Miesiąc w singlach: maj 2010
Z delikatnym poślizgiem podsumowujemy maj w singlach. Trudny miesiąc dla Polski, ale dobry dla popowych piosenek, co widać po ocenach. Miłej lektury i odsłuchu!
The Arcade Fire - The Suburbs (4/10)
O, Arcade Fire, słuchałem dzisiaj nowego Ariela Pinka i pomyślałem, że oto jest dobry argument za prostym pięknem konserwatywnego songwritingu w emo-świecie. Pomyślałem dalej, że wszystkim bardziej od albumowej, podoba się „studyjna” wersja „You Hid” Toro. I potem posłuchałem waszych nowych utworów i zrobiło mi się mniej do śmiechu. Na poziomie „Neon Bible” zirytowaliście wielu rozbuchanym ego i sprinsgteenowskim wokalem, więc teraz przyszła pora na rehabilitację, tak? Na klasyczny songwriting, tak? Udało się. Teraz jesteście zupełnie nieszkodliwi. (Paweł Sajewicz)
The Diogenes Club - I Could Try To Explain (8/10)
Ależ to mięciutkie, zwiewne i delikatne! A przy tym cholernie wpadające w ucho. Okazuje, że flirt niektórych ze stylistyką spod znaku soft rocka a la Hall & Oates to coś więcej niż krótki romansik, choć akurat w przypadku Diogenes Club mamy do czynienia raczej z aksamitną, gorzkawą melodyką Prefab Sprout czy uroczym rozleniwieniem Style Council niż elegancją duetu z Filadelfii. Bardziej wrażliwość brytyjska niż jankeska, zresztą autorzy „I Could Try To Explain” pochodzą z angielskiego Brighton, więc nic w tym dziwnego. Wcześniej Grovesnor, teraz Diogenes Club (a nawet w jakimś stopniu nasz polski Kamp!) odkurzają w fajowy sposób ewidentne retro melodie, które z biegiem lat nabrały nie tyle nostalgicznych, ile rozczulających swym wyrafinowaniem i łagodnością właściwości. Teraz zaczęliśmy to dostrzegać, ale już rok temu byli tacy jedni, których wówczas jeszcze nie zauważyliśmy. (Kasia Wolanin)
Kamp! - Heats (9/10)
Nie pytajcie mnie o te wszystkie polskie zespoły synth-popowe z dziwnie umalowaną laską na wokalu i równie dziwnie przystrojonym kolesiem, plumkającym coś na swoim Rolandzie za jej plecami. „Nas nie interesuje”, żeby zacytować klasyka. Pozerstwo, pretensjonalna „niegrzeczność” i nuda wiejąca ze sceny – to zwykle kojarzy mi się z „electro” w krajowym wydaniu. Lecz stała się rzecz wyjątkowa. Niektórzy mówili o tym już w 2008 roku, ale ci trzej goście nie byli jeszcze na to gotowi. W 2009 narobili apetytu EP-ką i potwierdzili ambicje epickim singlem, który brzmiał jakby chcieli upozorować współpracę Roberta Smitha i New Order z lat osiemdziesiątych. Teraz żarty definitywnie się kończą. Zaczyna się trochę historia polskiej muzyki rozrywkowej. Z czymkolwiek – słabym, słabszym lub beznadziejnym – kojarzy Wam się rodzimy revival klawiszowego popu w dekadzie 00’s, zapomnijcie. Nikt – wyłączywszy Papa Dance z okresu dwóch pierwszych płyt – nie grał w Polsce electro-popu tak przejmującego, głębokiego i oddziałowującego na emocje, jak „Heats”.
Zaczyna się miarowymi akordami fortepianu, po chwili głos – śmieszny zabieg – podpowiada nam główny temat utworu, wreszcie Tomek zaczyna śpiewać na tle laptopowego arpeggia a la Junior Boys. W połowie drugiej minuty całość spina bas przenoszący na „Avalon” Roxy Music, a tęskne wokalizy refrenu – jak to często w przypadku Kamp! bywa – odsyłają do The Cure.
Przez pięć minut nie dzieje się właściwie nic więcej – tak, „Heats” to jedno z tych fantastycznych nagrań, gdzie wytrawny styl, wrodzona intuicja, cudowna chemia poszczególnych elementów, a zwłaszcza ulotne pojęcie nastroju kompletnie unieważniają konieczność odpalania songwriterskich fajerwerków. Po osiągnięciu pierwszego z refrenów „Heats” nigdzie dalej się nie wybiera – tak jakby zespół zbudował klimat będący swego rodzaju doskonałością i leniwie celebrował go, świetnie zdając sobie z tego sprawę.
Miesiąc przed oficjalnym rozpoczęciem lata Kamp! inaugurują wakacje kawałkiem, który definiuje rzewną, rozmarzoną atmosferę parnych, relaksujących wieczorów, jakie czekają nas w trakcie kilku najbliższych tygodni. Esencja tego, czym „Heats” wkrada się w łaski słuchacza, idealnie wstrzela się w chillwave’ową (tak! napisałem to!) potrzebę czucia się dobrze bez przyczyny, mimowolnego kontemplowania uciekających, zwyczajnych chwil. „Heats” nie stosuje technik nagraniowych ani nakładek brzmieniowych charakterystycznych dla nurtu, ale ma chillwave, rozumiany jako stan umysłu, w sercu. Wrzucam na playlistę między „Strangers In The Wind”, „You Hid”, portugalską nową falę i single Teen Inc. i przytulam to wszystko z całej siły. (Kuba Ambrożewski)
Kele - Tenderoni (3/10)
I hear you’re buying a synthesizer and an arpeggiator and are throwing your computer out the window because you want to make something real! You want to make a Yaz record? (LCD Soundsystem „Losing My Edge”, lipiec 2002) (Maciej Lisiecki)
Klaxons - Flashover (4/10)
Klaxons, „czołowi przedstawiciele sceny shoegaze, łączącej indie rock i elektronikę”, powracają! „Flashover” jako zwiastun „z dawna wyczekiwanego” drugiego albumu Brytyjczyków zapewne ma się do całości tak, jak dziennikarskie łatki do zawartości „Myths Of The Near Future” – czyli nijak. „Golden Skans” to to nie jest, choć składowe – „psychodela, taneczne rytmy i rockowa dynamika” – niby te same. Więcej – a raczej gorzej dla zespołu – rzecz brzmi jak słaby b-side, któregoś z mocarnych singli z „wyprodukowanego przez Jamesa Forda z Simian Mobile Disco” debiutu („nagroda NME Awards i Mercury Music Prize w kategorii Najlepszy Album”). Niby coś się dzieje – prog-rockowe „przepychanki” gitary i sekcji rytmicznej (dudniący bas, kartonowa jak u Phila Collinsa perkusja), zbiorowe ZAWODZENIE w refrenie, następujące tuż po „pierdolnięcie” (jazgotliwy, rozjeżdżający się instrumental) – ale tak naprawdę nie dzieje się nic. No, nuda. Ale „nie ma wątpliwości – na Open’erze zaprezentują nam swoje nowe kompozycje”. (Maciej Lisiecki)
Robyn - Dancing On My Own (9/10)
Myślę, że genialność tej piosenki leży tak naprawdę w kłamstewku, które sama Robyn nam tutaj aplikuje. Co – tak na marginesie – świadomie i naprawdę fajnie robi właściwie we wszystkich swoich najlepszych numerach. Szwedzka wokalistka kreuje się bowiem na dziewczynę, młódkę, która w przebojowy, choć w gruncie rzeczy dość banalny eurodance z teenpopową stylizacją wkłada własną wrażliwość, pobłażliwą ckliwość i niewieścią naiwność. Tylko że Robyn ma już niewiele wspólnego z dylematami i rozterkami nastolatek. „Dancing On My Own” podąża tropem innego, znakomitego utworu Szwedki – „With Every Heartbeat”: wyrazisty bas, rytmiczna, nieco nachalna melodia, dziewczęcy wokal, a na poziomie interpretacji piosenka ciężko doświadczonej (porzuconej?) kobiety, która nie bez problemów podnosi się z kolan. W „Dancing On My Own” Robyn znów zdaje się być nieszczęśliwa, bo nie została girl you’re takin’ home. Cierpi, przeżywa katusze, a my razem z nią, ale wiemy, że w końcowym rozrachunku sobie poradzi. I keep dancing on my own to być może najbardziej przekonujące everything’s gonna be alright ostatnich lat. Sama kompozycja, jak i w ogóle całe krótkie wydawnictwo Szwedki, generalnie pokazują błyskotliwość i wyrafinowanie dance popu w skandynawskim wydaniu, gdzie nie trzeba w wideoklipie trzydzieści razy się przebierać i robić małej, widowiskowej fabuły, ba, nie trzeba go w ogóle kręcić, by osiągnąć zamierzony efekt. Zarówno na poziomie kreacji, jak i odczuć czy emocji. (Kasia Wolanin)
Someone Still Loves You Boris Yeltsin - Sink/Let It Sway (6/10)
SSLYBY są oczywiście namiastką tego, czym byli u szczytu formy (dwa pierwsze albumy) i czym już nie będą celebryci indie-popu z talk-showów, seriali i filmów dla dzieci i młodzieży, The Shins. „Think I Wanna Die”, które zaplątało nam się głosami Bałuka do któregoś z podsumowań singli, nie było arcydziełem songwritingu – nawet mimo względnej fajności hooka trudno było usprawiedliwić kilka decyzji zespołu (bezsensowny mostek a la „Career Opportunities” Clash – ?!). Nowa propozycja chłopaków odchodzi od twee-popowego miziania się po pysiach w stylu Belle & Sebastian. „Sink/Let It Sway” to po prostu solidna, drugoligowa piosenka indie z lekkim zacięciem power-popowym. Fanom zrobi się przyjemnie, reszta może przeskipować do kolejnej pozycji. (Kuba Ambrożewski)
Toro Y Moi - Leave Everywhere (7/10)
Chaz Bundick nie wydaje mi się artystą specjalnie singlowym – znaczy ja wiem, że rok 2009 obfitował w nieskończoną liczbę tracków, którymi Toro raczył swoich internetowych followerów, niektóre były całkiem dobre, to prawda. Ale do jego największych atutów umiejętności pisania skończonych, popowych singli, bym nie zaliczył. Żaden to zarzut, My Bloody Valentine są dopiero 178. zespołem wszech czasów w tej kategorii. Nie czepiajmy się więc „Leave Everywhere” – naprawdę ładnej retro piosenki, kojarzącej mi się z dokonaniami kilku brytyjskich zespołów z końca lat sześćdziesiątych. Oczami wyobraźni widzę ją jako drugi lub trzeci indeks na „żywym” albumie Chaza. Choć pewnie wcale jej tam nie będzie. Kto by tam trafił za tym kolesiem? (Kuba Ambrożewski)
Wild Nothing - Chinatown (7/10)
Niepozorny kawałek – taki, o którym możemy zapomnieć za trzy dni lub przeciwnie, pod koniec roku wrzucimy go do drugiej dziesiątki ulubionych singli. Utalentowany młodzian z Wild Nothing zwrócił naszą uwagę już w zeszłym roku, kilka miesięcy temu Kasia Wolanin pisała o jego poprzednim utworku. I gość potwierdza te komplementy bezpośrednim pilotem pierwszego longplaya, „Gemini”, który ukazał się dosłownie w tych dniach. „Chinatown” pozostaje wierne dream-popowej melancholii poprzednich propozycji Wild Nothing, jednocześnie z każdym kolejnym przesłuchaniem coraz mocniej wbijając się w podświadomość. Niby nic: ten pseudoorientalny motywik, tęskny śpiew Jacka Tatuma, teoretycznie antychwytliwy refren. Jednak „Chinatown” to więcej niż revival C86 i nawiązania do dalekowschodnich fascynacji gwiazd new wave (Bowie w „China Girl” i Cure w „Japanese Whispers” stosowali podobne tricki, nie?). To może być dobra płyta, wsłuchamy się. (Kuba Ambrożewski)
Violens/Chairlift - Never Let You Go SGINNED (8/10)
Gdyby ktoś z managementu Justina Biebera miał jaja, zamiast blokować klip „Never Let You Go” na YouTube, ekipa stojąca za sukcesem młodego gwiazdora poradziłaby mu wykonywać „przeróbkę” kawałka na koncertach (pozdrawiam Nergala, który podobno – ku uciesze fanów! – zaczął śpiewać ze sceny o „kace demona”). Kto nie wie w czym rzecz może dać się nabrać i pomyśleć, że ma do czynienia z utworem naprawdę, a nie żartem Caroline Polachek i Jorge Elbrechta, którzy do teledysku Biebera dograli swoją muzyką. No właśnie: żart, kpina, parodia. Gdyby lider Violens i wokalistka Chairlift poszli o krok dalej i dosadnie wykpili oryginalny utwór, zapewne nie byłoby tej całej afery z prawami autorskimi. Tak się jednak składa, że opresyjna konwencja wytyczyła absurdalną granicę między tym, co stanowi naruszenie prawa, a co nie (bo nie oszukujmy się: gdyby nie historyczna tradycja, parodia mogłaby być zabroniona tak samo jak nieuprawniony mash-up, remix czy taki jak tutaj quasi-lip-synching). Zdaje się jednak, że szefowie wytwórni po raz kolejny nie zrozumieli dowcipu; a może właśnie odwrotnie – zrozumieli, że ktoś zupełnie na poważnie nagrał utwór na poziomie, jakiego ich blond-pupil jeszcze przez lata nie osiągnie. Bo o ile w popie chodzi o jakość, w przemyśle chodzi o jej zaniżanie. (Paweł Sajewicz)
Komentarze
[13 czerwca 2010]
[11 czerwca 2010]
[11 czerwca 2010]
[10 czerwca 2010]
[10 czerwca 2010]
Peace&Love
[10 czerwca 2010]
Kasia, ale przecież jest teledysk do "Dancing on my own" Robyn.
http://www.youtube.com/watch?v=rX253FmsxJw
[10 czerwca 2010]