Screenagers Jukebox #15: wrzesień 2010

Kuba Ambrożewski

Śmieszna kapelka ci Fountains Of Wayne. Trudno traktować ich tak do końca poważnie, chociaż Kuba Radkowski w początkach Screenagers próbował to robić, rekomendując ich ówczesny krążek „Welcome Interstate Managers”. Zespół z przymrużeniem oka traktują chyba nawet fani takich formacji, jak Weezer czy Ash, spychając ich na pozycję „Sum 41, którego mógłby słuchać twój ojciec”. Z drugiej strony nie jest do końca jasne czemu – to przecież praktycznie ta sama hybryda power-popu i punk-rocka, często mniej męcząca i bardziej wyrafinowana.

„Stacy’s Mom”, pilot wspomnianego wyżej krążka z 2003 roku, to domniemany (dyskretne nawiązania w klipie) hołd zespołu dla The Cars (i to tego najfajniejszego, z debiutu), co słychać całkiem nieźle – tyle, że tam gdzie „Best Friend’s Girl” idealizowało niedostępną sympatię najlepszego przyjaciela, „Stacy’s Mom” eksploatuje częsty w popkulturze nie tylko ostatniej dekady motyw fascynacji dojrzałą kobietą. Krótko mówiąc koleś fantazjuje tu o matce swojej dziewczyny (This thing has got MILF written all over it, wyjaśnia jeden z użytkowników YouTube), żart jest nawet śmieszny i samo tu można byłoby już uznać za sukces. Sęk w tym, że towarzyszy mu więcej niż znośna piosenka, zastawiająca typową dla Fountains Of Wayne pułapkę pozornej nędzności (neo-punkowy riff a la Blink 182 na wstępie), by ucieszyć nas już na wysokości przedrefrenu, zatrzymującego się i po chwili eksplodującego wielkim tytułowym hookiem. W ogóle co może być lepszego od kawałka, w którym każda kolejna sekcja jest coraz lepsza? Bo najfajniejsze jest przecież rozwiązanie samego chorusu przy ubermelodyjnym zawijasie Stacy, can’t you see? / You’re just not the girl for me. Ocena końcowa to solidne osiem, a w wersji na autostradzie – nawet dziewięć. Aha, „Denise” z refrenem surfującym jak wcześni Beach Boys też daje radę, gdybyście mieli ochotę na dokładkę.

Fountains Of Wayne – Stacy’s Mom

Łukasz Błaszczyk

Podczas gdy czytelnicy Screenagers zamartwiali się na śmierć, spekulując na temat powodów przedłużającej się absencji Pawła Sajewicza, ten zaszył się wysoko w Górach Stołowych na letnim obozie kondycyjnym, szlifując formę przed rozpoczęciem nowego sezonu. Pomiędzy zdobywaniem kolejnych niedostępnych szczytów, popasaniem bydła i polowaniem na bażanty, Sajewicz przetrząsał okoliczne biblioteki i internety w poszukiwaniu artykułów i multimediów, które w przyszłości utworzą materiał źródłowy kolejnych odcinków Hagiografii. Podczas jednej z takich researcherskich sesji natrafił na EP-kę „Snake Charmer”, a ponieważ zdawał sobie sprawę, że nie łyknę niczego, co nie jest niemieckie, wysłał mi namiary na znalezisko, wabiąc nazwiskami Jakiego Liebezeita i Holgera Czukaya - moich prywatnych bohaterów i ludzi, którzy tworzyli swego czasu fenomenalną sekcję rytmiczną klasycznego lineupu Can.

„Snake Charmer” jest bowiem owocem żywota supergrupy skleconej ad hoc przez ojca chrzestnego house’u, Françoisa Kevorkiana, któremu do współpracy obok duetu Liebezeit/Czukay udało się jeszcze namówić Jah Wobble’a oraz The Edge’a. Tak, tego Wobble’a i tego Edge’a. Wiadomo jak to jest z supergrupami. Poza ego-masażem ziomków, którzy się pod tym podpisują, zwykle nie ma z podobnych przedsięwzięć większego pożytku. I choć „Snake Charmer” to płytka, do której wracam często i chętnie, to jednak nie mogę o niej powiedzieć, żeby realizowała potencjał, jaki w teorii niesie ze sobą taka koniunkcja gwiazd. Chłopacy dobrze się tu bawią, a że każdy z nich ma swój unikalny styl gry i reprezentuje trochę inną bajkę, to nietrudno dostrzec, gdzie zaczyna się jeden, a kończy drugi. Tym niemniej nie składa się to na jakąś oszałamiającą całość, która zasługiwałaby na status zaginionego klejnotu lat osiemdziesiątych. Zwłaszcza że za parawanem nie czai się niestety żadna porywająca historia.

No ale na tle tych równie przyjemnych, co nieistotnych ćwiczeń stylistycznych wyróżnia się jeden naprawdę mocarny numer, ten tutaj „Hold On To Your Dreams”. Podobnie jak w przypadku pozostałych kompozycji na EP-ce, ton nadaje Kevorkian, częstując współpracowników swoim chlebem powszednim, tj. rozczulającym disco. Dopóki kawałek jedzie sobie na anemicznym (Boże, dlaczego?!) werblu Liebezeita i uberchwytliwej pętli basu Wobble’a, to może się wydawać mało rasowy, ale do gry wchodzi wokal Marcelli Allen (kimkolwiek by nie była), to znak, że czas wpisać się do księgi gratulacyjnej. Tyle by wystarczyło, żeby ten numer bardzo polubić, ale o jego wiekopomności decydują dwa „ciała obce” - prześliczne klawiszowe zdobienia i wycofana gitara Edge’a. Te standardowe dla muzyki rockowej środki wyrazu w kontekście „Hold On To Your Dreams” zdają się równie odrealnione, co - dajmy na to - brzmienie harmonijki na płytach Talk Talk. Czyli co, post-rock? (żarcik)

Dobra, dość pan. Tych osiem minut to dla mnie wystarczający argument, żeby usprawiedliwić ewentualne szarganie dobrego imienia muzyków tego kalibru z tytułu tak bezczelnie jednorazowego przedsięwzięcia. Mało tego, gdyby to wyszło teraz, a nie dwa miesiące przed datą mojego urodzenia, to miałbym z głowy problem wyboru najlepszej piosenki roku 2010. Tak czy inaczej dzięki Ci, Paweł Sajewicz.

Jah Wobble, The Edge, Holger Czukay – Hold On To Your Dreams

Andżelika Kaczorowska

Nie lubię robić zdjęć. Aparat zajmuje ręce, trzeba obserwować, co się dzieje wokół albo mieć szczęście by złapać ciekawy kadr z niezłym oświetleniem. Poza tym wywoływanie ma za wiele wspólnego z moją szkolną piętą achillesową – chemią, bym się za to wzięła. A cyfrówka czy pójście do foto labu to już nie to samo. Dlatego niezwykle ucieszyła mnie wiadomość o powrocie Polaroida. Wreszcie nie trzeba płacić horrendalnych sum za film do legendarnego aparatu i męczyć się wyszukując pozostałości w sklepach internetowych. Reaktywacja równie radująca, co Pavementu czy D-Planu, otrzymała twarz... Lady Gagi, jednak nie zanotowałam (na razie?) wzmożonego zainteresowania Polaroidem wśród polskich hipsterów. A szkoda, bo zdjęcia robi ładne, kiedyś to były o tym nawet dobre synth popowe piosenki.

Ruth - Polaroid/Roman/Photo

Krzysiek Kwiatkowski

Halina Frąckowiak dla młodych słuchaczy właściwie nie istnieje, a jeśli już, to jako kolejna postać programów typu „Jaka to melodia?”, gdzie wiecznie młody Robert Janowski bawi się z naturalną i rozentuzjazmowaną publicznością. To jednak dosyć krzywdzące. Szukając najciekawszych polskich nagrań z lat siedemdziesiątych, warto zatrzymać się przez dłuższą chwilę przy albumie „Geira”. Nie tylko Skaldowie w tym okresie bawili się prog-popem. Frąckowiak współpracując z SBB zdołała stworzyć album ze wszech miar udany. Począwszy od „ciepłej” produkcji, a skończywszy na hookach, które można spotkać na każdym kroku. „Chce być dla ciebie” niczym chillwave niesie ze sobą same pozytywne skojarzenia i jedyne do czego można się przyczepić, to nie do końca potrzebne solówki. Reszta bowiem to pokaz znakomitego kunsztu Frąckowiak. Wystarczą dwa przesłuchania, żeby nucić refren pod nosem w nieskończoność. Swoboda, luz, brak walki o wolność naszą i waszą. Czego chcieć więcej?

Halina Frąckowiak - Chcę być dla ciebie

Maciek Lisiecki

Za niecałe dwa tygodnie premiera drugiego sezonu „Eastbound & Down” (pierwszy sezon śmigał u nas na HBO Comedy pod tytułem „Mogło być gorzej”). Dalsze perypetie upadłej gwiazdy baseballa - Danny McBride w życiowej roli - na tle sennego amerykańskiego południa, choć główny bohater jakby wyjęty z „Trailer Park Boys”, to jedno z ciekawiej zapowiadających się telewizyjnych wydarzeń jesieni. Nie przegapcie, bo pocztówki dźwiękowe do absurdalnych poczynań Kenny’go Powersa dobiera Wayne Kick out the jams! Kramer! Załączony utwór otwierał sezon pierwszy. Can't wait!

Early Man - Death Is The Answer

Paweł Sajewicz

W maju, po kolejnym meczu rozegranym na boisku wrocławskiego Gimnazjum nr 17, udaliśmy się do pubu pod nasypem kolejowym (nie pomnę nazwy). W środku rewia rockowych dinozaurów: AC/DC, Black Sabbath, podobne smutne historie. Mnie nie przeszkadzało to wcale, ale niektórzy wchodzili z przestrachem. Mija trochę czasu, siedzimy przy piwie – o ile pamiętam, czeski Opat, więc warto było się przemęczyć – rozmawiamy, dostosowując tematy do muzycznego klimatu (na tapecie był „Wiedźmin” – sic! – i gry fabularne), aż nagle jedna z piosenek zwraca moją uwagę. Jestem zaskoczony, bo gdzieś pomiędzy „War Pigs” i „Highway To Hell” zaplątał się utwór nasuwający skojarzenia z ejtisowym indie rockiem. W pubie jest głośno, muzyka ledwie przebija się przez gwar i trudno mi ocenić trafność tego spostrzeżenia, ale nawet głos wokalisty jakby przypomina J Mascisa. Oczywiście wiem, że akurat tych *dinozaurów* tutaj by nie wpuścili. Tak czy inaczej piosenka jest mi znana, słyszałem ją dawno temu. Nachylam się do jednego z chłopaków, ale jego bardziej zajmuje problem „idealnej odtwórczyni roli filmowej Yenefer”, więc zamiast służyć radą, odsyła mnie do barmana. Ja do barmana iść nie będę – on, wyznawca AC/DC, nie będzie uczył mnie amerykańskiego indie (tak jakbym cokolwiek o indie wiedział, ech!). Zamiast tego, sięgam głęboko w siebie, w moją zatroskaną duszę RECENZENCKĄ, w pamięć muzyczną, by na ich dnie odnaleźć odpowiedź na pytanie: czego my słuchamy? I na własne nieszczęście znajduję. Hej, koledzy, na pewno nie słuchamy indie rocka. To zespół Rush, rok ‘96, album „Test For Echo”. Poddaje się tej nieodpartej sile, włączam się w rozmowę o „Wiedźminie”.

Rush – The Color Of Right

Piotr Wojdat

Poważny pstryczek w nos dla tych, którzy ognistą, afro-funkową muzykę utożsamiają tylko i wyłącznie z Nigerią i brzmieniem Feli Kutiego. Nic bardziej mylnego. Jak przekonują kolejne, niepoliczalne już, składankowe wydawnictwa brytyjskiej wytwórni Soundway czy niemieckiego Analog Africa – nie mniej ciekawe rzeczy działy się w Ghanie, Togo i Beninie. Orchestre Poly- Rythmo de Cotonou to jeden z najcenniejszych okazów wydobytych w czasie intensywnych prac odkrywkowych w tamtejszych archiwaliach. Przekrojowe kompilacje ich twórczości z lat 70. (zeszłoroczne „Echos Hypnotiques” i „The Vodoun Effect” sprzed dwóch lat) to rozżarzony do czerwoności, hipnotyczny funk z nieznaczną domieszką psychodelii. „Malin Kpon O” jako reminiscencja lata w jego słonecznym apogeum? Jak najbardziej. Innym polecam jako oręż w walce z jesienną chandrą.

Orchestre Poly-Rythmo de Cotonou – Malin Kpon O

Marcin Zalewski

Siedzisz sobie w domu przed komputerem i nagle pod myszkę wpada ci składanka z pakistańskim elektropopem sprzed trzydziestu lat. Jest czym się ekscytować przez kolejne dwa dni. Znajdujesz na strychu starego winyla polskiego zespołu, czytasz, że grała w nim połowa peerelowskiej populacji hipisów i olewasz. Ktoś z Brooklynu znajduje tą samą płytę w szafie zwanej soulseek, wrzuca ją na swojego opiniotwórczego bloga, a ty zaprzepaszczasz okazję do bycia pierwszym. Mama zostaje okrzyczana, że nie chwaliła się noszeniem wianka z kwiatów i pociapanej sukienki przez całe liceum, a ty i tak nie masz jak odpalić płyty. Osjan dokładnie wpasowuje się w przedstawiony wyżej schemat. W pełni akustyczne, czternastominutowe nagranie z epoki, gdzie w Polsce podobno nie było muzyki to bachiczna psychodela zza Żelaznej Kurtyny, którą podniecać się będą wygrzebywacze dźwiękowych ciekawostek, albo muzykolodzy, czyli wygrzebywacze dostający dodatkowo stypendium na szybki internet. Gitara, gdyby ją przesterować robiłaby postmetal, bęben w stylu narkomańskich ognisk w lesie, flet brzmi jak wystrugany z dębu Bartek. Jeśli słyszeliście o czymś takim jak doom folk i lubicie pozy ala witch house, ale w środku lasu to jest to. I to wszystko. Kolejne wiedźmy w naszym kraju odnalazły się dopiero wraz z Księżycem. Improwizacja numer dwa na płycie nosi tytuł: Na wiosnę, setki kwiatów, w jesieni księżyc żniwny, w lecie powiew rzeźwiący, w zimie śnieg będzie ci towarzyszył. Gdy rzeczy bezużyteczne plączą się w twoim umyśle, każda pora roku jest dla ciebie dobra.

Osjan - Księga Deszczu VI

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: cieć porcysa na wycieczce (ach
[19 września 2010]
"zainteresowania Polaroidem polskich wśród hipsterów. A szkoda, bo zdjęcia robi ładne, kiedyś to były o tym nawet dobre syth popowe piosenki."

'wśród polskich hipsterów' i 'synth' bym zrobił, moi mili. spoko teksty
Gość: zwolniak
[16 września 2010]
FOW to kapitalny, prosty gitarowy pop bez udziwnień. Na każdej ich płycie znajdzie się pełno takich przebojowych piosenek jak "Stacy" czy "Denise".

Gość: szczur
[16 września 2010]
@błaszczyk
:*
PS
[16 września 2010]
@czytelnik
ta Halina Frąckowiak to zespół SBB, który napisał i nagrał dla niej te piosenkę i całą płytę, z której ona pochodzi ;)
Gość: czytelnik
[16 września 2010]
ta Halina Frąckowiak to połaczenie Joni Mitchell i Steely Dan, kurwa! zajebiste.
Gość: błaszczyk nzlg
[16 września 2010]
@szczur
Tak, tak, też się nad tym zastanawiałem. Future Days to jest w ogóle chyba najlepsza płyta Can w tym sensie, że nie tylko Liebezeit, ale i cała drużyna porzuciła w końcu efektowność na rzecz efektywności. Ostatecznie jednak wyłazi ze mnie prymityw i wolę, gdy Liebezeit gra agresywnie, tak zresztą jak i cała reszta. Mimo mało przyjemnych odpałów rozsianych na Ege i Tago, to to jest Can, za którym szaleję. A co do Liebezeita, to lubię myśleć o nim, jak o krzyżówce Collinsa i Dingera ";P". Uwielbiam obu. Tak, bit z Hold On jest taki taki - to już jest to mało rozwojowe pod względem rytmiki disco - ale o namechecking chodziło:)
Gość: szczur
[16 września 2010]
@błaszczyk
Wiesz, nie jestem pewien czy bębnienie Jakiego na Future Days nie jest nawet zajebistsze niż na wcześniejszych płytach- w tytułowym koleś gra oszczędniej, to prawda, ale czuć znajome boskie wyczucie w tym jego akcentowaniu, piękny timing w każdym jebnięciu w crasha, przejścia idealnie rozłożone, unosi się nad tym duch dingera ekcetera ekcetera. A to tylko pierwszy kawałek, Spray czy Bel Air porażają kreatywnością, a i wariacja na temat motorika w Moonshake miażdży.
Mi osobiście takie okrajanie bitu totalnie przypada do gustu i jakoś tam odpowiada za awans Liebezeita z czwartego najlepszego pałkera ever na trzeciego najlepszego pałkera ever. Co nie.
A ten bit z Hold On faktycznie taki taki.
Gość: przeintelektualizowany
[16 września 2010]
@Rush – The Color Of Right
(lubię to!)
Gość: koala
[16 września 2010]
O, Fountains Of Wayne. Rzeczywiscie traktowalem ten zespol jako gorszy od wymienionych odnosnikow i choc zgadzam sie ze to wlasciwie ta sama stylistyczna bajka, FOW zawsze uwazalem za rzemieslnikow, bez wiekszego polotu, z zapamietywalnym materialem na kilka piosenek, umiescilbym ich raczej w lidze kapel rodzaju Superdrag, anizeli zestawial z pierwowzorem - bo to przeciez kapela ktorej bez Weezera by pewnie nie bylo. Raczej granie dla ludzi z powaznym niedoborem takiej stylistyki, choc przyznaje nie sluchalem FOW od ponad 5 lat i nie wiem jak sie bronia dzisiaj.
błaszczyk
[16 września 2010]
@PS
Żeby pod ręką, to nie. Tzn na początku Hold On jest ewidentnie click track, ale potem to jest już "ludzki werbel", co mi nijak nie koliduje z wizją gry Liebezeita, dlatego, że on zasadniczo już na wysokości Future Days - jak to mawiał mój ksiądz w podstawówce - "wyciszył się" niestety i nigdy już nie powrócił do rozpierdolu z Halleluwah. Zresztą zerknij na następny na trackliście It Was A Camel, na którym też gra Liebezeit, i to też nie jest szczególnie siłowe, aczkolwiek z uwagi na większe bogactwo tej perkusyjnej ścieżki nieco bardziej podobne do tego, co grał w Can. Nie wiem, ewentualnie mogło być tak, że ten główny bit z Hold On to maszyna Kevorkiana, a bongosy to Liebezeit, ale coś mi się nie chce wierzyć.
Krzysiek
[16 września 2010]
@PS - moze i jest ciekawszy, ale po prostu wybralem swoj ulubiony utwor :)
PS
[15 września 2010]
@Kwiatkowski
Z "Geiry" ciekawszym utworem wydaje mi się "Jesteś spóźnionym deszczem" (rewelacyjny, wspinający się coraz wyżej refren), ale tego chyba nie ma na Youtubie?

@Błaszczyk
Ze Liebzeit brał udział w nagraniu "Snake Charmera" to fakt, ale jak sobie teraz tego słucham to zaczynam mieć wątpliwości czy w "Hold On To Your Dreams" on sie faktycznie pojawia jako perkusista. Kevorkian programował automat perkusyjny dla tej sesji i tak to brzmi tutaj (stąd wrażenie "anemicznego" werbla). Masz jakieś oficjalne credits dla tej płytki?
iammacio
[15 września 2010]
brat nie brata. lol.
iammacio
[15 września 2010]
mój brata lata z polaroidem po mieście od dwóch lat, a filmy zakupione na zapas przechowuje w lodówce. czyli "pierwszy!".
błaszczyk
[15 września 2010]
@Sajewicz
http://www.youtube.com/watch?v=Ev5Huk1buQs

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także