Młode Wilki #2: kwiecień 2010


W tym miesiącu byliśmy wyjątkowo niezgodni co do oceny poszczególnych artystów, toteż wybór nowych twarzy MW okazał się wcale nie łatwy. Ostatecznie udało nam się wyłonić kilka pozycji generujących szersze poparcie, wśród nich być może jedne z lepszych utworów roku. Tym bardziej polecamy je waszej uwadze!

Mighty Mouse - Song For Ellen

Walas: Revival disco odbywa się głównie na płaszczyźnie muzyki klubowej. Łatwo się domyślić dlaczego – nie ma muzyki o większym ładunku tanecznym niż disco. Jednak pewnym rozczarowaniem jest fakt, że po odwołania do tej stylistyki bardzo rzadko (jak do tej pory) sięgają artyści popowi, grzęznąć na mieliźnie upraszczonego i zubożonego dla własnych potrzeb r’n’b, hip-hopu, euro-dance’u i electro, nie zauważając zupełnie popowego potencjału lat 70. Pomimo, że Armand Van Helden to DJ komercyjny, jego disco-house’owy projekt Duck Sauce wciąż pozostaje kolaboracją niszową, o której słyszało niewiele więcej osób niż o tej z Bangalterem i Sanchezem. Revival ten funkcjonuje więc w pewnych ograniczonych kręgach, które można podzielić na dwie grupy – jedna z nich to kontynuatorzy tradycji nowojorskiego house’u, kultywujący organiczność brzmienia i sięgający po post-disco spopularyzowane przez Larrego Levana oraz zahaczający o french-touchową stylistykę przełomu lat 90. i 00. Druga grupa to ci skupiający się wokół moroderowskiego spojrzenia na disco, a także italo, elektro-funk i space-disco, czyli Lindstrom, Prins Thomas, Aeroplane, Dam-Funk, Italians Do It Better etc. Hedkandi wrzuciłoby ich pewnie do wora z napisem „nu-italo”. Do tej właśnie drużyny niedawno dołączyli londyńczycy z Mighty Mouse (jak ta super mysz z komiksów Marvela!), którzy już w krótkim czasie od rozpoczęcia działalności osiągnęli spory sukces kompilacją „Disco Circus Vol. 1” z 2009 r. W czerwcu ma się pojawić ich druga EP-ka, w oczekiwaniu na nią możemy posłuchać fajowego mixtape’a zaledwie sprzed tygodnia, remixów przy których pomagali im chłopaki z Aeroplane oraz singla „Song For Ellen”, który zdobył uznanie BBC1 i Mixmaga. Brakuje im jeszcze pewności i wyrazistego stylu, który od razu zauważa się słuchając Holy Ghost, czy Crazy P, ale Mighty Mouse mają potencjał, dlatego warto śledzić ich kolejne kroki.

Sajewicz: Nie mogę zgodzić się z Kasią, że we współczesnym tanecznym popie disco jest niedowartościowane. Prototypów takich zeszłorocznych zajawek jak „Down In LA”, „Ready For The Weekend” czy „Jackie” należy szukać nie w latach 80., ale w 70. właśnie, a i w tym roku co rusz trafiam na myspace’owe gwiazdy nie potrafiące (nie chcące?) wyjść poza schemat rytmu four-to-the-floor, podcinających gitar, czy quasi-funkowego bassu (Russ Chimes, Bottin & Rodion etc.) – nawet jeśli smyki zastąpiono ostrymi syntezatorami, a kick-drum, tłustym beatem. Zatem Mighty Mouse – re-editując belgijski utwór z ’78 r. (bo tym właśnie „Song For Ellen” jest) – nieszczególnie zaskakują. Ich fajność bierze się z fajności oryginału, ale też ze zgrabnego operowania mechaniczną strukturą na granicy kiczowatego eurodance’u [wcześniej napisałem „techniawki”, ale Walas grożąco pokiwała palcem]. Tak czy inaczej naiwne latino zżera totalnie. Czekam na więcej.

Wolf Gang - Back To Back

Sajewicz: Mam wrażenie, że Wolf Gang jest wszystkim tym, czym na nowym albumie chcieliby być MGMT, ale nie potrafią. „Dziewicza” partia wokalna położona na tych ogromnych bębnach to jest czterominutowa diagnoza całej młodej społeczności indie – tkwi w niej taka sama sprzeczność, jak w postawie dzieciaków, którzy z jednej strony tęsknią za wielkimi miłościami i poetycką wrażliwością, a z drugiej – jak aforycznie rzekł Kamil Bałuk – „trzy godziny pizdrzą się przed lustrem, by potem skurwić w ciągu jednej”. Tyle że na płaszczyźnie sztuki, podobne sprzeczności skutkują artystycznym katharsis, a nie vulgaris. Krótko mówiąc: jeden z najlepszych utworów roku!

Wolanin: Beznadziejny romantyzm tej piosenki rozczula niczym sympatyczna komedia romantyczna z wyczekiwanym ogromnie i tak oczywistym happy endem. To mogłaby być kalifornijska, współczesna, bo utrzymana we wszechobecnym, chałupniczym klimacie odpowiedź na cudowną „Allison” Costello, którego Max McElligott w swoich wystylizowanych pozach trochę nawet fizycznie przypomina. Z tą różnicą, że 23-latek pochodzi z Londynu i zdaje się, że wszystko jeszcze przed nim.

Crystal - Magic

Iwański: Nie będę specjalnie oryginalny, jeśli napiszę, że spośród wszystkich dziedzin działalności „nowego Screenagers” właśnie frakcji Młodych Wilków kibicuję najmocniej. Ze względu na chroniczny brak czasu i dla własnej wygody wykupiłem nawet ostatnimi czasy subskrypcję na last.fm, żeby na własną rękę zająć się wyszukiwaniem wszystkich tych hipsterskich popierdółek. No i jeszcze wczoraj wychodziło na to, że słuchając Crystal czułem się jak Shania Twain w swoim najklasyczniejszym singlu

Koniec końców, dobrze się stało, że Sajewicz poprosił mnie o rozwinięcie/weryfikację opinii o „Magic”, bo przy pierwszym kontakcie z tym trackiem beztrosko machnąłem nań ręką zapamiętując chyba wyłącznie uroczą tandetność wideoklipu. Karygodny błąd, jak rzekłby w takiej sytuacji Dariusz Szpakowski. Anonimowi Kitajce z Crystal dobitnie dowodzą tu bowiem, że zabawy z noworomantycznymi synthami obleczonymi chałupnictwem produkcji nie są domeną wyłącznie cudacznego towarzystwa z aglomeracji LA, którego niedługo wszyscy zaczniemy mieć po kokardkę. „Magic” przy bliższym spotkaniu serwuje obrazek potężnie naćpanych Jensen Sportag wykonujących swoje „Cocktease” w zamkniętej, niemal klaustrofobicznej przestrzeni. No i ten refren, rozmarzyłem się. Żadna tam „Samotna w wielkim mieście”. Tokio nocą brzmi zapewne tak, jak tutaj.

Błaszczyk: Nooo, J-pop to to nie jest. „Magic” sprowadza się do refrenu, wyśpiewanego z rachitycznym vibratto spod cieniutkich warstw instrumentalnych, prościutkiej frazy, wygrywanej na klawiszach przez całą długość utworu i bitu, przyspieszającego gdzieniegdzie zrywami. No tak, za rogiem z reprymendą czai się Sajewicz, miłośnik wyrafinowanych progresji akordów, ale co ja poradzę, że mi się podoba. Sama słodycz, zwłaszcza w połączeniu z klipem.

Sajewicz: Fajnie, fajnie, ale to jest muzyka tak silnie związana z kontekstem, w którym powstaje, że gdy znudzą się nam brzmienia gier komputerowych, znów wszyscy będziemy wstydzić się artystów pokroju Crystal.

Baths - Maximalist

Wolanin: Kalifornijski rodowód Baths daje ukrywającemu się pod tą nazwą Willowi Wiesenfeldowi punkty już na starcie, ale niespecjalnie jest mu za co je odbierać. Nie będę wnikać w spór, czy owa maniera łamliwej konstrukcji kompozycji z pogranicza muzyki klubowej i hip hopowych eksperymentów jest czymś odkrywczym, bo pasującym do aktualnych czasów (ktoś chyba wymyślił na to określenie 'nowe brzmienia'), wtórnym, bo znamy płyty Prefuse 73, czy może to powoli dochodzi do głosu kolejny revival i sympatyczna powtórka z rozrywki – bo przecież oprócz Willa Wiesenfelda gdzieś tam jeszcze jest Alex B i paru innych. Słyszę w Baths pomysł, unikalną wrażliwość, nieszablonowość schowaną za szarpanymi dźwiękami, porządek i myśl przewodnią w pozornym chaosie. A w takich brzmieniach przecież tego właśnie trzeba szukać na pierwszym miejscu.

Iwański: „Maximalist” zabrał mnie w sentymentalną podróż lata wstecz, kiedy po cichu kochałem się w debiutanckim albumie Flunk. Lubię muzykę, lubię piosenki, lubię rewindy i *kebab o trzeciej nad ranem*. Baths też lubię i uciekam szukać więcej towcu od tego koleżki. Z LA do Oslo nie tak znowu daleko, okazuje się.

Wojdat: Zdziwiłem się, że wydaje to Anticon. Moje skojarzenia raczej wędrują w stronę Nosaj Thing czy Flying Lotus. Jestem na tak, ze względu na utwór „Animals”, który mnie wciągnął i pożarł. „Maximalist” już mniej, ale być może i tak sięgnę po całą płytę. Plus.

Cubic Circonia - Josephine

Błaszczyk: Anna Gacek – „Kate Moss polskiego dziennikarstwa muzycznego” – powiedziała kiedyś, że dla niej miarą, podług której oceniać należy muzykę, jest nie żaden tam abstrakcyjny songwriting, a szczerość. Stąd pewnie o Cubic Zirconia nie miałaby najlepszego zdania, bo to, najprościej rzecz ujmując, banda mieszczańskich pozerów, podszywających się pod doły społeczne. Z kolei fakt, że robią to w wyjątkowo złym guście (dwa penisy i zjeżdżalnia na okładce EP-ki, żenujące teksty etc.) i wyjątkowo nieprzekonująco (ten rudy typ w składzie = nerd-rap, whigga itp.), dyskwalifikuje ich w oczach szefowej Urbanizera, Marty Słomki. Tymczasem ja przymykam oko na ogólną obleśność/nieszczerość, bo jak przystało na drobnomieszczańskiego hipokrytę, który gardzi autentycznymi herosami ulic nędzy, lubię, gdy ktoś czasem pozwoli mi być chamem, anulując przy okazji poczucie winy. Trywialny role play a la back to basics, jaki odstawia w klipie do „Josephine” wokalistka, Tiombe Lockhart, jej burdelowa ekspresja czy prymitywny temat, wygrywany bez końca na klawiszach, sprawiają, że nie muszę już wynajdywać nowych zastosowań dla własnej szafy. A pomyśleć, że na Zirconię trafiłem po składankach/mikstejpach Waajeeda, zauroczony subtelnymi balladkami Lockhart.

Sajewicz: Słomka odrzuciła tę błaszczykową propozycję w kwietniowym Urbanizerze, a ja przekornie postanowiłem zaryzykować. TAK, to jest ohydne, wulgarne i prymitywne, ale właśnie: do tego stopnia prymitywne, że wręcz zwierzęce. Niby Cubic wychodzą z popkultury, ale tak bardzo zeszmacili jej estetykę, że nie można już nazwać tego muzyką popularną. Budzi się we mnie bestia.

Miami Horror - Moon Theory

Wolanin: Miami Horror są już chyba całkiem nieźle znani blogowej społeczności. Już zeszłoroczne „Sometimes” było naprawdę w porządku, a w repertuarze ci Australijczycy z Melbourne mają więcej chwytliwych, tanecznych utworów. „Moon Theory” jest o tyle relewantne, że być może piosenka ta stanowi zwiastun debiutanckiego krążka Miami Horror, wyczekiwanego, bo, co tu dużo ukrywać, chyba szykują nam się fajni następcy Cut Copy. Bo z autorami „In Ghost Colours” chłopaków z Melbourne łączy wiele: poza narodowością, także świetne wyczucie w konstruowaniu wybitnie parkietowych, sensownych, rześkich numerów.

Hawthorne Headhunters - Love Galactic feat. Jessica Neal & Dam-Funk

Słomka: Trochę oszukane te młode wilki, bo panowie Black Spade, Ced No i Proh Mic już jakiś czas działają w kręgach hiphopowo-soulowo-funkowych pod różnymi szyldami w charakterze i producentów, i autorów muzyki. Hawthorne Headhunters jest zatem czymś w rodzaju supergrupy wziętej w nawias, bo wciąż mówimy przecież o postaciach raczej niszowych i nieco anonimowych. „Love Galactic”, podobnie zresztą jak spora część pozostałych numerów tych gości, to ucieleśnienie tego, co dziś rozumiemy w czarnej muzyce pod hasłem Kalifornia. Brzmienie sceny pod nieformalnym przywództwem Dam-Funka, rozpiętej pomiędzy biegunami takimi jak Prince, „Future Shock” Herbiego Hancocka, „Computer Love” George’a Clintona i G-Funk stało się tak charakterystyczne, że dziś – ironia losu – nawet lokalnie ochrzczony Prince’owski „Minneapolis sound” kojarzy się jednoznacznie ze wschodnim wybrzeżem. Zresztą obok Jessiki Neal z kobiecego duo TeLuv na wokalu, która zdecydowanie ciągnie ten numer kapitalnym niewymuszonym feelingiem, gościnnie występuje tu też sam Dam-Funk, ale na dobrą sprawę, mogłoby go tu nie być – ten sound wymknął się spod kontroli i zaczął żyć własnym życiem, stanowiąc markę samą w sobie. Zapewne future soul znudzi nam się szybciej, niż podejrzewamy, dlatego tym intensywniej należy kosztować takich singli jak „Love Galactic”. Dobre, wskakuje do moich ulubionych tegorocznych tracków gdzieś pomiędzy Fatimą a nową wersją „Way U Make Me Feel” Guido ze śpiewanym featuringiem Yolandy.

Łukasz Błaszczyk, Bartek Iwański, Paweł Sajewicz, Marta Słomka, Katarzyna Walas, Piotr Wojdat, Kasia Wolanin (26 kwietnia 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: parawanrzydaj
[29 kwietnia 2010]
Od baths jeszcze może 'Hall', bardziej piosenkowe. A Wolf Gang super, i rzeczywiście, skojarzyć można z tysiącem innych ;)
Gość: przeintelektualizowany
[28 kwietnia 2010]
@"...Bangalterem i Sanchezem"
http://www.youtube.com/watch?v=ujV5p7Rd4p8
nieźle pompują
Gość: iza
[27 kwietnia 2010]
super kawałek baths :) ma cos w sobie z four tet
kuba a
[26 kwietnia 2010]
Kurde, śśświetny numer. Nie kumam tylko tego skojarzenia z Costello, na tej zasadzie można porównać ten utwór do tysiąca wykonawców :) Bas jest żywcem wyjęty z wczesnego Disco Inferno w każdym razie ("Waking Up", "A Rock To Cling To").
kuba a
[26 kwietnia 2010]
Na pierwszy rzut ucha Wolf Gang świetne.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także