Miesiąc w singlach: październik 2010
I to by było na tyle w roku 2010, jeśli chodzi o „Miesiąc w singlach”. Następnym razem spotkamy się, by podsumować minione dwanaście miesięcy w przebojach. Póki co jednak rzućmy okiem na najciekawsze premiery minionych tygodni.
British Sea Power - Living Is So Easy (7/10)
Yan i Hamilton zaczynają promocję nowych albumów na dwa sposoby albo tradycyjnie, przebojowo i pompatycznie, serwując jako pierwszy singiel hymn w rodzaju „Carrion” lub „Waving Flags” albo starają się być bardziej radio firendly, proponując rzecz w rodzaju „It Ended On An Oily Stage”. Tym razem mamy do czynienia z tą drugą metodą. Czy cała „Vallhala Dancehall” będzie wyglądać w ten nieco cukierkowy sposób? Może nie... Taka formuła piosenki zapewne przełoży się na lepszy wynik sprzedażowy, ale wszyscy wiemy, że British Sea Power najlepsi są w kategorii: „z rozmachem i bez lukru”. Doskonale sprawdzają się także w roli komentatorów życia mieszkańców Europy Środkowej i tu akurat „Living Is So Easy” nie pozostaje w tyle za „Waving Flags”. Tym razem w drugoplanowych rolach nasi zachodni sąsiedzi. Natomiast z premierą singla w przedświątecznym szale zakupowym nie trafili – choinkowe klawisze jak najbardziej, ale szydzący z konsumpcjonizmu tekst poszedł dwa metry od spojenia słupka z poprzeczką. (Witek Wierzchowski)
Crystal Castles feat. Robert Smith - Not In Love (7/10)
Zaskakujące, ale jest to najlepszy od lat utwór, w którym na wokalu udziela się Robert. Adaptacja piosenki Platinum Blonde, popełniona przez Crystal Castles wydaje się być zrobiona specjalnie na zamówienie Smitha. Zadziwiające,że sam nie wpadł na taki pomysł – chociaż w wersji kjurowej nie byłoby zapewne automatu perkusyjnego i klawisze grałby o tempo wolniej. Świat się jednak zmienia i właśnie TEN artysta sprawdza się teraz w roli odgrzewacza ponad ćwierćwiekowego kotleta autorstwa kanadyjskiej grupy, której w latach sukcesu, nie pozwoliłby na pewno supportować The Cure. Ba, na dodatek powiedzmy sobie szczerze, że znaczącymi są literki feat. przed nazwiskiem tego dżentelmena. Ok, nie wylewam już żalu z powodu braku świeżego i dobrego albumu legendy, gdyż przeróbka, pomimo braku równowagi pomiędzy parkietowością a zawodzącym Smithem jest niczego sobie. Mam jednak nadzieję, że Robert odpuści gościnne występy i przezwycięży kryzys twórczy, a nie zdezintegrowane resztki jego talentu kompozytorskiego sprawią, że nowej płyty The Cure doczekamy się... w ogóle. (Witek Wierzchowski)
Cut Copy - Take Me Over (7/10)
„Zonoscope” wychodzi już na początku lutego, a jedynym opublikowanym dotychczas utworem było tylko sympatyczne „Where I’m Going”, które nie tyle rozczarowało, co po prostu nie wzbudziło wielkich emocji. Co prawda nie była to jego ostateczna wersja, ale i tak należało spodziewać się czegoś więcej – czegoś, co mogłoby konkurować z „In Ghost Colours”. No i słusznie, bo „Take Me Over” powraca raczej w rejony Cut Copy circa 2008, choć początek utworu może sugerować rok 1981 za sprawą podobieństwa z „Down Under” Men At Work. Na dobrą sprawę ten singiel nie wyróżniałby się specjalnie umieszczony w sąsiedztwie, dajmy na to, „Far Away” i w sumie możnaby się czepiać, że Whitford i koledzy odgrzewają starego kotleta – ale przecież w tym są właśnie najlepsi. „Zonoscope” może pójść ścieżką wydreptaną już przez poprzednika, albo czymś nas jeszcze troszkę zaskoczyć. W obu przypadkach efektem będzie bogactwo singli, które na długo zagnieżdżą się we wszystkich playlistach znanego nam wszechświata. Win-win. (Mateusz Błaszczyk)
The Decemberists - Down By The Water (6/10)
Halo halooo, ze stanowiska komentatorskiego Screenagers.pl wita Państwa Witek Wierzchowski. Hehe, nie tym razem. Podczas gdy redakcyjny kolega zbiera siły przed recenzją kolejnego longplaya załogi z Portland, pozwolę sobie wtrącić trzy grosze na temat obecnej formy The Decemberists. Hm, jeśli dobrze sobie przypominam, to po raz ostatni zakończyłem odsłuch nowej piosenki Colina Meloya z pozytywnymi wrażeniami gdzieś na wysokości „Picaresque”, a – jak naprowadza Wikipedia – było to już pół dekady temu. Późniejsze krążki popularnych DEKABRYSTÓW – „The Crane Wife” i „The Hazards Of Love” – odebrałem jako przegadaną ekspozycję wszystkich ich najbardziej drażniących cech. Nie wiem zbyt wiele na temat założeń „The King Is Dead”, ale skoro na trackliście w końcu nie widnieją wieloczęściowe tytuły, całość liczy ledwie dziesięć ścieżek i dodatkowo grupa chce się inspirować amerykańską tradycją zamiast prog-rockiem, to może jest w końcu szansa na krążek nieco mniej pretensjonalny? Ładne, choć zupełnie konserwatywne „Down By The Water” (czy aby The Drums nie mieli niedawno numeru pod tym samym tytułem?) potwierdza te przypuszczenia, wyrastając wprost z linii Bruce’a Springsteena i folkowego R.E.M. (echa „The One I Love”). Nie jest źle, Witku. (Kuba Ambrożewski)
Destroyer - Chinatown (5/10)
Destroyer to bez wątpienia najbardziej intymne oblicze człowieka-orkiestry Dan Bejara, pozbawione zarówno udziwnień Swan Lake, jak i przystępności i werwy The New Pornographers. Zwiastun nowego, dziesiątego już albumu „Kaputt” to oparta na akustyku scena w światłach czerwonych lampionów Chinatown, wzbogacona o efekty i niebezpiecznie snujący się saksofon. Bejar umiejętnie unika łzawości i niby nie popełnia żadnego błędu, ale i nie powala. Poprawność potrafi szybko znudzić, a „Chinatown” zdaje się być tego najlepszym dowodem. Dużo ciekawiej jawi się jego wydana również ostatnio EP-ka „Archer On The Beach” zawierająca efekty współpracy z Timem Heckerem – zaledwie dwuutworowa, ale niebywale treściwa.(Zosia Sucharska)
Escort - Cocaine Blues (6/10)
Swego czasu śledziłem karierę Escort upatrując w nich next big thing nowego disco – słuchając takiego „Starlight”, po które notabene wciąż zdarza mi się sięgać na imprezach, nietrudno było dostrzec ogromny potencjał projektu. Nowojorski kolektyw jednak po ujawnieniu kilku tracków niespodziewanie umilkł, by powrócić dopiero tej jesieni i to, prawdę mówiąc, kawałkiem bardziej „spoko” niż jakkolwiek specjalnym. Jasne, Escort nigdy nie byli mistrzami budowania dramaturgii – ich tracki równie dobrze mogłyby mieć po trzy minuty, co po siedem – ale mam wrażenie, że zarówno w „Starlight”, jak i w „All Through The Night” działo się dużo więcej rzeczy ponadprzeciętnych, niż w rekapitulującym wszelkie możliwe klisze disco „Cocaine Blues”. Wciąż jest to fajne i miło, że wrócili, ale... (Kuba Ambrożewski)
Museum Of Bellas Artes - Watch The Glow 8/10
Air France zamienia wokalistę na wokalistkę i powraca z nowym, lekkim, słonecznym hitem – tyle w skrócie można powiedzieć o Museum Of Bellas Artes, by solidnie szwedzie trio zarekomendować. Być może jest w „Watch The Glow” zdecydowanie mniej bezpretensjonalnej maestrii niż w którymkolwiek fragmencie „No Way Down”, a sam zespół traktować wypadałoby raczej w kategoriach jednorazowej zajawki, gdyby nie to, że oni sami skutecznie przed czymś takim się bronią. Wiosną popełnili znakomity remiks Liquid Vega, jeszcze wcześniej wypuścili czarujące skromną, acz bardzo słodką balearycznością „Who Do You Love”. Jak to Szwedzi, świetnie sobie z tym radosnym, ciepłym, kolorowym brzmieniem radzą, tworząc zgrabne i sympatyczne kawałki. Choć Museum Of Bellas Artes niestety nie znalazło się na prestiżowej liście najlepiej rokujących wykonawców roku 2011, którą zawsze w grudniu tworzy BBC, ja za samo „Watch The Glow” bym ich jednak tam wrzuciła. Tęsknię, wypatrując nieco bardziej sprzyjającej takim dźwiękom aury za oknem. (Kasia Wolanin)
The Pains Of Being Pure At Heart - Heart In Your Heartbreak (4/10)
Jak na mój gust, to indie-pop (taki korzenny, prawdziwy i podręcznikowy) przeżywał w 2010 roku ciężkie chwile – chwaleni The Drums okazali się niezłymi ściemniaczami, „ojciec chrzestny” genre, Edwyn Collins, rozczarował generycznym rockiem na „Losing Sleep”, a czołowi revivaliści z poprzednich dwunastu miesięcy, The Pains Of Being Pure At Heart, nie potrafili ukryć faktu, że skończyły im się melodie. Nie wiem kogo, poza gatunkowymi purystami, satysfakcjonują kawałki w rodzaju „Heart In Your Heartbreak” (bo faktycznie z kopiowania wzorcowo indie-popowego soundu z końcówki lat 80. nowojorczykom należy się okrągła piątka), ale na miejscu zespołu poszukałbym jakiegoś nowego akordu, bo te trzy powoli przestają wystarczać. (Kuba Ambrożewski)
PJ Harvey - Written On The Forehead (7/10)
Nie da się ukryć, premierowy odsłuch tego kawałka na BBC tydzień temu wywołał we mnie niemałą konsternację. To naprawdę ona? Po raz kolejny potwierdza się, że zaskok to domena PJ Harvey: ze swoją wszechstronnością każdym kolejnym albumem umyka wszelkim próbom klasyfikacji (i co najlepsze – w każdej odsłonie radzi sobie doskonale). Tak jest i tym razem: nie będzie ani żółtej sukienki i różowych szpilek (brudnych gitar i wylewania żółci), ani wiktoriańskich falbanek (podróży sentymentalnych rozpisanych głównie na pianino). Siląc się na muzyczne łatki, „Written On The Forehead” umieszczone jest gdzieś w połowie drogi między drone’owym rozmyciem a dream-popową melancholią, wokalnie zaś – zaskakuje płaczliwość Harvey w wersji lo-fi, wespół ze zsamplowanym refrenem, zapożyczonym z kawałka reggae, przy czym po pretensjonalności oryginału nie ma śladu. Wymagająca czasu, frapująca całość. Ponad dwadzieścia lat na scenie, a takiej Polly jeszcze nie było. Jakie więc będzie całe „Let England Shake”, tego do końca nie wie chyba nikt. (Zosia Sucharska)
Primary 1 feat. Harry Tuttle - Never Know (7/10)
Skoro Alphabeat wyraźnie wystrzelali się z fajnych hooków na „This Is Alphabeat”, to cieszy, że w sukurs z pomocą idzie im niejaki Primary 1, za którym to pseudo kryje się Brytyjczyk Joe Flory. Lista jego powiązań rozpościera się wprawdzie od znakomitości chillwave’u (remiksy u Memory Tapes) po sławy dubstepu (remiksy u Jokera), ale własna twórczość Primary 1 to już czystej wody, cheesy, błyskawicznie wpadający w ucho pop. „Never Know” flirtuje z eightiesowymi syntezatorami, ale jego wibracja nawiązuje wprost do kolejnej dekady – takie refreny były hitami, kiedy chodziłem do podstawówki i wierzcie, że miały ku temu dobry powód. (Kuba Ambrożewski)
Komentarze
[12 grudnia 2010]
w każdym razie zapowiada się nietypowo jak na pj.
a \"written..\" tylko potwierdza, że pj mimo czterdziestki potrafi zaskakiwać bez tanich przebieranek.
[11 grudnia 2010]
[10 grudnia 2010]
no to z tych trzech znanych zdecydowanie the last living rose prowadzi [ta wersja z camp bestival].
polly jest nienormalna!
[10 grudnia 2010]
[10 grudnia 2010]
aha i artwork mi się podoba
[9 grudnia 2010]
[9 grudnia 2010]