Młode Wilki #3: czerwiec 2010
Młode Wilki wracają po miesięcznej przerwie. Choć sesja w pełni, znaleźliśmy chwilę dla nowego zestawu rekomendacji.
Shine 2009 - New Rules
Iwański: Wśród mnóstwa refleksji nasuwających się w trakcie odsłuchu „New Rules” dwie wydają się kluczowe. Po pierwsze, skandynawską produkcję daje się poznać po pierwszych pięciu sekundach utworu. Po drugie, obcujemy tu z niezwykle ożywczym mariażem INTENSYWNEJ WONI SOŚNINY i pewnego stałego w fińskiej „elektronice” pierwiastka nordyckiej melancholii z całą lawiną skojarzeń z dorosłym, wypośrodkowanym radiowym popem sprzed dobrych dwudziestu lat. Odnoszę zresztą wrażenie, że ostatnimi czasy pojawiło nam się sporo utworów celujących w tamtą estetykę. Pozostaje się tylko cieszyć, bo przecież takie „Affection” Lisy Stansfield, to bardzo niedoceniona płyta, może doczekamy się więc jakiejś rehabilitacji. Dla mnie tymczasem wciąż nieodgadnionym pozostaje, dlaczego centrala pewnej szwedzkiej sieci sklepów, w której przyszło mi pracować, swoją adult contemporary playlistę buduje na Tinie Turner, Cher i niesłuchalnych kawałkach Jacko. Cóż, Finowie mają najwidoczniej więcej taktu. A moje zainteresowania muzyczne najwidoczniej zataczają właśnie gigantyczne koło, skoro „New Rules” podoba mi się taaaaak bardzo.
Kaczorowska: Nie lubię szafowania pojęciem songwritingu, bo zwykle to słowo wytrych, ale tutaj jest ewidentnie na miejscu. Teoretycznie to „znowu balearic”, ale jaki! Melodia jest iście noworomantyczna, ale słychać to jako inspirację, a nie ślepe odtwarzanie lat 80. Cowbell łączy utwór mentalnie z ubiegłą dekadą, przez co go trochę uwspółcześnia, natomiast w aranżu samo gęste. Jestem zupełnie na tak.
Ambrożewski: Zeżarłem zęby na takim graniu i zaprawdę powiadam Wam, że nie jest to w żaden sposób odkrywcze ani tym bardziej powalające. Proponowany kawałek brzmi jak bardzo, ale to bardzo zapomniane nagranie z pierwszej połówki 90’s, zespół prawdopodobnie pochodził z Manchesteru i liderował mu jeden z byłych technicznych New Order.
Noveaunoise - Japan
Iwański: Klasyczny przykład uroczej nudy. Skojarzenie z Hebdenem, o którym pisała Kasia już w marcu jak przy okazji „Goni” jest tu – niestety – dużo czytelniejsze i oczywistsze niż w wypadku tamtego kawałka. Szczerze marzę o Four Tet remiksującym Slint, więc pierwsze kilkanaście sekund „Japan” nawet mnie zaintrygowało. Później trzeba powstrzymywać ziewanie. W porównaniu z wcześniejszymi utworami jest mniej melodyjnie, za to bardziej schematycznie i – hmm – refleksyjnie. W sumie chętnie napisałbym z bólem serca, że Irlandczycy nie spełnili moich oczekiwań, ale z racji tego, że nie wiązałem z nimi absolutnie żadnych, stwierdzę: jest sympatycznie. Aha, z tymi orientalnymi motywami to jakaś szersza tendencja? Co zestaw, to nowi WARIACI. Czekam na Gold Pandę i zamykam rachunek oszczędnościowy.
Kaczorowska: Irlandczycy przywodzą mi na myśl niejakie Storm & Stress, co już samo w sobie może być rekomendacją, jeśli ktoś tylko to sobie ceni, bo nie wydaje mi się byśmy w co drugiej piwnicy spotkali poruszający się w podobnej estetyce zespół. „Dla koneserów”, ja wolę sobie włączyć „Under Thunder & Fluorescent Lights”.
Maylee Todd - Summer Sounds
Iwański: Tu mamy, proszę państwa, konkret. Panienka Todd, która w teorii nosi wszelkie zadatki do detronizacji Corinne Bailey Rae w kategorii „najbardziej irytująco optymistyczne kwilenie” wyskakuje z całą gamą godnych pochwały muzycznych postulatów. Najpierw przypomina o swojej kanadyjskiej proweniencji uroczo podrabiając Feist w rytm wedlowskiej bossanovy, po chwili dorzuca cliffhangera w postaci sennego mostka, by na zakończenie z całym impetem zaatakować faunicznym jamem żywcem wyjętym z „In The Land Of Grey And Pink”. Może i niezbyt oryginalne, ale chrzanić to: takie płyty zawsze się przydają gdzieś w lipcu. Jest wakacyjnie, więc bawmy się.
Ambrożewski: Ładne to i nim zacznie męczyć infantylnością, odfruwa w stronę lekko jazzującego finału. Jest w tym graniu dobry feeling i rodzaj wrażliwości, jaką całkiem lubię: proto-chillout wywodzący się z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – że, powiedzmy, Steely Dan mogliby pomyśleć o takim brzmieniu. Obawiam się tylko, że zarówno piosence, jak i panience, brakuje trochę charyzmy, żeby zawładnęły nami na dłużej.
Jeremy Glenn - Mysterious Lover
Iwański: Szalone perypetie z moim internetem i profilem Glenna na MySpace. 2 minuty, załadowało się zdjęcie: oho, aparycja amanta z „M jak Miłość” . 2 minuty, 30 sekund, pojawia się layout: o, afiszujemy się z sypialnianością naszej muzyki, wspaniaaaale. 3 minuty, 30 sekund, notka odautorska: Motown. Nieee, wystarczy już Hawthorne’ów. 12 minut, litość światłowodów, odtwarzacz wreszcie działa. W ten oto sposób rodzą się poważne problemy. Coś, co miało się zupełnie nie podobać, z impetem wdarło się na membrany głośników siejąc niemałe spustoszenie. Glenn brzmi jak śmielszy Greenspan, bit fachowo sunie po prowadnicach, gwiezdne sztandary syntezatorów dumnie powiewają. Ten kawałek jest niesamowity. Mysterious, serio.
Kaczorowska: Pierwszy kontakt z Jeremym szczerze mnie rozczulił. Ze zdjęcia profilowego emanuje wyraźny przekaz – „jestem facetem, który prasuje swoje skarpetki i układa je w szufladzie według kolorów”. Wspominam o tym, bo wokal „Mysterious Lover” mógłby z powodzeniem sprawdzić się w płaczliwej pościelówie, ale sytuacja zostaje uratowana dzięki podkładowi – agresywnie tanecznemu, chciałoby się rzecz. Całość zaskakująco udana.
Ambrożewski: Gość łączy wolne, elektroniczne podkłady disco z soulowymi melodiami drugiej świeżości. Było? Było. Rzecz z gatunku tych, które w ogóle mi nie przeszkadzają, ale nigdy już nie wrócę do tej piosenki. Sorry, I Don’t Love Jeremy Glenn.
Broke One - Lightheart
Iwański: Być może to wlewające się do pokoju przez balkon żar i spiekota (mundialowa gorączka, w rzeczy samej) albo raczej ustawiczne klęski w nierównej walce z wariującym internetem sprawiły, że po pierwszych kilku taktach, miałem ochotę cisnąć „Lightheart” w piekielne czeluście dysku twardego. Opanowanie czasami się przydaje, bo mimo że do grudnia pojawi się zapewne jeszcze kilka tuzinów takich tracków, to Broke One cudnie wpisuje się w nastrój nerwowej antycypacji kanikuły. Jest wybitnie wakacyjnie: wymuskany dialog podciętych i zmanipulowanych wokali, smyki żywo kojarzące się z Olandią, mityczną Ibizą północy i kaskady french-house’owych klawiszy. I chociaż nie jest to z pewnością rzecz na miarę „Liny”, to wypada się cieszyć, że Włosi porzucili catenaccio i ruszyli do letniej ofensywy. Compulsive repetition mode on.
Ambrożewski: Już miałem pisać, że nie dziabią te Młode Wilki w tym miesiącu, aż tu Broke One. Nawet po nocy spędzonej w towarzystwie kilkudziesięciu mocarnych funkowych, hip-hopowych i electro-popowych bangerów – czyli w sytuacji, w której posłuchałbym raczej The Go-Betweens – strasznie mnie się to podoba. Mamy tu instrumentalny, wyluzowany, pocięty french touch z samplowanym dziewczęcym głosem, frywolnymi klawiszkami i całą masą innych naklejek, doklejek i wklejek. Dodatkowy plus za olbrzymi potencjał mashupowy. Zdecydowanie dla takich właśnie rzeczy powstała ta sekcja. Młody Wilk, jak się patrzy.
Komentarze
[28 czerwca 2010]