Kwartał w singlach: styczeń-marzec 2010

W nowej dekadzie „Miesiącowi w singlach” urodziło się młodsze rodzeństwo. „Miesiąc w singlach” lubi to! Nasza podstawowa rubryka singlowa liczy sobie już ponad dwa lata, ale dziś jest dzielnie uzupełniana, a raczej wspierana przez sekcje „Urbanizer” i „Młode Wilki”. Dzięki temu sprofilowaniu, „MWS” będzie mógł skupić się na zasadniczym jak dotąd obliczu profilu, omawiając single z szeroko rozumianej działki „indie”. Znajdziecie tu wzmianki na temat dzisiejszych i wczorajszych bohaterów brytyjskie prasy, celebrytów Pitchforka oraz zajawek naszego, lokalnego, niezal-towarzystwa. Jeśli dotrze do nas piosenka indie, którą warto zauważyć, to bądźcie pewni, że nie omieszkamy tego zrobić. Jeśli trafi do nas nowy singiel Placebo, to nie miejcie wątpliwości, że ocenimy go bardzo nisko. Wszystko znajdzie się na swoim miejscu. Tymczasem dziś wyjątkowo oddajemy w Wasze ręce rozszerzoną wersję rubryki – „Kwartał w singlach” to ponad dwadzieścia numerów, które akompaniowały nam przy pracy nad podsumowaniem dekady i nieco później. Za miesiąc wracamy już z regularnym zestawem miesięcznym.

Ariel Pink’s Haunted Graffiti - Round And Round (8/10)

Gdzieniegdzie podnoszą się głosy, że kontekst gatunku umarł we współczesnym postrzeganiu muzyki, a mnie się wydaje, że jest dokładnie odwrotnie i że nigdy muzyka popularna nie była tak bardzo związana gatunkowymi ramami. Nie zrozumcie mnie źle: ja uwielbiam gatunkowość, bo tylko dzięki niej możliwa jest cała ta metatekstualna zabawa w puszczanie oka, ale gdy słyszę kolejny zespół, który zamiast puszczać oko, kopiuję nuta w nutę dorobek wczesnego/późnego disco, każdy przejaw niedopasowania wydaje mi się arcyważny i arcypotrzebny. Zresztą, prędzej czy później, każdy musi dojść do szlachetnej postawy Andrieja Tarkowskiego, który charakteryzując swoje twórcze ambicje powiedział, że zależy mu na robieniu filmów nieprzynależnych do ŻADNEGO gatunku. Nie wiem, czy swoje ambicje w podobny sposób zwerbalizował Ariel Pink, ale jego ostatni singiel (?) tak właśnie brzmi: jak piosenka, o której można powiedzieć „nostalgiczna”, „urzekająca”, „błyskotliwa”, ale za diabła nie da się jej przyczepić krępującej stylistycznej łatki. Refren ma coś z podniosłego sing-along „Hey Jude”, przewodni, basowy motyw mógłby z powodzeniem służyć za źródło dziesiątek hip-hopowych sampli, akcenty gitary dają do zrozumienia, że „hej, odsłuchaliśmy swoje, gdy chodzi o Steely Dan”, no i jeszcze różne wariacje na temat mostka... Tego mostka... A najfajniejsze jest to, jak transparentna jest muzyka Ariela, jak obnażona (o podobnym efekcie pisałem przy okazji notki „The Renaissance” Q-Tipa w Podsumowaniu Dekady) – między nami a esencją sztuki nie stają tu żadne zapośredniczenia. Początkowo chciałem postawić „Round & Round” ocenę maksymalną i choć byłaby to nota nieco wygórowana (bo powiedzmy sobie na marginesie, że z epokowością mija się ten utwór na centymetry, ale jednak), wciąż wydaje mi się, że za cywilną odwagę twórczości w duchu Tarkowskiego należy się Pinkowi przysłowiowa dycha. (Paweł Sajewicz)

Breakbot feat. Irfane - Baby I’m Yours (8/10)

Nowe Tigercity! – pomyślałam na początku, bo ileż można wspominać genialne „Pretend Not To Love” i użalać się nad niekoniecznie już tak znakomitym długogrającym debiutem nowojorczyków. Szukałam wspólnego mianownika pomiędzy „Baby I’m Yours” a „Are You Sensation?”, naturalnie niewiele znalazłam, ale spójrzcie na tego Francuza: wygląda raczej jak jakiś przeciętny mieszkaniec stanu Wyoming (albo młodszy brat Joela Forda, wracając do związków z TC) niż człowiek z Paryża. I jeszcze ten wokal. Ela Zapendowska wyrzuciłaby wokalistę z castingu „Idola”, nim zdążyłby wyśpiewać drugi wers przygotowanej piosenki. Coś jednak jest w „Baby I’m Yours” i bynajmniej nie chodzi o nostalgiczne wspomnienie czasów świetności naszych ulubionych nowojorczyków. W epoce takiej jak teraz, gdy maksymalnie wystylizowane na retro nu-disco staje się nową religią, takie numery jak ten Breakbota mają szansę być jej najpopularniejszą modlitwą, mądrze kontaktującą przeszłość z teraźniejszością i przyszłością oraz decydującą o dobrym klimacie imprez w większości klubowych świątyń świata. Amen. (Kasia Wolanin)

Broken Social Scene - World Sick (6/10)

Po morderczej serii solowych albumów członków Broken Social Scene, w której w rolach głównych wystąpili m.in. Kevin Drew, Brendan Canning czy Charles Spearin, w końcu nastąpiła pełna mobilizacja w całym zespole. „World Sick” to jedynie zapowiedź czegoś większego. Czegoś, na co wielu fanów „You Forgot It In People” czeka już pięć lat. „Forgiveness Rock Record” pojawi się już za miesiąc i nie mamy wątpliwości, że będzie to jedna z najgorętszych premier tego roku. Na razie delektujemy się więc epickim, niezwykle złożonym „World Sick”. Wydaje się, że jest to zresztą utwór, który jest idealnym skondensowaniem dotychczasowego dorobku Broken Social Scene w jednym kawałku. Zwiewne, melancholijne fragmenty, przeplatają się z dostojnym, orkiestrowym chaosem. Brzmi zachęcająco? Raczej tak. Miejmy jednak nadzieję, że na płycie usłyszymy coś więcej. (Piotr Wojdat)

Caribou - Odessa (8/10)

Krótko – rozpierdala mnie ten kawałek! Przede wszystkim świetnym pociągnięciem idyllicznie bajkowego klimatu „Andorry” w kierunku frapującego mroku a la „Twin Peaks” – vide poszarpana faktura kawałka, jakby bestialsko rozdzieranego przez kolejne mikroplany: pokrzykiwania, jakieś pohukiwania, nieliniowo prowadzone perkusjonalia, kawalkada kuchennych dzwoneczków w mostku, gwałtowne wejścia stabów w refrenie, i niepokojąca solówka na flecie w finale. Niby refren (myślę „She’s The One”) oferuje promyk nadziei – przełamanie niepokojącego klimatu przyjemnie podciętym riffem gitary – ale od początku wiadomo, że poleje się krew, ktoś (ona?) nie ujdzie z życiem, a nieszczęśliwie skazany na odgrywanie chorego scenariusza (scena zabójstwa „bliźniaczki” Laury Palmer) morderca zupełnie zatraci się w swoim szaleństwie. Krótko – piekielnie piękny utwór. (Maciej Lisiecki)

Cécile & Venice - Rimmel (7/10)

Istota i fajowość „Rimmel” wielu chyba jednak umknęła z racji dyskusji o wideoklipie – idealnie do utworu pasujących i cudnych, jakby nie było, obrazków wybranych z filmu czechosłowackiej, nowofalowej eksperymentatorki Very Chytilovej niekoniecznie za zgodą czy też wiedzą osób posiadających prawa do ponad 40-letniej produkcji „Sedmikrásky”. Porzucając jednak dalsze dywagacje w tym temacie, skupmy się na piosence albo na razie na jej autorach. Kolaboracja Włocha i chcącego uchodzić za Latynosa drugiego Włocha, brawurowych, zdolnych producentów, udowadnia, jak bezbłędnie tych dwoje potrafi poruszać się po labiryncie chwytliwego nu-disco. Alberto aka Venice to człowiek świadomie szukający inspiracji w barokowej muzyce klasycznej, Cécile zaś ponoć mógłby zrobić doktorat ze współczesnej, tanecznej elektroniki – w „Rimmel” doskonale daje się wyczuć te wszystkie ich pokłady wiedzy, wariacje, fiksacje. Bądźmy też szczerzy – to nie jest numer, przy którym do D-Ja ustawi się z kolejka z pytaniem, co to za kawałek, ale wszyscy będą się przy nim wyśmienicie bawić, nie wiedząc nawet, kiedy ta bezpretensjonalna melodia się zaczęła, ani kiedy się skończyła. (Kasia Wolanin)

Devo - Fresh (6/10)

Best stuff since the New Traditionalists album 29 years ago. Kickass!

l3lackman2, komentarz pod klipem w serwisie youtube.com.

They’re really much more into making a mockery of everything, not really giving a damn.

Allen Ravenstine, Pere Ubu.

This sounds like a kid that doesn’t know the difference between cat piss and genius. Mongoloid.

MagneticFields86, komentarz pod klipem w serwisie youtube.com.

Actually, Devo’s ‘cynicism’ was born of having once cared too much.

Simon Reynolds, „Rip It Up And Start Again: Postpunk 1978-1984” (2005).

Każdy niemal typ bardzo zaawansowanej technologii pocznie kolidować nieuchronnie z całą naszą tradycją kulturową, z powstałą historycznie etyką wiar religijnych, z naszą obyczajowością, chronioną hamulcami prawnymi i socjalnymi tabuizacjami, a z tych coraz gwałtowniejszych frontalnych zderzeń wynikną zjawiska groźne, przez co cywilizacja stanie się samozagrażalna. To co było zbyt ponure, zbyt czarne, opisałem ale w przebraniu groteskowym i błazeńskim, osładzałem drwiną, kpiną, humorem, i zawsze w tonacji satyryczno-surrealistycznej. W przeciwnym razie brzmiałoby to jak requiem dla technologii, jak pompe funebre, jak MANE, THEKEL, FARES…

Stanisław Lem o futurologii w „Summa technologiae”, „Sex Wars” (1996).

Why can’t new wave be new again?

Hypocatastasis, komentarz pod klipem w serwisie youtube.com.

(Maciej Lisiecki)

Doves - Andalucia (4/10)

Tytułowa Andaluzja kojarzy mi się głównie z felietonami Wojtka Kowalczyka w połowie lat dziewięćdziesiątych w „Przeglądzie Sportowym”, który wówczas namiętnie kupowałem i jeszcze namiętniej studiowałem po lekcjach. Nie wnikałem czemu Doves napisali kawałek o tym regionie Hiszpanii, wystarczy mi, że piosenka jest zupełnie nudna i w stylu tysiąca wcześniejszych innych nagrań manchesterskiego tria. Oczywiście Doves zasłużyli na „The Best Of” dekadą ciężkiej pracy i całą baterią mocnych gitarowych numerów – szacun za „There Goes The Fear”, „The Cedar Room” czy „Here It Comes” – natomiast dzisiaj trudno słuchać ich nowych piosenek po ciężkim dniu bez wyraźnego ziewnięcia. Wyeksploatowana do absolutnych resztek formuła nie daje najmniejszych szans resztkom dawnej sympatii. (Kuba Ambrożewski)

Foals - Spanish Sahara (8/10)

Od kilku tygodni nie mogę do końca wyjaśnić, dlaczego ten utwór tak bardzo zapada w pamięć. Nie ma przecież zabójczego refrenu czy od razu łapiącego za ucho motywu – posiada jednak pełne predyspozycje do wygrywania list przebojów. Tajemnica sukcesu tkwi w doskonałym dopracowaniu formy tej kompozycji. Senny początek przechodzący w pulsujący fragment, gdzie główną rolę odgrywają wokal i perkusja, zmierza do kulminacyjnej czwartej minuty, kiedy wszystkie motywy łączą się, tworząc tło dla wyłaniającej się zza wydm gitary. Foals stworzyli siedem minut bez ani jednego zbędnego dźwięku. „Spanish Sahara” jawi się utworem, do którego napisania użyto matematycznego wzoru na objętość niemalże doskonałej kompozycji. Podium roku już w marcu... Bywało i tak. (Witek Wierzchowski)

The Futureheads - Heartbeat Song (6/10)

Pierwsze przesłuchanie: Ziew, ci goście byli kiedyś kreatywni, czemu od pewnego czasu grają ten sam kawałek w kółko? W dodatku ten kawałek brzmi zawsze jak The Jam. Drugie przesłuchanie: OK, możliwe, ale to dobry kawałek. Refren ma potencjał. Trzecie przesłuchanie: No, naprawdę dobry, a poza tym jak WYKON wymiata. Piąte przesłuchanie: Przecież w niczym nie ustępuje takiemu „The Beginning Of The Twist”. „Your heeeeartbeat soooong...”. Siódme przesłuchanie: OK, Futureheads nadal fajni, ale lećmy dalej. (Kuba Ambrożewski)

Grovesnor - Taxi From The Airport (7/10)

Powinniśmy chyba ogłosić konkurs, skąd się tak teraz znienacka wzięła moda na odświeżanie twórczości Hall & Oates. W nagrodę posłuchacie „Taxi From The Airport”. Nawet Kurstin z Inarą zabrali się za ich kompozycje, o czym wspominała Marta Słomka w Urbanizerze. Też uwielbiam „Kiss On My List”, „Maneater” mam zapisane na twardym dysku w swojej podświadomości już pewnie do końca życia, żadne delete na to nie podziała. Niemniej to, co teraz ma miejsce, to prawie revival. Za koronny dowód w sprawie niech poświadcza fakt, że jeszcze dwa lata temu, za czasów „Drive Your Car”. Grovesnor był bardziej hot-chipowy niż teraz jest samo Hot Chip. Grupa z Londynu aktualnie nudzi, a związany z nimi kiedyś luźno Rob Smoughton, przymierzający się do wydania debiutanckiego longplaya, radzi sobie wręcz wyśmienicie. Bądźmy szczerzy, z całym szacunkiem dla świetnych dokonań Hall & Oates, dziś ich brzmienie odrobinkę trąci myszką („takich piosenek się już nie pisze”), ale bystre i kreatywne jednostki jak Grovesnor potrafią wydobyć z tak zacnych twórców to, co mieli najlepsze: elegancję, aksamitne melodie, zaczepny, dystyngowany feeling i polać to pysznym, współczesnym dressingiem. Mniam!(Kasia Wolanin)

Posłuchaj >>

Grum - Can’t Shake This Feeling (7/10)

Takie kawałki do tańczenia lubimy. Polubiliśmy bardzo „Down In L.A.”, a „Can’t Shake This Feeling” z Shazamowym remiksem Munka mogłoby przybić piątkę (basik), chociaż zdecydowanie z pozycji ucznia. Lubimy Junior Boys (klawiszowe akcenty), lubimy 80sową Madonnę, lubimy coś tam coś tam. Moje prywatne skojarzenia wędrują w kierunku imprez składu Stanley Menzo oraz obskurnego singla wokalistki Esmi „Usłyszeć śpiew” (jest podobieństwo w motywie syntezatora). Wrażenie mąci parę tricków pod publiczkę modnej, będącej-na-czasie publiczności klubowej końcówki 00s, muzycznie niezbyt imponujących (bo na przykład gdzie tym kiepawym mostkom po refrenie do czarujących głębią a la Carrie Lucas czy Tracy Weber melodii zwrotek). Mąci jednak nieznacznie. (Kuba Ambrożewski)

Hurts - Better Than Love (6/10)

Zanim mieli światu cokolwiek do pokazania – poza po gejowsku nieśmiałą (wiecznie odwrócone na bok głowy!) stylizacją na uroczych faszystów – powiedziano o nich stanowczo za dużo. Wyjściowego zamieszania wokół „Wonderful Life” – „modern classic”, jak chce moja rozmarzona znajoma – wciąż zrozumieć nie mogę, a wyżej stawiam nawet identycznie zatytułowany kawałek „samobójcy” Blacka. Na „Better Than Love” pseudoegzystencjalna poetyka, która (zgaduję) tak urzeka (głównie panie by nie rzec małolaty) w „Wonderful Life”, na szczęcie ginie pod zaskakująco agresywnym podkładem – atakująca niczym u The Big Pink ściana syntetyzatorów przełamana migotliwym, wyciągniętym wprost z (czerstwej!) składanki new romantic (a ja kocham new romantic!) sampelkiem. WTF numeru – męczący, również i się, chór. Nie przepadam za takimi kościelnymi zabiegami, ale już samo pogłębienie wokalu, szczególnie przy takiej barwie, pogłosem jest wystarczająco drażniące! „Better Than Love” niby nie boli, ale I still feel like punching them in the face! A drżące dłonie zaciskam nerwowo na białym grzebieniu. (Maciej Lisiecki)

Jamaica - I Think I Like U 2 (7/10)

Ta Jamaica ma francuskie, dokładniej paryskie korzenie. Jak twórcy screenagersowego singla roku 2009, Phoenix (nie chcę nic sugerować). W dodatku wspiera ją znana w półświatku instytucja Ed Banger. Wspominanego nieco wcześniej Breakbota zresztą też. I na deser – za jamajską produkcję odpowiada Xavier z Justice. Właściwie na tym można skończyć opowieść o „I Think I Like U 2”, bo wszystko zostało już powiedziane. Jamaica to trochę taka bardziej lightowa wersja Phoenix, póki co bez żadnego większego dorobku, ciekawej historii. Ale na to francuski duet zaczyna dopiero pracować i początek ma całkiem niezły, bo „I Think I Like U 2” w kliszę solidnego, przebojowego, inwokacyjnego utworu wpisuje się idealnie. Pierwsze zadanie domowe w nowym semestrze odrobione, piąteczka, idziemy dalej. Życzyć należałoby każdym debiutantom takiego startu. I takiego fajowego wideoklipu, jak ten do „I Think I Like U 2”. (Kasia Wolanin)

MGMT - Flash Delirium (5/10)

Ludzie szybko zapomnieli, że poza „Time To Pretend”, „Kids” i „Electric Feel” debiutancki album MGMT zawierał kilka kawałków, które śmiało można było tagować jako „psych” i „freak”. Może nie były to dziwactwa w skali Animal Collective (nie mówiąc o odważniejszych od nich), ale Franz Ferdinand albo White Lies mogliby się porządnie wystraszyć. Tymczasem zespół stał się niewolnikiem trzech melodii i mimo, że starał się dawać prawdziwie beznadziejne koncerty, żeby zniechęcić do siebie jak największą publiczność, to i tak nie udało mu się, ludzie nadal proszą o „Kids” na imprezach. Oczywiście żartuję z tą beznadzieją – nie widziałem ich podobno fatalnego koncertu w Warszawie, za to ten w Berlinie na wysokości premiery płyty były naprawdę niezły. Tak czy siak VanWyngarden i Goldwasser będą otrząsnąć się z gówna, które do nich przylgnęło – ich drugi album, „Congratulations”, ma obracać się wokół konceptu zmagań z własną popularnością i być kompletnie antysinglowy. Jeśli wnioskować po pilocie, to udało się. „Flash Delirium” brzmi jak kolaż z kilku różnych piosenek Arcade Fire i jest równie męczący jak „Neon Bible”. Co nie znaczy, że jakoś horrendalnie czy w ogóle zły. (Kuba Ambrożewski)

The National - Bloodbuzz Ohio (6/10)

Nie wiem, czy mieliście już okazję zobaczyć okładkę nowej płyty The National, ale jest świetna. Tym bardziej szkoda, że już tak dobry nie jest pierwszy utwór, który krążek „High Violet” zapowiada. „Bloodbuzz Ohio” żadną specjalną nowością nie jest, tę piosenkę Matt Berninger i spółka wykonywali nawet na zeszłorocznym OFF Festiwalu w Mysłowicach. To utwór na poziomie ciekawszych momentów „Boxer” i słabszych „Alligatora”, z fajnymi, niemalże post-punkowymi partiami gitarowymi i niezmiennym, dekadenckim wokalem Matta. Też mam słabość do wszystkiego, do czego The National zdążyło przez lata nas przyzwyczaić i za co tak ich polubiliśmy, ale mam nieodparte wrażenie, że „Bloodbuzz Ohio” zupełnie nic nowego nie wnosi do twórczości tej skądinąd zacnej kapeli. (Kasia Wolanin)

The New Pornographers - Crash Years (6/10)

Nie jest dobrze, skoro żaden z dwóch singli z nowych Nowych Pornosów nie zachwyca. Pierwszy był wręcz ewidentnie przeciętny, a ten – niby oficjalny – wywołuje raptem przyjemne uczucie powrotu do czegoś dobrze znanego, ale dawno już nie tak ekscytującego. Większość nie miała racji – „Challengers” było mocnym albumem, na którym New Pornographers zredefiniowali się jako trochę Fleetwood Mac naszych czasów, czyli gang starych wyjadaczek i wyjadaczy, który postanawia wyhamować i zacząć uwodzić subtelnościami, niuansami oraz samą charyzmą. Tytułowa piosenka, „My Rights” albo kawałki Bejara to rzeczy, które ciężko skrytykować. W „Crash Years” New Porn brzmią jak zespół zainspirowany sam sobą. Wszystko tu jest tak łatwe do przewidzenia, że zostają nam śliczne mini-momenty, zwłaszcza wykończenie refrenu (w ogóle najmocniejszego punktu piosenki) na „uuuu-uuuu” – rzecz, którą robili już sto razy, ale jest tak dobra, że za sto pierwszym też trafia. (Kuba Ambrożewski)

OK Go - This Too Shall Pass (4/10)

Każdy, kto zachwycał się synchronicznym tańcem (?) OK Go na treadmillach, widział już zarówno orkiestrowy (rozczarowujący jednak) klip do „This Too Shall Pass”, jak i jego (lepszą) alternatywną, nawiązująca pokomplikowaniem do prześwietnej gry „Incredible Machines” wersję. Niestety dla tego tekstu wybitny numer to to nie jest – jest ledwie OK. Niestety dla OK Go po tej stronie Atlantyku jesteśmy impregnowani na uroki szkolnej orkiestry, a zestawienie rozbuchanego aranżu dęciaków ze szkolnie miarową (bo próbującą utrzymać w ryzach orkiestrowe harce) codą pianina wydaje mi się pomysłem co najmniej fatalnym! Kawałek nieładnie się „rozłazi” i tą konstatacją zamykam część muzyczną. Smutny finał – przesympatyczni panowie z OK Go stali się zakładnikami pomysłu, który przyniósł im popularność i na własne nieszczęścia skazani są na wiecznie przeskakiwanie wysoko ustawionej (przez nich samych!) poprzeczki viralowego szaleństwa. PS. Wspomniane na początku klipy do obejrzenia tutaj. (Maciej Lisiecki)

Onra feat. Olivier Daysoul - Long Distance (7/10)

Na pochodzącym z 1977 r. „Funkentelechy Vs. The Placebo Syndrome” George Clinton przestrzegał czarną muzykę przed wpadnięciem w łapy banalnych beatów, mechanicznej rytmiki i prymitywnej podróbki życia, którą według niego ucieleśniała scena disco. Coś było na rzeczy: kilka miesięcy wcześniej za sprawą „I Feel Love” Donny Summer, wąsaty władca ciemności, Giorgio Moroder i jego brytyjski sidekick, Pete Bellotte, na dobre wprowadzili europejską wrażliwość do amerykańskiej dyskoteki. W pięć lat później, kolejny wąsacz, Patrick Cowley zremiksował utwór Summer do gargantuicznej, piętnastominutowej wersji, a po przeciwnej stronie skali Afrika Bambaataa zbratał niemieckich Menschen-Maschinen z drugą nogą rhythm’n’bluesa – hip-hopem. Lata 80. nie mogły więc upłynąć czarnej muzyce inaczej, jak pod znakiem odhumanizowanej elektroniki. Można by powiedzieć, że Clinton przegrał, a Imperium na wieki pogrążyło się w ciemności, ale nie!

R’n’b jest nie w ciemię beaty (HA!) i szybko dostrzegł, że najlepsze efekty mechaniczna rytmika i syntezatory przynoszą tam, gdzie kontrastuje się je z emocjonalną, ludzką ekspresją. Tę lekcję kreatywności sprzed 30 lat odebrał francusko-wietnamski producent, Onra. To kolejny wunderkind o nieskonsumowanym (jeszcze) potencjale, którego zdekoncentrowana uwaga miota się po wszystkich szczeblach czarnej drabiny. Przed trzema laty zrealizował bardziej ciekawy niż satysfakcjonujący projekt „Chinoiseries” (album złożony z sampli starych wietnamskich nagrań), a w tym roku szykuje zupełnie inny, electro-funkowy follow-up, którego tytułowy utwór daje spore nadzieje na strzał w dziesiątkę. Wątek Dam-Funka jest tu oczywisty (i nie kryje tego nawet sam Onra; zabawne, że mógłby dla Amerykanina być starszym kolegą po fachu, a musi przekonać niedowiarków, że nie jest ledwie epigonem), jednak wersja electro, którą proponuje autor „Long Distance” jest wiele bliższa bogatej melodyki Warp 9. Na tle zmysłowego śpiewu Oliviera Daysoula, archaiczna syntetyka Onry gra rolę frapującego kontrapunktu – i w tej, sprawdza się znakomicie. Pozostałe pilotażowe utwory, które Francuz umieścił na swoim MySpace, choć mniej singlowe, trzymają poziom, a na jednym z nich (swoją drogą, nagranym jeszcze bodaj w 2006 r.) udziela się Buddy Sativa – opisywany w Młodych Wilkach dwa tygodnie temu, kolejny talencik z paryskiego departamentu. Zdaje się, że w osobach tych dwóch gagatków, znalazłem swoich tegorocznych faworytów. (Paweł Sajewicz)

Posłuchaj >>

The Pipettes - Stop The Music (4/10)

Co się stało z Pipetkami? Nieoczekiwanie podzieliły los większości zespołów, do których muzycznie nawiązywały, czyli prawie się rozpadły. Właśnie, prawie. W 2008 roku po wymianie 2/3 składu (z czasów „We Are The Pipettes” została tylko jedna dziewczyna) grupę reaktywowano. Po co? Nie wiadomo. Tak naprawdę sytuację z zespołem udało się ustabilizować relatywnie niedawno, ale The Pipettes z roku 2010 nie już absolutnie nic wspólnego z tym przesympatycznym, słodkim feelingiem dziewczęcego tria sprzed lat. „Stop The Music” stanowi esencję przeciętności nieinwazyjnego, indie-popowego kawałka, nawet nie bardzo przebojowego, nie katastrofalnego, tylko najnormalniej w świecie strasznie zwyczajnego. Ze znakomitych tradycji The Pipettes (łezka się w oku kręci na myśl o „Pull Shapes” czy „Your Kisses Are Wasted On Me”) nie pozostało w obecnym zespole absolutnie nic. Zdaje się, że nawet dziewczęce sukienki w duże grochy i ładne pantofelki nie uratują teraz tych trzech wokalistek. (Kasia Wolanin)

Teen Inc. - Fountains (9/10)

Początek 2010 roku będę z pewnością za kilka lat wspominał jako jeden wielki muzykowstręt. W okresie podsumowania dekady i zaraz po nim przez jakieś trzy tygodnie nie miałem ochoty na żadną muzykę. To powoli wraca do normy, ale rekonwalescencja nie przebiega bez zakłóceń. Większość nowych, hajpowanych nazwisk i wydawnictw rozczarowuje mnie swoją bezbarwnością, solidnością, którą lepiej nazywać poprawnością i która w dzisiejszych czasach zaczyna jawić się obelgą. Lub przeciwnie – zanudza nadkonceptualnością, nadęciem, za którym nie stoi nic, co przypominałoby mi dlaczego zainteresowałem się muzyką w pierwszej kolejności. Indie-rockowcy, popersi, chillwave’owcy – mam wrażenie, że sami siebie oszukujecie przy trzech czwartych kawałków. W każdym razie, są jeszcze chlubne wyjątki i to krzepi. Teen Inc. autentycznie sprawiają, że mam ochotę odtworzyć ich numer ponownie i ponownie i ponownie, zamiast w połowie jedynego przesłuchania zajawić ich jako wielkie odkrycie i nigdy więcej do nich nie wrócić. Obie ich dostępne piosenki (ta oraz „Friend Of The Night”) to perły pokomplikowanego, wysublimowanego, sophisticated, ale jednocześnie czułego, łamiącego serce popu – takiego, jakim w latach osiemdziesiątych zajmowali się Prince, Roxy Music czy Prefab Sprout – z procesorem podkręconym u wcześniej robiących podobne rzeczy Lansing-Dreiden. Oto i tajemnica udanego podejścia do muzyki „progresywnej” – rzecz w tym, by najpierw przemawiało do serca, a dopiero potem zmuszało do intelektualnej ekwilibrystyki. (Kuba Ambrożewski)

Posłuchaj >>

Teenage Fanclub - Baby Lee (6/10)

Aby napisać udany indie-popowy kawałek najlepiej: 1) być Szkotem; 2) inspirować się Big Star; 3) naśladować brzmienie gitar Rogera McGuinna; 4) śpiewać w chórkach; 5) nie spinać się. Wiem, zapomnieliście już o Teenage Fanclub – ich ostatnia naprawdę godna przesłuchania płyta wyszła przecież około 1997 roku. Mimo tego po pięcioletnich wakacjach nagrali nową („Shadows”) i wszystko wskazuje na to, że znów będzie się dało jej słuchać bez żadnych przeszkód. Znawcy porównują nową piosenkę do klasyki tęsknego balladziarstwa TFC a la „I Don’t Want Control Of You” autorstwa najbardziej konwencjonalnego członka songwriterskiego tria, Normana Blake’a, i mi również tak się to kojarzy – tyle, że ten kapitalny singiel z „Songs From Northern Britain” nie wychodzi mi z głowy drugi tydzień, a do „Baby Lee” mogę się pokiwać jak sobie o nim akurat przypomnę. Ale i tak: dajcie mi ten ich album zamiast połowy Best New Music. (Kuba Ambrożewski)

Wild Nothing - Summer Holiday (8/10)

A już prawie zapomniałam o The Pains Of Being Pure At Heart i tym całym fajnym, nostalgicznym epizodzie, jaki w zeszłym roku zafundowała nam wytwórnia Slumberland (bo przecież oprócz popularnych Painsów było przecież jeszcze i Bricolage, i Crystal Stilts, i Lichtenstein). Otóż okazuje się, że uroczy sentymentalizm nie jest mocną stroną tylko nowojorskiego zespołu i znakiem rozpoznawczym ich labela. Wild Nothing to jednoosobowy projekt Jacka Tatuma z Virginii (heh, czyżby tradycyjnie rozumiana formuła zespołu wraz z Bundickiem, Riddickiem i innymi odchodziła powoli do lamusa?). Wychodzi na to, że Jack pretenduje do bycia w piosenkowym, shoegaze’owym lo-fi tym, kim w nurcie chillwave’u jest, powiedzmy, Ernest Greene. Tatum nie tylko dobrze czuje się w kostiumie z epoki – przecież właśnie wydał singiel ze swoją interpretacją „Cloudbusting” Kate Bush (Chaz i „Human Nature”, widzimy podobieństwa?) – ale nader wszystko czuje shoegaze, czuje lo-fi, doskonale wie, gdzie jest granica między klimatycznym brzmieniem a chałupniczym, amatorskim jazgotem. Być może „Confirmation” jest słodsze i pięknie rozrzedzone, przez co bardziej magiczne i odrealnione niż „Summer Holiday”, ale to właśnie oficjalny zwiastun debiutanckiego „Gemini” pokazuje, co jest tym najmocniejszym atutem Wild Nothing – piosenka. Najprostsza, po prostu ładna, melodyjna, delikatna i cholernie chwytliwa. Prawie jak u Painsów właśnie. Z tym, że owa piosenka to jedno, cała zaś reszta wraz z „Summer Holiday” składająca się na aktualny dorobek Jacka Tatuma pokazuje, że Wild Nothing ma szansę dostarczyć nam radości i uśmiechów trochę intensywniejszych i trwalszych niż wszystko ze Slumberland. I z paru innych źródeł także. (Kasia Wolanin)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: wasol17
[9 kwietnia 2010]
Co prawda 'Spanish Sahara' nie jest singlem, ale zdecydowanie zasługuje na umieszczenie w tym zestawie. Jestem ciekaw nowej płyty Foals, mimo,że 'This Orient', który jest pierwszym singlem z tej płyty już nie zachwyca jak 'Sahara'.
Gość: Ethan
[3 kwietnia 2010]
zgadzam sie z Kubą, co do Pornographersów. Co więcej zaczynam być przerażony, zwłaszcza, że oni wcześniej sie nie mylili. A tutaj wydaje się, że po prostu wypadało nagrać płytę. Co do National się nie zgodzę, 7/10. I szansa, że w roku słabych "całości" (w gatunkach mi bliskich) może im się uda nagrać płytę na 8.
Gość: pszemcio
[3 kwietnia 2010]
też przestraszyłem się nowym the national, ale jest już drugi kawałek "terrible love" i tu już klasa:

http://www.youtube.com/watch?v=uN5WdvI9_jM

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także