Urbanizer #2: kwiecień 2010

Zdjęcie Urbanizer #2: kwiecień 2010

W przeciągu minionego miesiąca testowaliśmy ramówkę MTV, przyjrzeliśmy się katalogowi Xenomanii (w związku z brakiem konsensusu w sprawie urody z bólem pominęliśmy w kwietniowej odsłonie singiel Alexa Gardnera), sprawdziliśmy, dokąd zmierza kariera Electrik Red i skąd wraca Christina Aguilera, oraz co za konsoletami brytyjskich klubów robią kobiety. Między innymi. Zapytana o krążek, który warto sprawdzić, odpowiedziałabym: Ikonika „Contact, Love, Want, Have”. Wybaczcie, panowie. (Marta Słomka)

Ciara feat. The-Dream - Speechless (8/10)

Napisałam kiedyś, że The-Dream – podobnie jak za czasów świetności Timbaland – posiada rzadką i cenną zdolność do wydobywania i eksponowania osobowości postaci, z którymi współpracuje, nie pozostawiając przy tym wątpliwości, że wciąż mamy do czynienia z marką Radio Killa. Gdy słyszę „Speechless”, myślę zarówno o moich ulubionych balladach Ciary: „Promise”, „And I” czy „Other Chicks”, jak i o „Fancy”, „Sweat It Out”, „I Luv Your Girl” z autorskich albumów Dreama lub „Devotion” Electrik Red tudzież „Touch My Body” Mariah Carey. Terius Nash potrafi generować niezmąconą harmonię pomiędzy własnym ego a roszczeniami wychowanka, zaiste. W minionym dziesięcioleciu było zaledwie kilka zjawiskowych ballad r’n’b: „Untitled” D’Angelo, „Rock That Boat” Aaliyah, „Step In The Name of Love” R. Kelly’ego, „Backstroke” Teedry Moses, „Cry Me A River” i „My Love” Justina Timberlake’a, by wymienić te najważniejsze, wszak miniona dekada stała pod znakiem parkietowego, połamanego r’n’b, symbolicznie zainaugurowanego na przełomie 1999 i 2000 roku sekwencją singli Destiny’s Child: „Bug A Boo” i „Say My Name” (co jednak intrygujące wszystkie wymienione wyżej ballady pojawiły się w okresie niesamowitej kreatywności czarnych bangerów, z ich uwielbieniem dla dziwnego metrum i ekscentrycznej sympatii dla konsoletowych trików). Po 2006 roku r’n’b coraz wyraźniej dekodowało się w kierunku europejskiej prostoty i symultanicznie do tego zjawiska pojęcie ballady stopniowo odchodziło w niebyt. Mimo starań tak uroczego gościa jak Ne-Yo, którego szczerze uwielbiam, to dopiero The-Dream ikonicznie przywrócił do łask slow jamy, fabrykując do końca 2009 roku niemal w pojedynkę zastęp kołyszących erotycznych numerów.

Łukasz Błaszczyk, gdy próbowałam go zarazić miłością do „Speechless”, napisał, że po kooperacji tego kalibru spodziewałby się lepszych rzeczy. To zależy. Krzywdzące byłoby redukowanie r’n’b wyłącznie do zjawiskowości bitu, połyskliwej, futurystycznej produkcji czy błyskotliwych liryków (choć pewnie Błaszczyk nie to miał na myśli). W „Speechless” –nota bene urodziwym od strony technicznej – spod tykającego bitu sensacyjnie podcinanego prince’owskimi smugami, chwytliwej acz umiarkowanie subtelnej melodii syntezatora (kapitalnie imitującego róg), spod tej perfekcyjnej korekcji wokali Dreama i Ciary, wydobywa się przede wszystkim prawdziwa, zniewalająca namiętność, bez mała namacalna chemia tego spotkania. The-Dream zostawił dla Ciary jej ulubioną pełną oddechu przestrzeń, w której może sensualnie, ponętnie, miękko przeciągać i sylabizować swoje wersy czy słowa („Boy, you’re so good to mee-ee-ee”). I tak sensorycznie przeciągają się, plastycznie sylabizują, z pasją muskają przez cztery przepiękne minuty. Ten numer prawdopodobnie nie będzie nawet oficjalnym singlem, a już brzmi jak klasyk. (Marta Słomka)

Mirko Loko - Love Harmonic (8/10)

Arcytrudnym zadaniem byłoby znalezienie na świecie producenta techno, który nie chciałby zostać zremiksowany przez Ricardo Villalobosa, Luciano czy Carla Craiga. Zaszczyt ten spotkał nagrywającego dla słynnego w minimalowych kręgach szwajcarskiego labelu Cadenza Mirko Loko. W wydanym w lutym zestawie „Seventynine Remixes” wyróżnia się interpretacja Craiga – do imponującej listy kapitalnych remiksów legendy Detroit techno (będących materiałem na oddzielny feature) spokojnie dołączyć można „Love Harmonic”. Craig uszlachetnia struktury rytmiczne oryginału, nadając im charakterystyczny dla Cadenzy, organiczny sznyt i spowija je w narastających stopniowo halucynogennych riffach syntezatora. Wyrastająca z osadzonego w latynoskich rytmach minimalu eksploracja kosmosu. Mocne.

Poniżej niepełna wersja ze wzgędu na ograniczenia YouTube - całość ma 12 minut. (Maciej Maćkowski)

Tinie Tempah - Pass Out (8/10)

W pierwszej chwili zlekceważyłam singiel „Pass Out”, który od lutego z tygodnia na tydzień robił coraz zwrotniejszą karierę na brytyjskiej liście przebojów, skończywszy swój pochód na samym szczycie. Dość bezwiednie (po powierzchownym kontakcie) wpisałam ten numer w kontekst eksgrime’owców w duchu Tinchy’ego Strydera i Chipmunka maszerujących dziś po linii najmniejszego oporu ku splendorowi i komercyjnym przywilejom (nie sam fakt mnie zasmuca, lecz dobór środków), a miękki, zautotune’owany refren mimowolnie odesłał mnie do ostatniego „towaru eksportowego Brytyjczyków” – okrutnego r’n’b w duchu Jasona Derula czy Taia Cruza, orbitującego wokół uproszczonego tanecznego bitu, przesłodzonych syntezatorów i niedorzecznej korekcji wokalu (innymi słowy, spuścizna po Akonie i naturalny efekt europeizacji brzmienia; nota bene popularność tych brytyjskich singli w USA jest co najmniej zastanawiająca; to jak wozić drewno do lasu).

Tempah dał się poznać cztery lata temu w późnogrime’owym, lakonicznie brzmiącym „Wifey Riddim” – jednej z pierwszych produkcji autorstwa Flukesa, dziś połówki uk funky’owego duetu Crazy Cousinz. „Pass Out” stanowi w pewnym sensie odwrócenie proporcji w stosunku do tamtego singla: Tempah okroił swoją narrację do lapidarnego samochwalstwa i wyniosłości, za to w obrębie soundu postawił na masywność bitu i polichromatyczność stylów. Arogancja Tempy kłuje w każdym geście, w linijkach z frazami w duchu: „I’m born famous/ I’m sorta known/ If your son doesn’t, I bet your daughter knows”. Tempah wyciąga w tle etos uliczny („Now I drive past the bus I used to run for”) i zestawia go z nieodpartą pokusą sławy oraz dobrobytu, wyrażanymi – rzecz jasna – wymownymi i jaskrawymi symbolami: zamiłowaniem do błyskotek, zegarków od Casio, powodzeniem u kobiet etc. Ciekawy dysonans rodzi się, gdy zestawić tę spotęgowaną męskość Tempy z niesamowitą melodyjnością numeru i auto-tune’em z refrenu (przypomnijmy sobie metaforykę z „D.O.A.” Jaya-Z, w której ten producencki zabieg miał być zaprzeczeniem dekalogu macho i nosić w sobie pierwiastek zbyt miękki, by nie powiedzieć – niewieści). Tinie Tempah to inna liga niż zakusy „Number 1” Strydera: metoda, z jaką ten młody Londyńczyk przy pomocy producenta Labrintha wtłacza w ramy mainstreamowego singla elementy konstytuujące brzmienie klubowego podziemia, jest niesamowicie błyskotliwa i niepopulistyczna (z punktu widzenia potencjalnego zamachu na zestawienia sprzedaży). Uwielbiam zazębianie się potężnego syntezatorowego riffu (w ramach przebieżki po estetykach Tempah wybrał jedno z najbardziej ikonicznych brzmień w historii wyspiarskiej muzyki – tzw. dźwięk Hoovera) z niskimi rejestrami i motyw przejścia klawiszy w linię basu; uwielbiam dancehallową pauzę. I ten finisz, nikt normalny nie wciska do encore’a komercyjnego kawałka drum’n’bassu. I żadna normalna nacja nie umieszcza singla z taką końcówką nie pierwszym miejscu oficjalnych chartsów. Dziesięć lat show-biznes dojrzewał do decyzji, by w pełni wchłonąć grime, który dziś jest zaledwie cieniem dawnego zgrzytu, ale póki idzie na takie kompromisy jak w „Pass Out”, nie mam za wiele pytań. (Marta Słomka)

Badawi - El Topo (7/10)

Badawi dłubie w dubie od kilkunastu lat, więc nie dziwota, że wskoczył również do jednego z wagonów pędzącego pociągu zwanego dubstepem. Koleżka ten urodził się w Jerozolimie, mieszka w Nowym Jorku i studiował między innymi bliskowschodni folk, więc jak nietrudno się domyślić, jego dubstepowe patenty są dalekie od gatunkowej ortodoksji. W mrocznym „El Topo” standardowe, rytmiczne składniki dubstepu wycofane są niejako na drugi plan, a funkcję generatora grozy przejmują od nich masywne partie syntezatora przypominające soundtrack do najbardziej dramatycznych momentów magazynu kryminalnego „997”. W ten szkielet wpisane są subtelne orientalne naleciałości będące śladem wspomnianych wcześniej egzotycznych zainteresowań muzycznych nowojorskiego producenta. Zestawienie dubstepu z dźwiękami Orientu miało już miejsce chociażby w kawałku „Red Sky” Ital Teka, ale propozycja Badawiego bije go na głowę. Solidna próbka artystowskiego skrzydła dubstepowej międzynarodówki i klarowny dowód niesłabnących zdolności mutacyjnych południowo-londyńskiego wirusa. (Maciej Maćkowski)

Efdemin - Time (7/10)

Znany z kontemplacyjnych wariacji na temat współczesnego techno label Dial Records obchodzi w tym roku dziesiąte urodziny i z tej okazji przygotował kompilację „2010” zawierającą nowe i ekskluzywne kawałki swoich podopiecznych. Jest wśród nich utwór „Time” wzmiankowanego u nas w 2007 roku Efdemina, na którym dochodzi do charakterystycznej dla twórczości tego producenta fuzji minimalu i deep-house’u. W intro znajdziemy surowy szkielet organicznych zapętleń, ale ta minimalistyczna asceza uzupełniona zostaje po minucie otoczką głębokich tekstur podbitych delikatną i utrzymaną w średnim tempie pulsacją. Przestrzenne, subtelne i eleganckie granie, które na debiutanckim LP Efdemina ustąpiłoby chyba jedynie słynnemu „Lohn & Brot”. Nadawanie emocjonalnego kolorytu muzyce tanecznej wiąże się za sporym ryzykiem osunięcia się w dźwiękowy banał, co udowadnia na tegorocznym „Black Nosie” Pantha du Prince, kolega Efdemina ze stajni Dial. „Time” jest jednak daleki od tego błędu i miejmy nadzieję, że podobnie będzie z zapowiadanym na maj nowym LP jego autora. (Maciej Maćkowski)

Electrik Red - I’m That Chick (7/10)

Jedna z najtrafniejszych uwag, jaką kiedykolwiek przeczytałam o tym żeńskim kwartecie, wyszła spod pióra Tima Finneya: „Electrik Red rozumieją, że nie mamy pojęcia, czego chcemy, nawet jeśli wyglądamy, jakbyśmy dokładnie wiedzieli”. Ta konstatacja, choć prosta i oczywista, skrywa w sobie całą esencję debiutanckiej płyty „How To Be A Lady Volume 1”. Electrik Red z emocjonalnej chybotliwości, kapryśności i rozdarcia pomiędzy – nierzadko wulgarnym – ulicznym feminizmem (naturalnie wpisującym się w kontekst od Salt-N-Pepa, przez Destiny’s Child i Lisę Left Eye, po Kelis), wyzwoleniem seksualnym (balansującym na granicy damsko-męskiego kontraktu) a potrzebą ciepła i bycia zdominowaną uczyniły swój atut. Zawsze jednak sprawiają wrażenie, jakby wiedziały, czego pragną. Właściwie „I’m That Chick” stąpa po cienkim lodzie i tylko jeden nierozsądny krok dzieli go od spektakularnej klęski. Producenci z Midi-Mafia rozwinęli skandowane „P Is For Power” z longplaya, przesuwając je bliżej kapitalnych plemiennych akcentów i połamanego, wodzącego za nos bitu. Szczęśliwie „I’m That Chick” w odpowiednich momentach ucina kompulsywne drumy i przemieszcza je w kierunku ociekającego seksualnością, żywiołowo kołyszącego motywu. Tylko będąc uzbrojonym w tak arogancką manierę „material girl” i niewyczerpaną pewność siebie, można sobie pozwolić na zestawienie ambicji zdominowania świata („world domination” – to ich sztandarowe wojownicze hasło) i cudownej gry brzmieniem słów „I keep the blocks/(blogs) on fire / I feed off drama”, nawiązującej do hermetycznego kręgu wyznawców z kręgu forum I Love Music i kilku innych czeluści internetu. Electrik Red to obecnie mój ulubiony band i obsesyjnie śledzę każdy krok tych dziewuch, a wersję demo „I’m That Chick” znam od co najmniej dwóch miesięcy. Trochę mnie zmroziło, gdy dowiedziałam się, że ER prawdopodobnie nie będą kontynuować współpracy z producencko-songwiterskim triem The-Dream, Tricky Stewart i Los Da Mystro, odpowiedzialnym za kształt debiutu, na którym każdy dźwięk przesiąknięty był markowymi chwytami Radio Killa. Jednakowoż te cztery dziewczyny obdarzone są tak nieskończoną charyzmą, której nie wygenerują najznamienitsi geniusze konsolety, i z dzisiejszej perspektywy widać wyraźnie, jak wiele ich charakterności było na tamtej płycie. Niech im ktoś tylko wyda następcę, ponieważ to akurat nie jest wcale takie oczywiste. Nawet, jeśli brzmią, jakby kontrakt już miały w kieszeni. (Marta Słomka)

Ikonika - Idiot (Altered Natives Mix) (7/10)

W tradycyjnie zmaskulinizowanym rewirze dubstepowym coraz większą rolę odgrywać zaczynają kobiety. Subeena, Vaccine czy też Ikonika to już uznane firmy w branży produkcji tanecznych derywatów dubu, a dostępny od dwóch dni debiutancki LP „Contact, Love, Want, Have” ostatniej z wymienionych producentek jest jednym z najbardziej oczekiwanych wydarzeń sezonu. Album promuje singiel „Idiot”: w oryginalnym miksie. Ikonika w charakterystycznym już dla siebie stylu zestawia dubstepową rytmikę i ciężkie basowe pady z zaawansowaną manipulacją 8-bitowych melodyjek, ale robi to trochę mniej efektownie niż na wcześniejszych singlach. Ciekawiej prezentuje się remix Altered Natives, w którym podobnie jak na głośnym, zeszłorocznym singlu „Rass Out” dochodzi do połączenia dubstepowych strategii rytmicznych ze stabilną pulsacją zapożyczoną z house’u. Efekt to wysokoenergetyczny, mroczny, parkietowy nokturn. (Maciej Maćkowski)

Nicki Minaj feat. Sean Garett - Massive Attack (7/10)

Nicki Minaj jest w pewnym sensie dla rapu tym, czym Lady Gaga dla popu. Nie muzycznie (choć miejscami rzeczywiście operuje równie przerysowanymi środkami), lecz w podejściu do materii wizerunku. Minaj zaczęła wyrabiać nazwisko w środowisku chwilę przed tym, gdy hip-hop wydał album zamykający epokę komercyjnego sukcesu. Milion sprzedanych egzemplarzy „Tha Carter III” Lil’ Wayne’a w 2008 roku to z dzisiejszej perspektywy liczby z innego świata. Ze swoimi gwiazdorskim potencjałem trafiła do świata, który właśnie pożegnał gwiazdy. A niech to. Pod skrzydłami Lil’ Wayne’a właśnie (doprawdy nie mogli się lepiej dobrać) znalazła drogę, w której mogła budować swój fandom na nowych zasadach (zresztą Weezy zrobił coś podobnego, poprzedzając sukces trzeciego „Cartera”): za pośrednictwem internetu i mixtape’ów.

W przeciągu roku Minaj stała się pierwszą twarzą kobiecego rapu. W zasadzie nie twarzą – personą. Oddzielenie jej muzycznych dokonań od kreacji zdaje się bowiem niemożliwe, sceniczna personifikacja doskonale zazębia się – mimo coraz większej kameleonizacji brzmienia – z realizacjami muzycznymi: od auto-tune’a, przez zjawiskowy flow, po dziwaczną artykulację. Nicki Minaj, podobnie jak Gaga, jest chodzącym ucieleśnieniem popkultury: w jej postaci nie tylko przegląda się cały kobiecy rap, ale również kultura zachodu wraz z jej wypoczwarzonymi artefaktami. Mirror, mirror on the wall, who’s the baddest barbie on the world – zdaje się przewrotnie pytać Minaj. Na pierwszy rzut oka Nicki wpisuje się w linię MC osadzonych w wulgarnie seksualnym kontekście Lil Kim czy Foxy Brown. Nic bardziej mylnego. Minaj, owszem, wraz ze swoją różową poetyką, wybitnie uwypuklonymi kobiecymi kształtami i kostiumami nawiązującymi do „pozbawionej dobrego smaku” latynoskiej i czarnej mody z nowojorskich dzielnic pokroju Queens czy Brooklynu, dokładnie pije do tego image’u… odwracając go. Seksualną konotację zbija idiotyczną miną, erotykę wyszydza poczuciem humoru. Pomiędzy podtekstem biseksualnym i wielkimi cyckami jest kompletnym freakiem, błaznem, który de facto pierwszy raz od czasów sukcesów Missy Elliott (by oddać sprawiedliwość, w ostatniej dekadzie były jeszcze Shawnna i Trina) kazał spojrzeć na amerykański kobiecy rap nieco poważniej i z innej perspektywy.

Dobra tam, Słomka, my tu o muzyce piszemy. Na nielegalnych mixtape’ach Minaj dominowały dość płaskie bity, generowane maszyną perkusyjną, umoczone w syntezatorach, oszczędne jak u Gucciego Mane’a, z którym zresztą nagrała ze 150 tysięcy numerów; dwa najbardziej wyraziste wyjątki: quasi-dancehallowy „Beam Me Up Scotty” i dubstepowy „Saxon”, który potencjalnie miał trafić na „Rated R” Rihanny. Jednakowoż to wszystko było wciąż zaledwie operowaniem na cudzych podkładach, demonstracją umiejętności, właściwy test natomiast miał przyjść z *prawdziwym* albumem. Pilotujący singiel „Massive Attack” jest bodaj najbardziej popieprzonym singlem, jaki można wypuścić w kontekście mainstreamowego debiutu. Ładnie nam się pani przedstawiła. Z perspektywy dotychczasowych dokonań Minaj postać tego numeru jest całkowicie zaskakująca, a oddanie refrenu Garettowi jawi się dosyć nietypowym posunięciem. Rozpoczynanie tracka od deklaracji „we got tom tom’s over here bigger than a monster” to ryzykowna zagrywka – musisz mieć w zanadrzu naprawdę niezły bit. Ten przeszywający synth, tętniące, uberpotężne bębny galopujące na zasadzie start-stop – dezorientujące i agresywne – w zetknięciu z dobrymi wersami i flow Minaj (choć miewała lepsze momenty) brzmią olśniewająco i nokautująco. Jak to musi czarować w klubie na wielkich głośnikach. Dobra tam, dzieciaki, ja tu o popkulturze piszę. Wideoklipy TS: Rihanna „Hard” vs. Nicki Minaj „Massive Attack” vs. Shakira. (Marta Słomka)

Florrie - Panic Attack (Fred Falke Remix) (6/10)

Szczerze mówiąc, gdyby „Panic Attack” nagrała Kylie, to odetchnąłbym z ulgą. To nie jest może coś, co każe antycypować drugie „Fever” – choć gdy słyszę trzykrotnie powtórzone „more”, zaczynam się wahać – ale Florrie jest w tej chwili chyba jedyną wschodzącą gwiazdką pop, która mogłaby w przyszłości przejąć elektorat Australijki. Okej, z braku lepszej opcji, ale zawsze. W dobie powszechnej, wojowniczej re-emancypacji (maskulinizacji?) kobiet, które trzęsą popkulturą, Florrie, nie tylko nie straszy mężczyzn kastracją, ale i nie znajduje – podobnie jak Kylie – w dziewczyństwie i Starym Porządku nic uwłaczającego. Ten staroświecki stance przenika bezwiednie do jej ekspresji – dziewczęcej właśnie, lekko zadziornej – i do tematyki tekstów, oscylujących wokół wybawiania z opresji (telefon na dyżurkę, ataki paniki). Ciekawe, że będąc częścią zmierzchającego imperium Xenomanii, Florrie uporczywie podkreśla własną podmiotowość („drummer, singer & songwriter”) i zamiast – jak podpowiada logika – iść po produkcję do Higginsa i Cooper, dogaduje się z Fredem Falke. Dobra partia z tej Florrie. (Łukasz Błaszczyk)

Mini Viva - One Touch (6/10)

Co słychać w muzyce chodnikowej? Ameryka robi się europejska (sztuka musi być sztuczna) a Europa amerykańska (sztuka = ulice nędzy). Jak Xenomania reaguje na rozwój wypadków? Podkręcając syntezatory i wszystko inne, tj. poziom głośności i infantylizacji tematyki oraz ekspresję dziewczyn-najemników. Ponieważ jest to już chyba ostatni możliwy etap ewolucji ich brzmienia, Mini Viva pozostanie najprawdopodobniej łabędzim śpiewem duetu Higgins/Cooper. Co by ostatecznie nie było takie straszne, bo nawet jeśli ich formuła girlsbandu nie wnosi jakichś olśniewających innowacji do tematu, to niejedna kariera chciałaby się w ten sposób zakończyć. No ale dość już tych spekulacji giełdowych. Wiem, że opus magnum Mini Vivy to zeszłoroczne „Left My Heart In Tokyo”, ale „One Touch”, mimo iż też – co typowe dla schyłkowej Xenomanii – jedzie na inwazyjnych syntezatorach, zdecydowanie bardziej do mnie przemawia. To, co tam podchodziło mi najmniej, czyli (siermiężny, zalatujący No Doubt) refren, tu stanowi o fajności kompozycji. Jest euforyczny, wpleciony w dość zawiłą siatkę post-chorusów, pre-chorusów, post-mostków etc. no i ładnie rozładowuje cały ten nadmiar energii skomasowany w pochodzie basu („Flashlight” Clintona to to nie jest, ale buja). Idzie lato i dobrze mieć „One Touch” pod ręką. (Łukasz Błaszczyk)

Wiley feat. Emeli Sande - Never Be Your Woman (6/10)

Świetny, słodko-gorzki kawałek – delikatnie taneczny (disco-mignięcia w mostku), niesiony dubową zagrywka klawiszy i samplem (dla gatunkowej jasności basowo podbitym) z „Your Woman” White Town – i jeszcze lepszy klip. Niby sentymentalna pocztówka (okładka „Original Pirate Material”!), banalne rozpamiętywanie monotonnej scenerii dojrzewania (miłosne schadzki na klatce schodowej) przedstawionego w szybkich seriach zdjęć coraz większych par obuwia, urodzinowych tortów itp., ale i przewrotna metafora – powolne schodzenie ze schodów – stopniowego usamodzielniania się, puentowanego szpanerskim rozwiązaniem krótkiej fabuły (designerski sygnet, kosmiczna fura jako znamiona sukcesu). Tyle że utwór stanowi przykrą laurkę niewierności Wileya, który nie tyle nie potrafi dostrzec szczęścia w przyjemnej rutynie zakochanych (rozmowy, spacery), co nie chce zrezygnować z kawalerskiego luzu – wyjęty z „Wearing My Rolex” wers That’s when I start promising the world. Homie, playtime is over! (Maciej Lisiecki)

Lil’ Wayne feat. Eminem - Drop The World (5/10)

Abstrakcyjna groźba zawarta w refrenie – „And I could die now, rebirth motherfucker, hop up in my spaceship and leave Earth, motherfucker, I’m gone” – okazała się dla rapera profetyczna. Chciałeś – masz, tylko co? Kusi mnie, żeby rozpatrywać „Drop The World” jako swoiste epitafium „na tymczasem” (wieńczone jezusową, słodką obietnicą zmartwychwstania), gdyby nie bijący z utworu gniew („I got ice in my veins, blood in my eses”), utyskiwanie na płytkość własnej niszy, którą Weezy swoim nieskromnym zdaniem całkowicie zdominował („Tryin’ get into where I fit in, no room for a nigga”; rockowy zwrot na „Rebirth” jako rozpychanie swojej przestrzeni twórczej). Pretensjonalność – rozumiana jako lista żądań – utworu pod wieloma względami przebija postulujące nowy, czarny porządek „Run This Town”. Podobieństwa? Wynoszenie się ponad cały świat, sugestywny przekaz emocjonalny (refren!) podkreślony agresywnym ficzuringiem – kozackie, kradnące show Hovie, wejście Westa i jego autobiograficzne, gorzkie wersy vs. piekielna zajadliwość Eminema i jego nawijka o… niczym. Niestety dla Weezy’ego „Drop The World” nie umywa się do „Run This Town”, choć w obu przypadkach mowa o perełkach na płytach słabych i rozczarowujących. Nie wierzę, że przymusowy urlop za kratkami poskutkuje u Wayne’a zwyżką formy, ale bardzo chciałbym się mylić. (Maciej Lisiecki)

Christina Aguilera - Not Myself Tonight (4/10)

Kiedy ruszyła tajemnicza kampania iamamiwhoami? Będzie już chyba pół roku. Enigmatyczne odsłony projektu, które ukazywały się systematycznie w sieci, były mrocznymi i niepokojącymi wideoklipami okraszonymi elektroniczną – nieco skandynawską w duchu – muzyką, a scalały je zaszyfrowane hasła (np. 9.20.19.13.5.723378) i postać zamaskowanej blondynki. Wśród domysłów zainteresowanych i łamaczy kodów jak mantra powracały nazwy takie jak Goldfrapp i The Knife. Najczęściej jednak powtarzało się nazwisko Christiny Aguilery. Zagadka iamamiwhoami wciąż pozostaje nierozwiązana, choć premierowy singiel Aguilery raczej nieodwołalnie wykluczył ją z grona „podejrzanych”.

Christina Aguilera jest jedną z najdziwniejszych postaci w show-biznesie minionych dziesięciu lat i kryje w sobie obietnicę potencjału do operowania zaskakującymi gestami i tworzenia rzeczy nieprzewidywalnych. Mimo że realizacja tej nietuzinkowości na ogół kończyła się żenującymi, desperackimi posunięciami zaskakującymi co najwyżej złym smakiem (vide „Dirrty”), wciąż wizja Aguilery w roli iamamiwhoami wydawała się prawdopodobna. Nic z tego. Przy okazji „Not Myself Tonight” wróciłam do wcześniejszego dorobku piosenkarki i uderzyło mnie, jak bardzo możliwość, by za inicjatywą iamamiwhoami stała właśnie ta amerykańska piosenkarka, była myśleniem życzeniowym. Dysonans pomiędzy jej ogromnym talentem wokalnym (i nie chodzi wyłącznie o skalę głosu, lecz również o interpretowanie czy frazowanie) a właściwie brakiem oryginalnego, niewymuszonego pomysłu na siebie jest zbyt gryzący i bolesny. Paradoksalnie Aguilera najlepiej w całej swojej twórczości odnalazła się na płycie „Back To Basics”, na której bez spięcia i zupełnie bezkarnie, bo w ramach konwencji, mogła wcielać się w styl i wrażliwość innych, od Otisa Reddinga po plejadę wybitnych kobiet: Elli Fitzgerald, Billie Holiday czy Judy Garland.

Wydawniczo Christina Aguilera znikła – nie licząc premierowego singla w ramach wydawnictwa „The Best Of” – na cztery lata i powraca, popełniając dokładnie te same błędy: począwszy od zdjęcia promującego numer, na którym bezceremonialnie kopiuje Madonnę z ery „Justify My Love”, skończywszy na brzmieniu krojonym podług szablonu modnych w danym okresie stylów (w świecie sądzonych kryteriami web 2.0 w zasadzie już przebrzmiałych stylów). To raczej gonitwa za tendencjami niż jakakolwiek próba zdefinowania siebie na nowo. Aguilera próbuje rozkokosić się pomiędzy Gagą i Ke$hą, a jednocześnie zachować przy tym sznyt czarnego klubowego bangera. Bliżej niestety temu do irracjonalnej końcówki opisywanego niżej przez Łukasza Błaszczyka singla Timbalanda „If We Ever Met Again” niż nowego „Sexyback”. A Polow Da Don miewał przecież niezłe produkcje: „Promise” Ciary, „Throw Some D’s” Rich Boya lub by nie szukać daleko, zeszłoroczne „Shakin’ It For Daddy” Robina Thicke’ego. Jest jednak fragment, który całkowicie uwielbiam, w którym Christina przez jeden wers drugiej zwrotki jest realizacją przyrzeczenia nieobliczalności. „Someone call a doctor ‘cause I lost my mind”! Nie wiem, co mnie tak rusza w tym fragmencie, ale rusza mocno. (Marta Słomka)

Sophie Ellis-Bextor - Bittersweet (4/10)

Co ma zrobić Sophie Ellis-Bextor w świecie postbadromance, będącym upiorną antytezą rzeczywistości (i mitu), w jakiej sama zwykła funkcjonować? Do czego tu odnieść te wszystkie apele o formalną powściągliwość („Leave something/For me and my imagination”) i jak tu nie upaść na wyglancowanym wybiegu dla modelek, gdy czegoś takiego jak haute couture już nie ma? Byłoby śmiesznie, gdyby Sophie, która była obiektem tak obleśnie afektowanych laurek, jak ta, i dla której szczytem zepsucia pozostanie „Murder On The Dancefloor”, poszła nagle w nachalny, rozbuchany turpizm (choć akurat w Burtonowskich realiach to ona by się bez przeszkód odnalazła z tą swoją trupiobladą, arystokratyczną urodą). Dlatego też pierwsza dama brytyjskiego popu ubiegłej dekady pozostała przy swoim i fajnie, tyle że tym samym zaczęła już jazdę na oparach. Problemem „Bittersweet” jest bowiem wtórność (kompozycyjna, stylistyczna, brzmieniowa itp.) w stosunku do 95% jej dorobku. Sposób, w jaki rozegrano tutaj refren, jest nawet dość nieoczywisty (wyhamowuje, zamiast się wzmóc), a Sophie w wersji „na smutno” wciąż pozostaje ujmująca, ale to nie jest coś, co by uchroniło ten rodzaj soft-bangerów od wyginięcia. Zdecydowanie bardziej bitter niż sweet, niestety. (Łukasz Błaszczyk)

Gabriella Cilmi - On A Mission (3/10)

„Przecież to jest przepotworne!”

Natalia Słomka (z tych Słomek)

„10/10 za aparycję, 0/10 za aranżację, czyli średnia 5/10 – tak bym to widział (śmiech). Okrutnie słaby kawałek, choć na eurowizji Gabi miałaby spore szanse”.

Maciek Maćkowski

„Nie, ale, nieeeeee, nieeeeeeeee, ale naprawdę?! Szczerze nienawidzę tej piosenki i jest to numer, który przełączam w tv po 30 sekundach. Zresztą, Gabriella ma od nas przydomek Kilmi (- Gabriella Cilmi, jak to się czyta? Silmi, Cilmi? – Kilmi!). Maciek, jakichś ładniejszych piosenek nie słyszałeś ostatnio?”

Marta Słomka

„I like to think of it as „I Will Survive” for the 21st century. It’s about unleashing your inner superhero and doing what you gotta do to get where you need to be – no matter how many brick walls you have to smash along the way”.

Gabriella Cilmi

Ale refren! Wysokooktanowy, zacięty niczym pośladki feministek – wyobrażam sobie Kazimierę Szczukę wykrzykującą wersy „I am a woman on a mission, woah! Nothing can stop me, I’m stronger than ever” podczas wieczornego pakowania maszyny do mycia naczyń (mamy XXI wiek, heloł!). I ten właśnie optymistyczny – Katarzyna Grochola style! – przekaz jest siłą piosenki. Całej reszty – vanhalenowskie klawisze, atakująca płytkim przesterem gitara, skandowanie w finale – zwyczajnie nie da się lubić! Ale serio, gdyby kategoria guilty pleasure miała jakikolwiek sens, to byłby właśnie mój aktualny numer jeden. (Maciej Lisiecki)

Timabaland feat. Katy Perry - If We Ever Meet Again (1/10)

Timba, kiedyś byłeś fajny, co się stało? Okej, wiem, co się stało, i nie mam pretensji o artystyczne bankructwo, bo w jego przypadku to się musiało tak skończyć. Mało tego, jeśliby tylko nie schodził poniżej poziomu „Morning After Dark”, załóżmy, to pomimo ewidentnej wtórności tych kompozycji, pewnie wciąż kupowałbym jego płyty i słuchał ich z przyjemnością. Tyle że Timbaland schodzi znacznie niżej, co chyba najlepiej ilustruje ten tu katastrofalny singiel. W odruchu obronnym najchętniej obarczyłbym winą Katy Perry, ale przecież nawet jej wychodzą fajne, choć oczywiście przaśne, numery w rodzaju „Hot N Cold”. No dobra, nie będę się rozpędzał i nie zacznę rehabilitować Chada Kroegera, OneRepublic, Jet i innych znakomitości, jakie pojawiają się na „Shock Value II”. Grunt, że problemem Timbalanda jest on sam i jego, szlachetna bądź co bądź, potrzeba progresji. Na nowej drodze życia całe to jego „dresiarstwo”, które dotąd łykało się wraz z dobrodziejstwem inwentarza jak łyżeczkę dziegciu w cysternie miodu, zaczyna się robić nieznośne. Nic dziwnego, skoro proporcje zostały odwrócone. Przeświadczenie, które ileś tam lat temu pozwoliło Timbie dostrzec w sobie fenomenalnego rapera, wyewoluowało odkąd odkrył auto-tune’a, więc zrobił z siebie diwę, a że przy okazji zajawił się całą tą postępującą europeizacją, to tuzom z Black Eyed Peas wyrósł groźny konkurent do miana największego buraka amerykańskiego mainstreamu. Jeden kontakt z absurdalnie discopolowym „If We Ever Meet Again” i mam ochotę przewracać gałkami ocznymi jak Timbaland na teledysku. (Łukasz Błaszczyk)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
Gość: ewk
[8 kwietnia 2010]
urocza kryptoreklama kzk we wstępie no i na scrn robi się bardzo rodzinnie:) musicie mieć lepszą kablówkę, bo na mojej można spotkać tylko timbę.
Katie
[8 kwietnia 2010]
przy 4/10 dla Not Myself Tonight, Nicki Minaj to powinna dostać chyba -4/10
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także