o ksywie Ninja na boisko wbiega Bethany Cosentino i... nagle okazuje się, że Go! Team są rzetelnym indie-popowym składem, przywołującym klimat wczesno-środkowych (znaczy, około 1988-89) Stone Roses (plus kolorki z klipu niejeden skojarzy z teledyskami typu „Fool’s Gold”). To się nazywa odbudować reputację w cztery minuty. (Kuba Ambrożewski)
Gruff Rhys - Shark Ridden Waters (7/10)
Przysłowiowy człowiek-orkiestra Gruff Rhys czas dzielący między wokalnymi obowiązkami u Super Furry Animals a współpracą z rozmaitymi artystami, począwszy od Mogwai, na Gorillaz skończywszy, udostępnia właśnie do ściągnięcia za darmo zajawkę swojego nowego albumu solowego. Za szkielet „Shark Ridden Waters” posłużył zapomniany kawałek grupy jednego przeboju sprzed czterdziestu lat. Bujające, oparte na trąbkach dziesięć sekund z oryginału uczynił Rhys motywem przewodnim, refren pierwowzoru – przypadkowo złapanym kawałkiem w radiu retro samochodu bohaterki klipu. W efekcie powstał kawałek równie ujmujący i zgrabny, co nieabsorbujący, idealnie komponujący się z filmowym teledyskiem. Przy okazji wizyty na YouTube uwaga jednak na wykonanie live – wersja unplugged bezlitośnie obnaża prostotę kompozycji, robiąc z niej nudnawe wypociny smętnego singera-songwritera. (Zosia Sucharska)
The Feelies - Should Be Gone (7/10)
Najniższy poziom wtajemniczenia w twórczość The Feelies, zespołu o niebo ważniejszego, niż chciałyby Wam wmówić statystyki sprzedaży ich albumów (kolejny dowód potwierdzający tezę o powiązaniu kategorii artystycznego niespełnienia z niezależnym rockiem) rozpatrywać można na kilku poziomach wtajemniczenia. Pominąwszy całkowitą nieznajomość formacji z New Jersey, do której nie warto się nawet przyznawać, najniższy ze stopni od lat oparty jest na nieprzyzwoicie wyświechtanych kliszach i sprowadza się do znajomości trzech najczęściej chyba stosowanych w odniesieniu do Feelies frazesów. Zabawne jednak, że pominąwszy zupełnie absurdalną i chybioną tezę, jakoby „Crazy Rhythms” miało być jedynym godnym uwagi osiągnięciem duetu Mercer/Million, pozostałe sformułowania – choć operujące oczywistymi skrótami myślowymi – są... zupełnie prawdziwe. Co zabawniejsze, obie dotyczą w jakimś sensie R.E.M. Tak: bez The Feelies kapela Michaela Stipe’a (wtedy jeszcze cieszącego się bujną czupryną - pomyślcie zatem, o jak zamierzchłych czasacah rozmawiamy) mogłaby nigdy nie powstać. I, do diabła, tak: jakkolwiek idiotycznie w kontekście powyższego to nie zabrzmi, muzykę Feelies da się w pewnym sensie zdefiniować jako wypadkową brzmienia Velvet Underground i właśnie R.E.M.
Jakby wzajemnych powiązań obu formacji było mało (prawdę mówiąc, jest ich dużo więcej, o czym obiecuję się w najbliższym czasie szerzej wypowiedzieć), cała historia wzajemnych skoligaceń znajduje dziś niebywały epizod – oto bowiem premiery zupełnie świeżych, zwiastujących nowe albumy amerykańskich kapel piosenek, niemal zbiegły się w czasie, co nie zdarzyło się – naturalnie wskutek przerwy w działalności Feelies – od bodaj 20 lat. Więcej, Mercer i spółka wychodząc z korespondencyjnego pojedynku jednoznacznie zwycięsko, utwierdzili mnie w przekonaniu, że ich powrót na scenę, to najlepsze, co mogło przydarzyć się kulawemu dość indie rockowi w 2011 roku. Wracając jednak do samego „Should Be Gone”. Notka wydawnicza anonsuje „Here Before” jako decent Feelies album i całkiem prawdopodobne, że pierwszy zwiastun tej płyty jest jej zamkniętą w kilku minutach miniaturą. Korzenny jangle pop tej piosenki zdaje się sytuować ją bowiem w roli łącznika między najbardziej reedowskim albumem Feelies, czyli „Only Life”, a ich łabędzim śpiewem – „Time For A Witness”. Wszystko to niechybnie oznacza, że za nieco ponad dwa miesiące będę się cieszyć jak dziecko. Feelies to bowiem jedna z tych kapel, która nie nagrałaby słabej piosenki nawet w charakterze żartu. Czasem wydaje mi się, że prostu by nie potrafili. (Bartosz Iwański)
Lola Kite - Everything’s Better (5/10)
Są z Holandii i właśnie wydali swój debiutancki krążek „Lights”. Nie będę się jednak nad nim rozwodzić i skupię się na utworze, który ma promować ten album. Jeżeli jest coś, co wyróżnia ten numer spośród setki innych mu podobnych, to zakończona powodzeniem, zorganizowana przez zespół akcja, która miała na celu zwrócenie mojej uwagi od pierwszej sekundy i – z drobnymi zawahaniami – utrzymania jej aż po finalny takt. Wykorzystane środki nie są nadzwyczaj wyrafinowane – prosty retro-klawiszowy lead rozpycha się łokciami pośród dobrze dobranej ścieżki basowej, wokale bawią się w call & response i chóralnie wchodzą w refren. Wszystko to w górnych granicach postpunkowo-nowofalowej przyzwoitości – gdyby tylko nie ta koszmarna zagrywka między końcem refrenu, a powrotem do motywu z intra... (Sebastian Niemczyk)
MNDR - Cut Me Out (7/10)
Trochę wyżej koniecznie sprawdźcie amerykańską odpowiedź na Florence & The Machine, tutaj obczajcie ichniejszą wersję La Roux. Dwójka imprezowiczów z Nowego Jorku po blisko dwóch latach wydawania singli bez szerszego grona odbiorców, postanowiła nieco popracować nad gorącym żelazem swojej całkiem udanej kolaboracji z Markiem Ronsonem sprzed kilku miesięcy. Paralela z La Roux nasuwa się dlatego, że pomimo ważniejszej roli Petera Wade’a w tym związku, jego twarzą, głosem i osobowością jest urokliwa Amanda Warner. Jej złote łańcuchy, vintage’owe okulary i stare dresy fajnie wyglądają na zdjęciach, pewnie tak samo dobrze wypadałyby w teledyskach. „Cut Me Out” też stawia wokalistkę na pierwszym planie. Trochę banalna, electro-popowa piosenka, choć całkiem nośna, wpada w ucho przede wszystkim dzięki zadziorności i krnąbrności jej odtwórczyni, która robi, co w jej mocy, by z tej zwyczajności wydobyć zabawę, radość i chwytliwość w kontrolowanym nadmiarze. Dała radę. (Kasia Wolanin)
Puro Instinct feat. Ariel Pink - Stilyagi (7/10)
Jest luty 2011 roku i wszystkie dzieci świata kochają Ariela Pinka, a wszystkie dziewczyny świata chcą mieć z nim dzieci. Lub przynajmniej można odnieść takie wrażenie. Rosenberg przebiera więc w urodziwych niewiastach jak w ulęgałkach i nie wybiera byle czego – ostatnio zasadził się na dwie blond-kalifornijskie siostry i spędził z nimi kilka dni pod pretekstem wspólnego nagrania. W „Stilyagi” Pinka we własnej osobie jest jak na lekarstwo, co sugerowałoby, że faktycznie zajmował się w tym czasie czymś znacznie przyjemniejszym, w kwestiach artystycznych oddając pole swoim przyjaciółkom. Być może zaczął wymagać tantiem i miejsca w tytule za sam fakt bycia inspiracją. Singiel bowiem ma oczywiście charakterystyczny posmak nagrań Haunted Graffiti – osnuta narkotyczną mgiełką, typowo eightiesowa melodia, odrealniona maniera wokalna i wszechobecna melancholia – choć wszystko to z pewnością bardziej poukładane i mniej nieprzewidywalne niż u autora „For Kate I Wait”. Trudno się jednak przypieprzać, przypierniczać czy choćby przychrzaniać do prostoty rozwiazań Puro Instinct, skoro doprowadziły ten nieco cure’owski track do tak szczęśliwego finału. Lo-fi psych-pop jak się patrzy! (Kuba Ambrożewski)
Toro Y Moi - Still Sound (8/10)
„Może to i dobrze?” – taka była moja pierwsza myśl po przesłuchaniu „Still Sound”. Po tym, co się działo w części polskich muzycznych serwisów w poprzednim roku, „Causers Of This vol. II” raczej by nie przeszło. U zachwyconych pojawiły się symptomy przedawkowania dźwięków od Bundicka, a ci nieprzekonani prawdopodobnie nie strawiliby czytania o rzekomej wielkości chillwave’owego Chaza po raz n-ty. Poddaję w wątpliwość przypuszczenie, żeby stan psychiczny polskich fanów miał wpływ na artystyczny rozwój Toro Y Moi, jednak zapowiedź nowej płyty zaskakująco dobrze wpasowuje się w świat po „Causers Of This” (stwierdzenie wydaje się dopuszczalne, skoro ten album zmienił tak wiele istnień). Nie wydaje mi się, żeby ktoś z miejsca ogłosił „Still Sound” singlem roku, ale też nie odnotowałem zbiorowych samobójstw z pełnymi bólu i rozżalenia listami pożegnalnymi.
Na drugim longplayu „Underneath The Pine” możemy być pewni jedynie żywych instrumentów i braku sampli. Pierwszy zwiastun to lekko rozwichrzony 70’s funk – miejscami niesubordynowane klawisze ślizgają się z wątłym wokalem po silnie zawieszonym, bujającym groovie. Jednak mimo quasi-tanecznego potencjału refrenu, wszystko zmierza ku rozkojarzonemu jamowi, by później skręcić ku surowszemu, gorzkiemu finiszowi, uwieńczonego roztrzęsionym I don’t want to be alone. Odcinam się od środowiskowo-historycznych uwarunkowań ciążących nad „Causers” i przyznaję, że po „Still Sound” i „New Beat” jestem zaciekawiony. (Sebastian Niemczyk)
Komentarze
[2 marca 2011]
[9 lutego 2011]
[3 lutego 2011]
Cosentino poprawiona, dzięki. Nie wiem czemu byłem przekonany, że dwa "s".
[2 lutego 2011]
[2 lutego 2011]