Młode Wilki #1: marzec 2010
Młode Wilki, Nowy Narybek. Czytając o niektórych z tych artystów możecie wzorem Janusza Rewińskiego zadać nam pytanie kto zacz? I słusznie. Nowa comiesięczna rubryka ma za zadanie przybliżać twórców, którzy już na mieście działają, ale prawdziwa sława dopiero przed nimi. Może nie zawsze im wychodzi, nie każdą piosenkę zdolni są przekuć w artystyczny sukces, ale ich potencjał sugeruje, że umią praktycznie wszystko. Począwszy od klasycznych, czarnych klimatów soulowego revivalu, po futurystyczne brzmienia Joyi Mooi i Buddy’ego Sativy, miękki dubstep Sepalcure czy ludyczne Nouveaunoise wszyscy przedstawiani przez nas artyści starają się do zmęczonej muzyki popularnej wprowadzić element entuzjazmu. I taki też jest nasz cel: prezentacja brzmień, które pozostając wysoce jakościowymi, stanowią szansę na rozwój. Będziemy bacznie sprawdzać jakie bestie wyrosną z tych wilczków.
Acrylics - Molly’s Vertigo
3 skojarzenia:
– The Go-Betweens – delikatny, dystyngowany pop z dramatycznie romantycznym tłem Acrylics garściami czerpie ze słodko-gorzkiej spuścizny twórców „16 Lovers Lane”,
– Rmf Fm – klarowne brzmienie podkreślone oszczędnym aranżem: niepokojący, lekko pohukujący riff gitary i jego przełamanie ciepłym „grzebieniem” gitary rytmicznej, a nienachalnie perkusyjne tło i przygaszony, naznaczony dymem damskich cygaretek wokal,
– Vh1 Classic – klimatyczna retro-stylizacja (ukrywanie współczesności „po kątach” i smutna konstatacja odrzucenia w I’m calling on the phone, it’s ringing, it’s ringing, you hit ignore) nawiązująca zarówno dyskretnością kompozycji co poziomem wpisanego w nią banału do tej najprzyjemniejszej estetyki lat 80. – „spokojnego” popu Spandau Ballet czy Talk Talk. (Maciej Lisiecki)
Buddy Sativa - Turn In On (Pop Rmx)
My Buddy, my God, co za historia! W niezmierzonym przestworze internetu tysiące mało i jeszcze mniej zdolnych artystów dryfuje na fali chwilowej sławy, pojawia się z przebojowym singlem, by chwilę później zniknąć z przeciętnym albumem; zachwyt sąsiaduje z rozczarowaniem, a na przestrzeni kilku miesięcy niejeden przechodzi z pozycji bohatera do zera. Kiedy więc trafiamy na pracowitą mróweczkę pokroju Buddy’ego, który od pięciu lat wrzuca na swój MySpace kolejne doskonałe utwory czy ledwie ich szkice, nie śpiesząc się przy tym wcale, szacunek jest najwłaściwszą reakcją. Buddy Sativa tytanem pracy może i nie jest, ma za to cechę, której brak niejednemu gorącemu nazwisku: Talent. Ten enigmatyczny Francuz, którego próżno szukać na Wikipedii, funkcjonuje jednocześnie pod kilkoma firmami: Buddy Sativa jest jego centralnym, dream-rhythm’n’bluesowym (?) projektem; P-Jahman to dawno nie aktualizowany MySpace o profilu jamajskim (za „Balamuffin” sprzedałbym całe reggae z Marleyem na czele); B & His No Man’s Band do 2008 r. realizował jazzowe ambicje Buddy’ego (zdolnego pianisty zresztą), ale dzisiaj zawieszony, został wchłonięty przez profil centralny, a Buddy’s Funky Page zaginął w odmętach (bez)netu. Nawet jeśli liczba utworów, które Buddy Sativa uzbierał od początku kariery nie wskazuje sraczki twórczej, stylistyczny rozstrzał i oryginalność ujęcia są zaskakujące. Od podbarwionego egzotyką fusion („Mystic Voyage”, „Una Peripecia”), przez organiczny hip-hop („Declaime Exclusive Rmx”), po chłodny soul przepuszczony przez dream-popową wrażliwość („Above The Clouds”). Wszystkie dokonania Francuza cechuje jednak ta sama nieśpieszna nonszalancja, którą na poziomie brzmienia wyraża doskonale przejmujący i jednocześnie lekki jak piórko „Turn In On (Pop Rmx)”, zaś na poziomie ideologii wpis w myspace’owej rubryce „Wytwórnia płytowa”: I’m in a label but I record justalittlebeat!. Akurat to ostatnie może ulec zmianie wraz z premierą debiutanckiego krążka jeszcze w tym roku. (Paweł Sajewicz)
Emika - Drop The Other
Na wydanym w styczniu „Drop The Other” najlepszym numerem jest remiks autorstwa Scuby, ale to nie o nim ma traktować ten tekst. Emika właśnie trafiła do stajni Ninja Tune, co pozwala oczekiwać ciekawych wydawnictw i choć tytułowa piosenka na kolana nie powala, zapowiadany na ten rok album rzeczywiście przedstawia się intrygująco, przede wszystkim ze względu na mnogość inspiracji jakie daje się wyłapać w jej nagraniach. Poprzednia płyta, na której się udzieliła (EP „Price Tag”) utrzymana była w klimacie deep-house’u okraszonego jej specyficznym, tajemniczym wokalem. Wspomniana maniera ma dominujący wpływ również na atmosferę tego singla, pogłębianą jeszcze jest przez mroczny bas i oszczędny beat z pogranicza hip-hopu i 2-stepu. Emika robi również użytek ze swojego klasycznego wykształcenia muzycznego wplatając w utwór frazę pianina i daje upust swoim producenckim facynacjom poddając dźwięki modyfikacjom zgodnym z filozofią glitch. Nie zdziwię się jednak, jeżeli longplej będzie brzmiał zupełnie inaczej niż ten senny dub-pop. (Mateusz Krawczyk)
Fear Of Tigers - Sirkka
Fear Of Tigers nie ma żadnego socjologicznego kontekstu, a jedyne o czym można wspomnieć jest fakt, że kilka miesięcy temu wydali płytę, którą za darmo dało się ściągnąć z ich MySpace’a. Fantastyczna produkcja, ciekawe melodie – Discodust przeciwstawiał ich trochę przynudnej składance Valerie And Friends i skupionej wokół niej grupie DJ’ów (min. Anoraak, Justin Faust, College, Xinobi, Russ Chimes, Keenhouse), dominujących scenę tanecznego połączenia synth-popu, italo i house’u. Coś zdecydowanie jest na rzeczy, bo Fear Of Tigers, a właściwie ukrywający się pod tą nazwą Benjamin Berry doskonale wyczuł powrót brzmień lat 90.: trance, euro-dance żywcem wzięte od Paula Van Dyka, ATB czy Blank And Jones (intro do „Adventures Of Pippi Longstrump” Fear Of Tigers vs. intro „Nothing But You” Van Dyka + outro jak od stadionowego Tiesto). Narzuca się też skojarzenie z space-synthem Laserdance, czyli muzyką producentów italo chcących popisać się umiejętnością gry na syntezatorach. Gdybyśmy mieli do czynienia z samą formą, każdy z kawałków Fear Of Tigers byłby całkowicie niestrawny – szczególnie te instrumentalne. Jednak fantastycznym osiągnięciem Benjamina jest dodanie trance’owej estetyce tego, czego najbardziej jej brakowało – hooków, niebanalnej melodyki. Stanowiło to o wcześniejszym sukcesie „I’m Not Alone” Calvina Harrisa, teraz daje pole do popisu house’owym producentom. Forma ma znaczenie, ale jej podstawową funkcją jest uwypuklenie melodii. Tylko dzięki niej utwór ma szansę wybrzmieć w pełni. (Katarzyna Walas)
Joya Mooi - When I Take A Step Back
Joya Mooi jest z Holandii i dobrze rokuje. Owe zadatki dziewczyna ujawnia w pełnej okazałości na znakomitym singlu, „When I Take A Step Back”, którego klawiszowy soul automatycznie uruchamia leniwe skojarzenia z Nicolayem i Foreign Exchange. Nadmiar przestrzeni, okraszonej tu i ówdzie utykającym bitem i punktującym dźwiękiem elektrycznego budzika, Joya zapełnia dublując wokal poprzez doklejenie identycznej ścieżki, tyle że po obniżeniu tonacji (Karin Dreijer, huehuerehue). Naprawdę fajowo robi się w refrenie, gdy Mooi rozpędza się do setki w trzy sekundy, a oszczędny dotychczas podkład zapełnia się falowaniem klawiszy. Efektowne cacko. Na razie jeszcze dziewczyna nie do końca radzi sobie z rozbudowanymi formami, bo na swoim tegorocznym długogrającym (28 minut, hmm) debiucie, „Hard Melk”, zdarza jej się przynudzać. To chyba efekt tego, że Mooi nie do końca wie, gdzie zaczyna się granica pomiędzy klawiszowym soulem, a mdłym chilloutem, ale gdyby trochę poeksperymentować z tracklistą i odchudzić ją (tracklistę, nie Joyę – z nią wszystko w porządku, sądząc po fotkach) o kilka minut, to wyszłaby z tego całkiem miła EP-ka. Miejmy zatem baczenie! (Łukasz Błaszczyk)
Kings Go Forth - Don’t Take My Shadow
Do revivalu polegającego na symulowaniu brzmienia sprzed iluś lat jestem nastawiony raczej sceptycznie – wiadomo: po co robić coś, co już kiedyś zrobiono dobrze? – toteż jako die-hard soulu nigdy nie przepadałem za Sharon Jones. Symulantów jednak przybywa i choć początkowo omijałem zajawianych mi przez dwie Kasie (Wolanin i Walas) Kings Go Forth czy Aloe Blacca, koniec końców i ja uległem tej sympatycznej mistyfikacji. W końcu muzyka nie wyścigi, wystarczą nam dobre utwory, a jak powiedział Bartek Iwański obcujemy tu z żywym zwolenniczakiem (czym?!) bo kroić dźwięki to byle głupi potrafi. Jako praktyk, potwierdzam.
Cały ta scena ma już kilka lat, kilka gwiazd (wspomniana już Jones) i wiele na sumieniu, ale oprócz centralnych w kontekście notki Kings Go Forth, ożywiających klimat brytyjskich dyskotek z przełomu lat 70. (northern-soul; to żadna pomyłka), warto jeszcze wspomnieć o debiutującym w 2006 r. Aloe Blaccu, który jako okazjonalny raper może mieć do powiedzenia więcej niż przeciętny odtwórca (wkrótce drugi, sądząc po promocyjnym singlu, dużo bardziej oldschoolowy album) i Fitz & The Tantrums – twórcach jednej z najlepszych piosenek zeszłego roku („Breakin’ The Chains Of Love”), do których przeoczenia 12 miesięcy temu otwarcie się przyznajemy. Tak czy inaczej: wzrost zainteresowania songwritingiem wśród revivalistów w prosty sposób przekłada się na wzrost naszego zainteresowania nimi. (Paweł Sajewicz)
Kisses - Bermuda
Nie mogę się zgodzić z tymi, którzy twierdzą, że duet z Los Angeles wybrał sobie niefortunną, pretensjonalną nazwę. Ależ ona doskonale pasuje do ich pierwszego, oficjalnego nagrania! „Bermuda” – całuśny, popowy hicior, osadzony w najmodniejszych trendach: chillwave’owych i balearycznych. W żadnym definitywnie czy też na sto procent. Paweł Sajewicz napisał o kawałku Kisses – zapamiętywalny. Jak cholera! Jesse i Zinzi przypominają o aksamitnym, eleganckim wokalu Jensa Lekmana (ciekawe, co u niego słychać?) i wskrzeszają ideę czystej piosenkowości, opartej na bezpretensjonalnej prostocie i łagodnej chwytliwości. „Bermuda” to kartka z niespodziewanego wypadu pod ciepłe szerokości geograficzne z obowiązkową adnotacją from Kisses with love. Jak widzę śnieg w połowie marca za oknem, a oni mi tu bezczelnie serwują tak wcześnie ten doskonale letni, ciepły, pozytywny utwór, to mam ochotę ich zabić gołymi rękami. Ale wybaczam tę perfidię. W ostateczności. (Kasia Wolanin)
Nouveaunoise - Goni
W wyścigu o geograficzną palmę pierwszeństwa wśród krajów, kreujących najwięcej ciekawych, muzycznych zjawisk bezapelacyjnie wygrywają Stany Zjednoczone. Czasem dopingujemy Kanadę, innym razem niepozorną Szwecję, cieszymy się, jak pojawia się coś fajnego z Australii czy Francji. Muzyka brytyjska ze swoim rynkiem, niesamowicie prężnym, choć nie potrafiącym aktualnie wzbić się w całościowym ujęciu pomiędzy granicę 6/10, też znajduje się w orbicie zainteresowań większości, choć lubimy narzekać (mniej lub bardziej słusznie) na jej niewygórowany poziom. Narzekając na monotonię polecanych nam wykonawców, tym bardziej powinniśmy zwrócić uwagę na rzeczy, przełamujące geograficzny schemat. Nouveaunoise pochodzą z Irlandii i są duetem, którego podstawowym narzędziem jest laptop. Mają niewiele wspólnego z ambientowymi klimatami, jeśli już szukać dla nich miejsca w szeroko rozumianej muzyce elektronicznej to Irlandczykom zdecydowanie najbliżej do Kierana Hebdena. Choć znów – istnieje tu raczej wspólna nić porozumienia przede wszystkim z uduchowionym początkiem „Rounds” czy niewinnym romantyzmem „There Is Love In You” niż oczywista inspiracja. Samo „Goni” natomiast łączy w sobie ową wrażliwość Hebdena z niewinnością „Anthems For A Seventeen Year Old Girl”, mogłoby prezentować Irlandię jako spokojną zieloną wyspę, a niekoniecznie miejsce wielkiego, ekonomicznego sukcesu w jakimś ładnym folderze promocyjnym. W muzyce Nouveaunoise jest coś pierwotnie pięknego i organicznie odrealnionego. W maju debiutancka płyta, zobaczymy więc, w jakim kierunku podążą ci obiecujący Irlandczycy. (Kasia Wolanin)
Othello Woolf - Stand
Postawmy sprawę jasno: Othello Woolf jeszcze nie dorobił się własnej osobowości, ale w kategorii „slick, blue-eyed, new-pop, glamorous” jest obecnie najlepiej rokującym z pokolenia dwudziestokilkulatków. Ten chłopczyk, który wygląda (emo) zupełnie inaczej niż śpiewa (niemal bluesowe frazowanie!) na poziomie najnowszego singla stara się ukraść karierę tak Bryanowi Ferry’emu, jak Davidowi Byrne’owi. Sugeruję jednak nie uprzedzać się nadto. Dzisiaj jest tylko klonem, ale wziąwszy pod uwagę niebanalne prowadzenie kompozycji, które udostępnia na swoim MySpace, dysponuje wrażliwością pozwalającą na więcej niż tylko maksymalizowanie doznań (courtesy of K. Kolanek). Szkoda, że jako singla przychodzi nam podlinkować tegoroczną propozycję – zdecydowanie najciekawszym utworem Othella pozostaje bowiem „Deep Water”, który całą dyskusję nad chłopaczkiem wyprowadza daleko poza byrne’o-ferry’ański kontekst. Przecież te gitary to całe Dire Straits! (Paweł Sajewicz)
Sepalcure - Every Day Of My Life
Sepalcure stworzyli własną, całkiem oryginalną, intymną wersję dubstepu. Ochrzcili go nawet mianem lovestep, co wskazywałoby na kierowanie twórczości głównie do płci pięknej, bo dubstepowi twardziele raczej się na to miałkie hasło nie nabiorą, co wcale nie znaczy, że będą nagraniami Amerykanów gardzić. Tym bardziej, że przywołują one bardzo pozytywne skojarzenia z Burialem, choć dotyczą głównie charakterystycznej dla Bevana konsktrukcji beatu. Utwory Sepalcure są zdecydowanie mniej melancholijnie i z pewnością nie tak mroczne, z drugiej strony zdecydowanie częściej wykorzystują bardziej tradycyjne dla dubstepu formy atmosferycznego, przestrzennego dubu udanie adaptując tą estetykę do zastosowań domowych. (Mateusz Krawczyk)
Setenta - Apariencias
O ile wiem niedawno (?) skończył się karnawał, ale jeśli wciąż marzycie o Rio albo przynajmniej Hawanie, ten wydany jeszcze w listopadzie (jak twierdzą niektórzy) lub w grudniu, a nawet styczniu (jak inni – i tym będziemy się kierować) singiel powinien pomóc wam przetrwać ostatnie drgawki zimy. Paryskie Setenta wśród soulowych/funkowych revivalistów ma szansę być najoryginalniejszym kolektywem. I nie chodzi tylko o niewyeksploatowany odłam gatunku – jego latynoską wersję spod znaku Raya Barretto – ale doskonałe (przynajmniej w obrębie „Apariencias”) wyczucie artystów, którzy tradycyjną salsę łączą z zaraźliwym popowym refrenem i… chłodnym, przewodnim riffem syntezatora, wprost odwołującym się do „Last Exit” Junior Boys. Estetycznie Setenta balansuje na krawędzi, z której łatwo osunąć się do piekła emeryckich drgawek Jose Torresa; jeśli jednak zwycięży w nich poszukujący duch „Apariencias”, kwietniowy LP powinien być parkietową perłą 2010 roku. (Paweł Sajewicz)
Theophilus London - Humdrum Town
Nie dajcie się zwieść zapewnieniom, że Theophilus to pionier urban popu nasyconego elektroniką, bo to jakaś bzdura. Ten młodzieniaszek równie dobrze może być pionierem niczego, zarówno w aspekcie teledyskowym, jak i muzycznym, ale jego „Humdrum Town” co najmniej frapuje. Niby to niedoskonały utwór, nieprzycięty do popowego formatu i jakby nie do końca pomyślany. Kiedy jednak cukierkowy hip-hop zwrotki przechodzi w refren dzieją się rzeczy niezwykłe. Potencjał kolejnej klubowej electro-mielizny nie zostaje wykorzystany, a w jej miejsce otrzymujemy jeden ze śliczniejszych i najbardziej szlachetnych refrenów tego roku. To w jaki sposób Theo zestawia czarne bossowstwo z romantyzmem melodii zasługuje na najwyższe uznanie (zero tu bezmyślnego kiczu, tłuczenia głową słuchacza w głośnik). Jasne, jest kilka rzeczy do dopracowania, ale w ostatecznym rozrachunku zwycięża luz i duch tknięty w parkietową elektronikę. W Championship Managerze to się chyba nazywało „Hot Prospect For The Future”. (Kamil Bałuk w interpretacji Pawła Sajewicza)
Komentarze
[19 marca 2010]
[19 marca 2010]
[19 marca 2010]
!
Zróbcie pod tekstami opcję 'lubię to!', chociaż rating gwiazdkowy dla czytelników ;)
[18 marca 2010]
W temacie Joya Mooi zgadzam się częściowo z Martą, ona nawet w tych nusoulowych momentach ma w sobie coś absolutnie ujmującego.
[18 marca 2010]
[18 marca 2010]
IMO koleś jest dokładną antytezą Kudiego, którego szczerze nienawidzę. Właśnie fakt, że estetykę dotąd indie-dresiarską przekuwa w coś totalnie romantycznego i urokliwego - WOW.
[18 marca 2010]
[18 marca 2010]
[18 marca 2010]
Fear Of Tigers - Sirkka
@ Fear Of Tigers nie ma żadnego socjologicznego kontekstu, a jedyne o czym można wspomnieć jest fakt, że kilka miesięcy temu wydali płytę
Uaa, piękny przytyk w moim kierunku! :) Rehabilitacja ATB - nie sądziłam, że dożyję takich czasów. BTW miałam kiedyś kasetę tego typa, taka ciekawostka bezużyteczna.
Joya Mooi - mnie się ta koleżanka podoba. Ten patent podpatrzony u The Knife kapitalnie zażera w tym numerze. Ogólnie na płycie każdy motyw kłaniający się "skandynawskiej elektronice" lub postdubstepowym motywom się broni, niestety odrobinę za dużo tam niezmierzającego donikąd nusoulu.
Kings Go Forth - to jest naturalnie bardzo fajne, ale nigdy nie załapię motywu kopiowania dosłownie brzmienia z epoki. Irracjonalne. U Sharon Jones mimo wszystko słychać, że to jest nagrane współcześnie (podobnie jak u Amy) - ot, szczegół robi różnicę. Ten sam zarzut w stronę Setenta - choć tu mnie bardziej urzekają rewelacyjne latynoskie akcenty. ACZKOLWIEK myślę, że oba na imprezie Dobry Murzyn, Zły Murzyn mogłyby zarządzić.
Ten Theophilus London to jest jakaś naturalna konsekwencja postaci w duchu Kida Cudiego, co ogólnie nie jest komplementem (nie mówię tu akurat o "Day N Nite", ale o całej reszcie łącznie z tym najnowszym ficzeringiem u Guetty w "Memories"), ale ma parę fajno-niezobowiązujących momentów, w tym ten singiel. Szkoda, że jego umiejętności nawijki równają się Will.I.Am.