Urbanizer #1: marzec 2010
W roku otwierającym XXI wiek, 15 marca 2001, numerem jeden na liście singli Billboardu był numer „Stutter” Joe i Mystikal, samplujący niesłychane „Passing Me By” The Pharcyde. Na pierwszym miejscu na Wyspach Brytyjskich królowało Westlife coverujące Billy’ego Joela. Co z tego wynika? Niewiele, poza tym że popkulturowa pamięć bywa okrutna dla swoich bohaterów, a wspomnianych gagatków prócz niebytu łączą niezbyt udane teledyski. Wideoklipy zdominowały pierwszy kwartał 2010 roku, otwierający nowe muzyczne dziesięciolecie. Dwie wielkie premiery: „Imma Be” Black Eyed Peas oraz „Telephone” Gagi i Beyonce; oba obrazki nakręcone z epickim rozmachem i posługujące się – choć każdy na swój sposób – estetyką przerysowania. BEP przypieczętowało tym klipem dość wymownie wizję futuro-retard-popu. Z czym wyskoczy Will.I.Am za rok, dwa? Strach się bać. Lady Gaga natomiast konsekwentnie prowadzi batalię o istotę muzyki pop, przy okazji podsuwając zagadnienie definiowania wybitności teledysku: czy świetne wideo musi mieć na liczniku co najmniej 10 minut? Czy tylko w ten sposób popkultura jest dziś w stanie toczyć bój o poważny odbiór? Być może. Nawiasem mówiąc: problemem „Telephone” stał się niebotyczny trzymiesięczny hype rozpętany przez samą piosenkarkę, w związku z czym, by sprostać niewiarygodnym oczekiwaniom, Gaga musiałaby wypuścić przynajmniej miniwersję „Ojca Chrzestnego” w odsłonie queer. W świetle całej sieci odniesień i szalenie poważnych pytań stawianych przez ubertwórczość Lady Gagi: od granicy dobrego smaku po granice sztuki, ocena jej muzyki jest zabawnie nieistotna (choć oczywiście nie neguję konieczności opiniowania). Kładę swoją reputację na szali, ale od czasów „Thrillera” i Madonny z przedziału self-titled–„Erotica” nikt – podkreślam: nikt – nie podjął równie ambitnej walki o popkulturową świadomość i potrzebę debaty.
Nieprzypadkowo punktem wyjścia stał się dla mnie właśnie pop. Pop bodaj najżywiej pośród różnych nurtów kultury reaguje na oddolne inicjatywy, wchłaniając – podług swojej intuicji – te, które mogą przynieść mu najwięcej korzyści. Nie bez przyczyny biała publiczność znalazła swój ekwiwalent soulu w postaci Dusty Springfield; nie bez przyczyny debiutująca Madonna inkorporowała styl podziemnych nowojorskich klubów, a w 1990 roku za sprawą „Vogue” wprowadziła do masowej świadomości muzykę house; nie bez przyczyny Teddy Riley (m.in. producent Michaela Jacksona) oparł new jack swing na zdobyczach rapu; nie bez przyczyny w końcu Rihanna na zeszłorocznym albumie „Rated R” sięgnęła po dubstep. Zbiorowy odbiorca miewa rzecz jasna i swoje fanaberie, desygnując na gwiazdy postaci prosto z obrzeży jego wrażliwości. Wszak właśnie zamknęliśmy dziesięciolecie, w którym hip-hop stał się nowym popem.
Wśród zainteresowań nowej rubryki Screenagers, Urbanizera, leży właśnie ta szeroko rozumiana współczesna muzyka i kultura miejska: od komercyjnego popu, przez r’n’b i hip-hop, po dubstep, UK funky czy każdy inny nurt, który jutro będzie najbardziej pożądanym towarem w klubie. Jeden z redakcyjnych kolegów wyraził obawę o „gettoizację” omawianej tu muzyki – hej, czy przez całe nasze podsumowanie dekady naczelną myślą, którą staraliśmy się przekazać (prócz wielkości Avalanches, Toma Ewinga i Simona Reynoldsa), nie było równouprawnienie wszystkich gatunków muzyki? Owszem, dlatego jak każdy ze styli pop czy dubstep chcą mieć swoją wyrazistą przestrzeń. Formułą wyjściową Urbanizera jest przegląd bieżących singli – czy ta konwencja stanie się w pewnym momencie zbyt uwierająca, nie mam pojęcia. Choć jak znam ambicję autorów serwisu, już wkrótce będę musiała doklejać przypisy. (Marta Słomka)
The-Dream - Love King (9/10)
Terius Nash stoi za jedną z najlepszych płyt r’n’b dziesięciolecia (Electrik Red „How To Be A Lady Vol. 1”) i czołówką popowych singli ostatnich lat („Umbrella”, „Single Ladies”). Dla siebie talentu również nie szczędzi – dwa wyjątkowo dobre solowe krążki. Mało? Mało, szykuje się trzeci, ponieważ realizatorzy-gamonie na czerwonym dywanie Grammy wciąż podpisują Dreama jako Radio Killa (autentyk). Nazwisko tego człowieka powinno być na językach wszystkich i do końca nie jestem w stanie rozgryźć, dlaczego nie przebił się on do zbiorowej świadomości w tym samym stopniu co jego wielcy poprzednicy: od Quincy’ego Jonesa, przez Timbalanda, po Pharrella Williamsa. W pewnym sensie ma nad nimi przewagę choćby właśnie udanym repertuarem solowym, a dla plotkarskiej sfery również dostarcza pożywki w postaci związków wpierw z Niveą, później z Christiną Milian. I w końcu trzepie taśmowo te zajebiste numery. Być może Nash wciąż nie potrafi kupić ludzi iskrą geniuszu, pozornie prezentując się raczej jako piekielnie zdolny wyrobnik niż nieprzytomny quasi-demiurg (przypomnijmy sobie Timbalandowe ruchy z wideoklipu One Republic „Apologize” – w świecie popkultury takie gesty mają znaczenie niebagatelne).
I wydarza się „Love King” – na pierwszy rzut oka typowa produkcja dla marki, jaką jest Radio Killa. Jeśli mówimy w kontekście Teriusa Nasha, rewolucji tu nie ma, The-Dream wyznaczył bowiem kanon trendów we współczesnym r’n’b trzy lata temu, „Love King” spina je natomiast perfekcyjną klamrą. To The-Dream doprowadzony do skraju „Dreamowości”. Bezlitośnie wymuskany (za konsoletą L.O.S Da Mystro? Nawet Word zna się na rzeczy, zmieniając ten pseudonim na „Bystro”), okraszony niewiarygodnie chwytliwym motywem śpiewanym „you should know me like that”, a w narracji dowcipną trawestacją retrospekcyjnego singla „Girls, Girls, Girls” Jaya-Z. „Love King” jest logiczną kontynuacją leniwych bangerów w stylu „Shawty Is Da Sh*”, „Rockin’ That Shit” czy „So Good”, ale żaden z nich, po prawdzie, nie elektryzował mnie równie mocno jak ten numer. Jest w nim coś z zakamuflowanego rozmachu, harmonii pomiędzy zmysłowym aspektem i na chłodno wykoncypowaną morfologią kawałka. Prince nazywał takie postaci określeniem sexy motherfucker. Podkradnę. H to the izz-O L to the O, V to the E, K to the I, N to the G.
(Marta Słomka)
DJ Zinc feat. Ms. Dynamite - Wile Out (8/10)
Obóz opozycyjny wobec teorii hardcore continuum (jak sądzę, obóz nie tyle negujący tę koncepcję, co kpiący z dopisywania akademickiej analizy do wielu – podług ich opinii – oczywistości) zwykł ją złośliwie i wulgarnie określać jako cuntinuum. Ha! Znakomity termin jako punkt wyjścia do prześledzenia umownie sinusoidalnych dziejów pierwiastka kobiecego na klubowej scenie brytyjskiej. Po zdominowanym przez mężczyzn dubstepie (co intrygujące, dziewczyny lepiej odnalazły się w agresywnym grimie niż tym paranoidalno-melancholijnym gatunku) kobiety niemal intuicyjnie wchłonęły taneczność, ekstatyczność i egzotyczność UK funky, inkorporującego melodyjne akcenty od r’n’b, przez osadzony w soulu house, po muzykę latynoską, ale też pozostawiającego wiele przestrzeni na graniczne i szorstkie momenty. Nawrócony na house weteran d’n’b Zinc również dorzucił kilka groszy do tej prężnej sceny basowej i funky. Wracająca po pięcioletniej przerwie Ms. Dynamite zalicza tu o tu swoje najlepsze wersy od czasu... no dobra, zeszłorocznego „Bad Gyal”, ale poważnie – tak przekonywająco i intensywnie nie brzmiała chyba nawet na debiutanckim singlu u Sticky’ego. Jej soczysty ragga flow zasuwa tu równie dynamicznie co inwazyjny podkład, uwypuklając fakt, jak mimo wszystko bardzo uwierał ją ugładzony kierunek obrany na dwóch solowych albumach. Właściwie nie wiadomo do końca, kto tu kogo niesie: wokal linię basu czy ten elastyczny bas tę świetną MC. (Marta Słomka)
Cassie feat. Nicki Minaj - Fuck U Silly (7/10)
Przepis miesiąca. Weźcie dwie przerysowane dziewuchy: jedną spotęgowaną wizualnie przez naturę, drugą ulepioną z bękarciej szmiry dzielnicy Harajuku w Tokio. Pierwszej każcie śpiewać zmysłowo-lubieżnym głosem, drugą delegujcie do kreskówkowej, wulgarnej i podszytej lesbijskim kontekstem nawijki. Pierwsza panna ma mieć wyjątkowo długą wydawniczą przerwę, by równoważyła wszechobecność drugiej (najlepiej niech posiada ona także liczne grono haterów). Obu każcie zapieprzać aż będą błagać o przerwę. Koniec. Problemem Cassie jest zaprzepaszczenie swojej marki do tego stopnia, że zaczęła się już pojawiać w przeróżnych rankingach jako gwiazda jednego przeboju. Problemem Nicki Minaj jest jej nadprogramowa aktywność: z jednej strony spełnia wszystkie warunki, by stać ikoną współczesnego kobiecego rapu, z drugiej – wariacka częstotliwość, z jaką uczestniczy w różnych projektach (z perspektywy Europy to być może zaskakujące spostrzeżenie, ale Minaj sponsoruje w tej chwili połowę rotacji radiowych w USA), skazuje ją na lawirowanie pomiędzy fantastycznymi singlami a bezdyskusyjną tandetą, wyrazistymi popisami technicznymi a kuriozalnym klonem jej szczytowych momentów. Innymi słowy niewątpliwa charyzma Minaj oraz jej styl wypoczwarzający i tak już przerysowane MC w duchu Foxy Brown czy Lil Mamy, sygnalizowana wszechstronność (od jechania na dubstepowym bicie „Saxon” po popisy w mięciutkim r’n’b Lloyda „Take It Off” – brak mi słów na finał tego numeru) muszą zostać ostatecznie przypieczętowane oficjalnym albumem. A trzymam kciuki jak za mało kogo. (Marta Słomka)
Debruit - Nigeria What? (7/10)
„Nigeria What?”, singiel i zarazem utwór emitujący największą ilość pozytywnych wibracji z ostatniej EP-ki „Spatio Temporel”, efektownie podsumowuje pomysł Xaviera Thomasa na odświeżenie estetyki wyrastającego z idm instrumentalnego hip-hopu, przyjmującego w jego nagraniach postać grzecznych i do bólu sympatycznych odwołań do modnych stylistyk z muzyką etniczną na czele. „Nigeria What?” ulepione jest z czterech zaledwie elementów: 2-stepowej rytmiki złamanej quasi-afrykańskimi bębnami, ładnie pociętej „balearycznej” gitary, jeszcze bardziej pociętego afro-wokalu i miękkiego, dubstepowego basu, złożonych w wystarczająco lekkostrawny sposób, by z powodzeniem uczynić ten kawałek plażowym przebojem, gdyby nie fakt, że na plażach przez jeszcze kilka miesięcy rozbrzmiewać na pewno nie będzie. Z drugiej strony deficyt słonecznych klimatów pozwala zarobić nagraniu kilka dodatkowych punktów, dlatego będziemy uważnie przyglądać się poczynaniom Francuza, ale z ostateczną oceną jego dokonań poczekamy do lata. (Mateusz Krawczyk)
Gucci Mane - Lemonade (7/10)
Gucci Mane podczas minionych dwunastu miesięcy wparował do mojej czołówki najbardziej intrygujących raperów ostatnich lat. Być może system penitencjarny w Stanach Zjednoczonych nieco różni się od tego portretowanego na filmach, albowiem Gucci trzy czwarte zeszłego roku spędził w więzieniu, a zdążył w tym czasie wypuścić album, EP-kę i pięć mixtape’ów. Pasuje mi ta jego jednostajna maniera i przywiązanie do monochromatycznego, niespecjalnie dopieszczonego i pozbawionego ozdobników bitu, hołdowanie raczej migawkom sytuacyjnym niż storytellingowi. Gość po prostu płynie (paradoksalnie, bo przecież drewniane umiejętności techniczne Mane’a, kanciaste rymy i poza idioty stały się tematem wielu niewybrednych żartów) pośród tych swoich linijek o ulicznym zestawie zainteresowań; płynie i w tej postgwiazdorskiej erze hip-hopu anektuje coraz pokaźniejszą przestrzeń internetu. Odpowiedź na pytanie, dlaczego pierwszy wydany dla dużej wytwórni album Gucciego sprzedaje się tak bardzo poniżej oczekiwań, zdaje się banalnie prosta – Gucci Mane czy towarzystwo skupione wokół Young Money: od Nicki Minaj po Drake’a, mimo że to w tej chwili synonim amerykańskiego mainstreamu, to postaci, którym sławę dała sieć i jest ona naturalną przestrzenią dla ich działalności. Wyłącznie internet jest w stanie sprostać ich wydawniczemu ADHD, w którym dominują zresztą albo nielegalne mixtape’y, albo brzmienie budowane na syntezatorach (w najbardziej skrajnych przypadkach złośliwcy używają określenia „ringtone rap”) – oficjalne próbkowanie cudzych numerów jest dziś zbyt drogą zabawą. W towarzystwie Bangladesha i jego produkcji ogołoconej z sampleriady na tle tego klawiszowego tematu, w sumie dalekiego od programowego „taniego” soundu Mane’a, Gucci brzmi tak niesamowicie swobodnie. I jeszcze te epickie, patetyczne dzieciaki w refrenie stanowiące rozczulający kontrapunkt dla quasi-abstrakcyjnych linijek Mane’a. Dziecięce chórki w numerze hiphopowym wydają się prawie tak ryzykowanym pomysłem jak samplowanie muzyki poważnej. Choć – tak na szybko – nie przychodzą mi teraz do głowy słabe numery z dzieciakami. Za to same niezłe. I po co wypuszczać single w grudniu? Takie single? (Marta Słomka)
Lady Gaga feat. Beyoncé - Telephone (7/10)
Jeśli ktoś chce dowiedzieć się czegokolwiek o „The Fame Monster”, „Telephone” może zbić z tropu. Przynajmniej przy pierwszym kontakcie audialnym. Dostałam kiedyś wiadomość z komentarzem dotyczącym „Bad Romance” o treści: To jest jakaś abominacja. Mój znajomy przypadkiem otarł się o sedno, choć nie do końca to samo mieliśmy na myśli. Aby zbliżyć się do esencji Lady Gagi, trzeba uchwycić jej pokrętną logikę: znajdź estetykę, która będzie nasycona niewiarygodnym obrzydzeniem, szpetotą i jednocześnie będzie generować irracjonalne piękno oraz nieskończony seksapil. Gdy Gaga przykleja sobie do twarzy tysiące koralików, przyodziewa geometryczne kostiumy, owija się taśmą policyjną, przyczepia do łba homara, fetyszyzuje ciało, nakłada transwestycki makijaż, napastuje orkę i uruchamia pochód grubiańskich syntezatorów oraz ordynarnego bitu – tak, ona chce być piękna. Na swój wypoczwarzony, nerwowy i graniczny sposób: z jednej strony nawiązujący do współczesnego, powszechnego kanonu urody, z drugiej gloryfikujący wrażliwość niepożądaną i niewygodną. „Telephone”, pozornie ogołocony z wszechobecnej na „The Fame Monster” makabreski, gwałcącej sztuczności oraz indoktrynowania filozofią przerysowanej popkultury, śmiga niczym rasowy, hedonistyczny i niezobowiązujący treściowo (!) banger. Mamy wielki refren i garść Gagowych ozdobników, choć dalekich od tradycyjnego wynaturzenia znanego choćby z „Bad Romance” czy „Poker Face”, a w bonusie świetną zwrotkę Beyoncé, dodającą czarnego sznytu temu dance’owemu numerowi (zabawne, że dopiero Gaga wydobyła z Beyoncé – mam tu na myśli zarówno wideoklip jak i sam utwór – jej urojoną Sashę Fierce; w ramach jej ostatniego albumu koncept alter ego spalił na panewce, eksliderka Destiny’s Child nie miała odwagi zrobić nic, co nie byłoby wcześniej wpisane w statut jej medialnej postaci). A gdyby tak w miejsce piosenkowego parkietu podstawić współczesną zżeraną przez szum informacyjny i instant-relacje rzeczywistość, problematykę niezależności kobiet i swobody wyrażania siebie. Zazębia się? Jak diabli. (Marta Słomka)
Scuba - Before (7/10)
Ostatnie aktualizacje w CV Paula Rose’a aka Scuby odzwierciedlają z grubsza podstawowe tendencje rozwojowe współczesnego dubstepu. Jego przeprowadzka do Berlina stanowi wymowny symbol globalnej ekspansji tego gatunku. Rezydentura Rose’a w słynnym klubie Berghain oraz będący jej owocem zeszłoroczny mix album „Sub:stance” to demonstracja zdolności dubstepu do zawierania koalicji z innymi gatunkami. Autorskie produkcje Scuby takie jak album „Mutual Antipathy” obrazują z kolei widoczny w ostatnich latach konsekwentny dryf sceny dubstepowej w kierunku krainy łagodności. Zwiastujący kolejny LP Scuby utwór „Before” wpisuje się w ostatnią z wymienionych tendencji. W delikatnych pogłosach czy nieregularnościach subtelnego bitu upatrywać można co prawda jeszcze dalszego pokrewieństwa z dubstepem, ale to utwór oddalony o lata świetlne od ortodoksyjnych paradygmatów gatunku. BPM zredukowany zostaje do spacerowego tempa, poziom testosteronu obniżony do wartości minimalnych, a ciążenie grawitacyjne związane z oddziaływaniem świdrujących linii basu jest zupełnie nieodczuwalne. Zamiast tego otrzymujemy kawał przestrzennego downtempo z eterycznymi wokalami rozpływającymi się w kosmicznych pasażach syntezatora, przypominające nieco zmysłową psychodelię „Tea Leaf Dancers” Flying Lotus. Solidny appetizer przed ukazującym się w przyszłym tygodniu albumem „Triangulation”.
Maciek Maćkowski
Solange - Under Construction (7/10)
Ta druga Knowles robi się coraz fajniejsza, naprawdę. Nie dość, że ostatnio dziewczyna wozi się na mieście z Of Montreal, to jeszcze ewidentnie wpadła w ciąg twórczy, bo na swoim blogasku publikuje średnio dziesięć nowych kawałków na godzinę. I nic, że to ledwie szkice, skoro są fajowe tak jak ten tutaj „Under Construction”. Solange musi mieć widocznie wysoką samoocenę, skoro zupełnie nie dba o podkład – w tym przypadku jest nim podpieprzona w całości tytułowa kompozycja z „The Cosmic Game” Thievery Corporation. Skądinąd ciekawe, że padło akurat na nich, zwłaszcza że ta dziwna przyjaźń trwa już odkąd Garza i Hilton użyczyli jej „A Gentle Dissolve” z tej samej płyty na potrzeby openera do „Sol-Angel And The Hadley St. Dreams”. Tym niemniej Solange faktycznie sprawia wrażenie, jakby była w stanie nagrać dobry kawałek na podkładzie choćby i Bartka Królika, byleby tylko zostawić jej minimum przestrzeni i niczego nie zepsuć. W tym sensie zresztą „Under Construction” kojarzy mi się z prześlicznym „You’re A Star (Interlude)” z zeszłorocznego krążka Amerie – obie wokalistki posiadły umiejętność upychania maksimum treści w obrębie krótkich i nieskomplikowanych form, stosując podobny, niemal bezwiedny, sposób prowadzenia narracji. Rzeczona demówka Solange nie trafi co prawda na jej nowy album, który (uwaga!) wyda sobie samodzielnie, ale spokojnie by mógł. Pozostaje mi wierzyć, że dziewczyna wie, co robi i że to, co się na nim znajdzie będzie jeszcze lepsze. (Łukasz Błaszczyk)
The Bird And The Bee - Kiss On My List (7/10)
Eddie Van Halen podkradł Hallowi i Oatesowi linię syntezatora z „Kiss On My List” do „Jump”, a Michael Jackson dość, ekhm, mocno osadził „Billie Jean” w temacie nabijanym przez automat perkusyjny w „I Can’t Go For That”. Tak czy inaczej, takich piosenek się już nie pisze. Za to można je pięknie coverować, co też uczynił mój ulubiony duet. Oryginał amerykańskiego tandemu jako dokument czasów rozpiętych pomiędzy wychuchanym soft-rockiem Fleetwood Mac, nową falą wdzierającą się pod strzechy i czarnym szwadronem disco stał się chyba najwyrazistszą definicją blue-eyed soulu, która dopiero po George’u Michaelu znalazła nową personifikację. Cover Grega Kurstina i Inary George penetruje raczej uniwersalne rejony znane z twórczości Bird And The Bee: zawieszona w retronowoczesności wypielęgnowana formuła wyłuskująca ze słownika określenia pokroju: dziewczęcy, zwiewny, subtelny, delikatny, czarujący, powabny etc. Tak, to wszystko wpisane jest w statut Bird And The Bee, cichego bohatera nurtu piosenkowego ostatnich lat. (Marta Słomka)
Florrie - Call 911 (Fred Falke Remix) (6/10)
Nowy-stary nabytek Xenomanii. Florrie dotychczas śmigała na perkusji m.in. w przebojach Girls Aloud („The Promise”) oraz tworzyła JFK (muzycy wspierający na koncertach różnych młodych wykonawców sygnowanych marką Xeno), dziś – jako że jest ambitną i całkiem medialną dziewczynką – próbuje sił w solowej odsłonie. (Tu jest miejsce na wyliczenie kilku ikonicznych damskich perkusistek i wokalistek. Tak, Karen Carpenter i Sheila E to dobre typy). W remiksie Falke’a wyszło jej niegłupio: idealnie wyważone fragmenty pseudorapu i zwiewnego wokalu osadzone w french touchowskich patentach narastającego i malejącego bitu – tak brzmi dzisiaj nowoczesny pop. Ciężko wysnuwać wnioski na podstawie jednego numeru, w dodatku obrobionego przez mistrza konsolety, ale „Call 911” budzi nadzieję na sekwencję solidnych popowo-tanecznych singli z Wysp, która ostatnio wydarzyła się pewnie gdzieś na wysokości „Biology”/„Push The Button”. Jeśli Fred Falke nie jest jeszcze wpisany w napisy końcowe Xenomanii, radzę Higginsowi i Cooper zrobić to jak najszybciej. (Marta Słomka)
Goldfrapp - Rocket (Richard X One Zero Remix) (6/10)
Po Goldfrapp to już raczej nie ma się co spodziewać drugiego „Lovely Head”, a ich wysiłki, by odbić Kylie jej elektorat, też raczej pozostaną bezowocne. Tym bardziej, że Allison sprawia wrażenie, jakby zupełnie nie potrafiła się zdecydować, co by tu ze sobą począć. Raz jest ezoteryczna, raz jest wyuzdana i szaleje na parkiecie, by za moment zarzucić na siebie koc i pójść bawić się w cyrk. Jeśli dobrze rozumiem, to sądząc po „Rocket”, tym razem zajawiła się ejtisami, szkoda tylko, że o tych kilka lat za późno. Kasa też zresztą zamiast na produkcję poszła na klip, w którym główna bohaterka wygląda JOTA W JOTĘ jak nasza redakcyjna koleżanka Walas, tyle że w wersji blond. Ogólnie rzecz biorąc: wyszło równie sympatycznie co niezapamiętywalnie i nie byłoby tematu, gdyby nie Richard X, cichy bohater brytyjskiego popu zeszłej dekady, który postanowił wziąć „Rocket” na warsztat. Abstrahując już od jego czysto producenckich osiągnięć, to w kategorii remiksów robi się z niego powoli drugi Fred Falke, tzn. gość pozostawia wokal w nienaruszonym stanie, wycina oryginalny podkład i wstawia w to miejsce własny, sprawiając że fajne kawałki robią się jeszcze fajniejsze (vide „Golden Cage” w wersji Falke’a). Swoją drogą X ma jakąś słabość do starzejących się gwiazd, bo po tym jak w zeszłym roku reanimował karierę Saint Etienne, teraz wziął się nie tylko za Goldfrapp, ale i Steve’a Masona. „Boys Outside” już w maju, zobaczymy, co to będzie. (Łukasz Błaszczyk)
Obenewa - Obsessed (6/10)
W zeszłym roku w podsumowaniu singlowym zrobiłam wyjątek dla „Drink In My Cup” Electrik Red, które wyszło bodajże w grudniu 2008, ale przepadło z racji fatalnej promocji tego żeńskiego kwartetu. Tym razem ramy czasowe musiałabym anulować dla pewnej młodej brytyjskiej wokalistki, która w ubiegłym roku rzutem na taśmę wypuściła debiutancki mixtape, lecz usłyszałam o nim zaledwie kilka dni temu (o takich odkryciach decyduje albo chorobliwa brytofilia, albo przypadek, albo Kasia Wolanin). Szczęśliwie Obenewa zostawiła kilka jointów z sesji nagraniowej na publikację w 2010. Przyjemne r’n’b z „Therapy: Official Mixtape” równie intensywnie nawiązuje do amerykańskich list przebojów co do kontekstu postukgarage’owego. „Obsessed” kładzie nacisk właśnie na tę wyspiarską wrażliwość, sunąc na połamanym bicie podbijanym przez niskie londyńskie rejestry – tak, tak za podkład służy dość znany dubstepowy numer „Night” Benga & Coki. Zwracam uwagę na zmyślny koncept tego singla, który deformuje fabularne przyzwyczajenia. Na ogół to gość jest psychotycznym prześladowcą, a szczytem fanaberii zdesperowanej kobiety jest płaczliwy SMS w środku nocy. Koleżanka Obenewa natomiast napastuje swojego ekspartnera etatowo, wystając pod blokiem, nachodząc go w mieszkaniu, śledząc i w końcu – jeśli odwracać stereotypy, to do końca – zostawiając pod drzwiami typowo męski atrybut przeprosinowy. Britain’s got talent? Być może. (Marta Słomka)
Warrior One feat. Lady Chann - King Riddim (6/10)
Jak wiele dobrego dzieje się dzisiaj w Londynie. Dla kogoś, kto w ubiegłym roku choćby pobieżnie śledził brytyjską scenę podziemną, wybór hymnicznych numerów nie powinien stanowić problemu: Crazy Cousinz „Inflation”, Ill Blu „Time To Get Nasty”, Stush „We Nuh Run”, Lady Chann „Your Eye Too Fast” i Shystie „Pull It (Ill Blu Funky House Mix). Na pięć strzałów trzy dziewczyny. Nieźle! Lady Chann wraz ze Stush, Ms. Dynamite i Shystie pokazały, że w Anglii kobiety wracają nie tylko z rudymi grzywkami; wszak monotematyczność jest najgorsza. Jak rewelacyjnie brzmi funky house spowinowacony z dancehallem Lady Chann i Sticky udowodnili we wspomnianym wyżej singlu, który *oficjalnie* na darmowej EP-ce już w kwietniu. Tymczasem kooperacja z duetem Warrior One to już mniej subtelna i bardziej natrętna historia. Jednakowoż zasuwa niczego sobie, wycie syren jest, dzikość w powietrzu. Lady Chann to moja ulubienica, nie ukrywam, a tu nawija na medal, rzecz jasna. (Marta Słomka)
Ciara - I’m Up In The Bank (3/10)
Imma be be be be imma imma be imma be be be be imma imma be imma be imma be be be be imma imma be imma be imma be be be be imma imma be imma be be be be imma imma be imma be imma be be be be imma imma be imma be imma be be be be imma imma be imma be be be be imma imma be imma be imma be be be be imma imma be imma be imma be be be be imma imma be imma be be be be imma imma be imma be imma be be be be imma imma be imma be imma be be be be imma imma be imma be be be be imma imma be imma be imma be be be be. PS. Tak, wiem, że za to odpowiada The-Dream; każdy miewa gorsze dni. (Marta Słomka)
Prince - Cause And Effect (2/10)
Przykro się słucha takich rzeczy. Maskulinizm Prince’a i jego samcze instynkty zawsze interpretowałam jako gesty dość zwodnicze, przewrotne i umoczone w sporej dawce ironii. Przepraszam, ale obcując z „Cause And Effect”, mam przed oczami obrzydliwego, pijanego, spoconego gościa, który popisuje się z koleżkami w przydrożnym barze w USA, udając grę na gitarze do wybieranych naprędce z szafy grającej hitów koniunkturalnego białego amerykańskiego rocka, który w odpowiednich momentach dziejowych chciał być bardziej funky od Sly’a Stone’a i Jamesa Browna. A w drodze do domu ten tłuścioch słucha zapewne „Footloose” Kenny’ego Logginsa. Prawdopodobnie zresztą z tej samej radiostacji, która wykupiła prawa do premierowego odtworzenia w eterze nowego singla Prince’a. Do zobaczenia nigdy – jak to mawiała Paris Hilton podczas poszukiwań kumpeli na zabój. (Marta Słomka)
Sugababes - Wear My Kiss (1/10)
Gdy obserwuję całe to zamieszanie, jakie narosło wokół Sugababes, odkąd ze składu wyleciała Keisha Buchanan, to przypomina mi się casus projektu Anderson Bruford Wakeman Howe. Oto bowiem dziewczyny z oryginalnego line-upu (teraz już w komplecie poza burtą), czyli Buena, Buchanan i Donaghy, postanowiły połączyć siły i – tak jak niegdyś czterej eksczłonkowie Yes – złożyły pozew sądowy, domagając się praw do nazwy swojej macierzystej grupy. Nazwy, z której korzysta tymczasem trio pod dowództwem Jade Ewen (okej, jest jeszcze Heidi) – reprezentantki Anglii na zeszłorocznym konkursie Eurowizji (piąte miejsce, szacun). Przy całej mojej sympatii dla oryginalnego line-upu mógłbym przymknąć oko na to, że na czele mojej ulubionej brytyjskiej pop-grupy zeszłej dekady stoi żeński odpowiednik Marcina Mrozińskiego, zwłaszcza że od czasu odejścia Mutyi wiodło im się nieszczególnie, gdyby nie to, że ktoś się uparł zrobić z nowego składu Sugababes karykaturę starego. I tu dochodzimy do „Wear My Kiss”. To fajnie, że dziewczyny podpisały kontrakt z Roc Nation Jaya-Z i zaprosiły do studia producentów Gagi (RedOne, Garibay), tyle że gdzieś po drodze nastąpił błąd w pomiarach. No bo tam, gdzie na „The Fame Monster” wchodzą te chamskie, napierdalające syntezatory zawsze pojawia się kontrapunkt w postaci równie chamskiej Gagi, tymczasem w „Wear My Kiss” te trzy bezbarwne dziewczątka giną rozjechane przez Scooter. To się musiało tak skończyć, bo to jest przecież całkowite odwrócenie proporcji (względnie subtelna produkcja i WYRAZISTOŚĆ Bueny czy Buchanan), które za czasów „Angels With Dirty Faces” gwarantowały stan idealnej równowagi. Nie mówiąc już o tym, że przy piosenkach w stylu „Freak Like Me” czy „Push The Button”, to to, co się dzieje na poziomie kompozycyjnym w tym nieszczęsnym „Wear My Kiss” zakrawa na bardzo ponury żart. No naprawdę, wieś tańczy i śpiewa. Tyle dobrego, że może chociaż na fali świętego oburzenia oryginalne Sugababes rozważą reaktywację, nawet jeśli miałyby to zrobić pod szyldem Buena Buchanan Donaghy. (Łukasz Błaszczyk)
Komentarze
[20 marca 2010]
[20 marca 2010]
[20 marca 2010]
[20 marca 2010]
A Theophilus London rzeczywiście znacznie bliżej lokuje się tweepopowej wrażliwości, linijki w stylu: "lost my girl V at an early age cried so hard when I turned that page", to jest ten deseń. Z tymże to jest ostatnia rzecz, jaką Dream by *publicznie* powiedział.
[20 marca 2010]
[20 marca 2010]
Nie bardzo wiem, jak mam rozumieć to określenie
[20 marca 2010]
Ponadto nie powiedziałam, że nie lubię Theo, tylko zauważyłam, że gość jest wyprowadzony z Kida Cudiego (nie twierdzę, że grają dokładnie to samo, kaman!), znajdują się dość blisko siebie jednak. Co nie oznacza, że mi się parę rzeczy w Theo nie podoba, a ten singiel bez rewelacji, choć sympatyczny. Płyta Kida Cudiego to natomiast jedna z najgorszych rzeczy, jakie słyszałam (nie chodzi mi o to day n nite w remiksie crookersów, bo to jeszcze osobna sprawa).
Aha, jeśli kogoś zmartwiło (jasne), że konto Kobiet za konsolety zniknęło z facebooka, pracuję nad tym, żeby je przywrócić. Napisałam do Facebookowego Teamu, mam nadzieję, że problem zostanie wkrótce rozwiązany.
[20 marca 2010]
elo, jak może ci się nie podobać "Humdrum Town" przy 9 dla The Dream? ;) Tzn. wiadomo: Theo operuje dużo bardziej europejskim brzmieniem, nie ma w sobie tego ciepła, ale "Love King" to dokładnie ten sam pomysł na uliczną muzę: bossowstwo przepuszczone przez jakiś twee-romantyzm. Słodziutkie i tu i tu (choć patriotycznie stawiam kasę na "Humdrum Town" w podsumowaniu 2010). Hm? ;)
[20 marca 2010]
[19 marca 2010]
e tam. wystarczy to zebrać do kupy i gotowe. dajesz!
[19 marca 2010]
[19 marca 2010]
Tu rzecz zasadza się na bardzo populistycznych, ale zarazem genialnie nośnych chwytach jak choćby te jej ozdobniki: "Rah-rah-ah-ah-ah", powtarzanie sylab itd. tego jest mnóstwo, jak kontrast z "Poker Face" przytłumionego wokalu w zwrotkach i wybuchu na "pełnej głośności" ścieżki wokalnej w refrenie (zresztą to się też często powtarza w różnej kombinacji, a to mostek jest w ten sposób prowadzony, a to coś tam), to są elementy, które zajebiście przykuwają uwagę. Poza tym Gaga bardzo ciekawie miejscami inkorporuje sobie różne motywy r&b - oczywiście one są interesujące tam, gdzie robi to nie wprost (bo "Paper Gangsta", jakieś różne odrzuty, które tworzą nieoficjalne wydawnictwo "Disco Heaven" - no to jest niestety często zawstydzające; choć nie powiem, żebym nie słuchała), np. właśnie "Paparazzi" albo prechorus "LoveGame", który jest niemalże zapożyczeniem "1,2 Step" Ciary. Generalnie chodzi o to, że z prostej kategorii muzyki dance-popowej Gaga wycisnęła totalne maksimum, w tym przedziale jest niepodważalną mistrzynią, i znajdując logiczne uzasadnienie dla tej ordynarności. Z jednej strony jako część jej gry z wszystko jest brzydkie, czyli piękne (ten nerw i dyskomfort odczuwany podczas myślenia o sobie) i - jak już pisałam w różnych miejscach - to jest według mnie również element, który miał wstrząsnąć wrażliwością (ale to nie są gesty dla samego szokowania) odbiorcy trochę uśpionego z odtwórczością i koteryjnością współczesnego show-biznesu, którego imho Gaga jest wielkim krytykiem, stykającego się w drugiej połowie lat 00. z muzyką bardzo uproszczoną, daleką od dziwnego metrum itd., które dominowało w pierwszej połowie dekady - Gaga te wątki obecnej europeizacji muzyki (czyli produkcje Dr Luke'a np. Katy Perry, Kelly Clarkson, jakieś nieporozumienie w postaci Flo Ridy, popularność Guetty, Harrisa itd.) pociągnęła do granic wytrzymałości (to jest spotęgowany "Blackout" Britney Spears i ogólnie ten album to tutaj ciekawy kontekst), walnęła obuchem w głowę. Połączenie ty wszystkich części składowych pozwala jej bezkompleksowo grać w pierwszej lidze popu, bo w pewnym sensie zrobiła w nim miejsce dla tego typu "rozrywki".
Heh, mam nadzieję, że to coś pomogło. Swoją drogą te wszystkie porozrzucane tu i ówdzie uwagi miały być częścią mojego artykułu życia, którego nigdy nie napiszę, bo się wystrzelam ze wszystkich pomysłów. :) Pozdrawiam!
[19 marca 2010]
Gagą zauroczyłem się przy Paparazzi ale dopiero Twoje znakomite teksty Marto pozwoliły mi dostatecznie zrozumieć jej fenomen i należycie docenić.
Jednak się zastanawiam jakie jest w istocie Twoje podejście do jej tematu (wybacz, jeśli nie wychwyciłem jakiegoś wyraźnego manifestu na ten temat w którymś ze wcześniejszych tekstów). W sensie obstawiam, że nie traktujesz traktujesz jej jako swoistego guilty pleasure ale z drugiej strony- czy jakby obedrzeć ją z wizualnej otoczki i zostawić muzykę byłoby "co zbierać"?
Nie pytam złośliwie- wręcz przeciwnie, chcę zbadać zgodność poglądów, bo dla mnie, mimo że ten pop jest tak okrutnie sztampowy i powinienem się nim brzydzić, to te numery są genialnie chwytliwe. Oczywiście funkcjonują nierozerwalnie z tą popkulturową otoczką i bez niej nie miałyby pewnie racji bytu. Tylko jakoś podprogowo wsiąkają tak, że nie sposób ich kosztować wyłącznie w kategoriach jakiejś perwersyjnej zachcianki.
Jestem ciekaw czy Ty, jako osoba świetnie osłuchana, potrafisz obiektywnie spojrzeć na te numery? I czy w istocie traktujesz je jako dobre/świetne w znormalizowanej skali? Bo nie brakuje opinii krytycznych i kwestionujących jakąkolwiek songwriterską jakość tych numerów. Tylko proszę, nie odpowiadaj, że to dobry pop czy dobry goodshit, bo w Twoim przypadku to się rozumie samo przez się, skoro poświęcasz im tyle uwagi, pozdrawiam.
[18 marca 2010]
W PULPIE dałam "Rated R" 7 - dzisiaj sobie jeszcze wróciłam i podtrzymuję, dobra rzecz, mimo kilku wad (z "Photographs" na czele, które muzycznie miałkie, ale też niestety słabe lirycznie - a to akurat mocna strona tego albumu - operujące kliszą i to jeszcze nieaktualną; zdjęcia w albumie w 2009 roku, kaman). Numery Chase'a & Statusa najlepsze, a G4L to już w ogóle rewelacja: ten podkład plus koncept futurogangu mściwych kobiet. Świetne jest to operowanie estetyką cyberpunkową, mrocznego intuicyjnego, ulicznego feminizmu i między wierszami wpisywanie się w kontekst takich albumów jak "Erotica" czy "Velvet Rope".
[18 marca 2010]
nie miałabym nic przeciwko, gdyby zechciała "pogrążyć' komercyjnie RR wydając G4L - dla mnie absoluutny highlight tej płyty i trochę taki symbol straconej szansy, bo nie jest RR tak komercyjnie mocne jak sugerowałoby Rude boy, ani tak muzycznie ciekawe, jak sugeruje G4L. Naprawdę rozbrajający kawałek.
[18 marca 2010]
Umówmy się na początek, że w tym konkretnym przypadku nie potrafię odseparować muzyki od wizerunku - łykam to kompleksowo i tylko przez pryzmat całości mogę to w jakikolwiek sposób ocenić i odczytać. Tu się wkrada np. problem Ke$hy i "Tik Tok", który gdzieś tam sobie lewituje wokół tego typu dźwięków, operuje podobnym zestawem awersyjnych środków: od przegiętego auto-tune'a po przegięty wizerunek. Jednakże podczas gdy u Gagi znajduję uzasadnienie dla stosowania tych wszystkich "odrażających" dla co wrażliwszychych uszu środków jako metaforycznego przeniesienia na dźwięki jej wizji świata osadzonej w dyskomforcie psycho-fizycznym, grze gestów, udawaniu jako credo - tak na życie jak i na sztukę, to u Ke$hy to wszystko sprowadza się wyłącznie do modnej estetyki, podpartej zupełnie innym kontekstem: celebryckim hedonizmem wyprowadzonym z zepsutego pokolenia Tequili i Nicole Ritchie.
U Ke$hy jest hedonizm dla hedonizmu, u Gagi bywa hedonizm pozorny, bo w rzeczywistości go tam nie ma (nawet to infantylne "Just Dance" z perspektywy dołożenia kilku cegiełek do wizerunku, to numer bliższy raczej pewnej nieporadności społecznej, obronnej pozy - fajne nawiązanie w Monsterze się pojawia "I wanna just dance, but he took me home" - kiedyś rzuciłam pół żartem pół serio, że nie zdziwiłoby mnie gdyby Gaga była dziewicą; nie, nie mówię tu o kompleksach seksualnych i frustracji (złośliwcy!), ale pewnym motywie operowania estetyką fałszu, w sposób wyjątkowo fascynujący). W tym sensie Ke$ha jest dla mnie odpychająca i nieinteresująca, nawet jeśli ma tam parę fajnych chwytów w numerze i prywatnie jest zapewne całkiem fajną dziewczynką. Zatem - wracając do "Bad Romance" vs. "Telephone" - mamy cały esencjonalny "gagaizm" skondensowany w pięciu minutach vs. numer niesamowicie chwytliwy ("catchy as hell", tak właśnie), ale ślizgający się po temacie. Już abstrahuje od tego, że mi muzycznie leży bardziej "Bad Romance" (ten zjazd syntezatora, dżizussss, wielki, i mean WIELKI, refren, freee bitch, baby! itd.), ale wybieram BR, bo on jest nafaszerowany jej filozofią do tego stopnia, że nigdy tego nie ogarnę.
@ Natomiast ten klip świetnie dookreślił współpracę G. i B., uczynił z niej event godny 2 najpopularniejszych wokalistek pop przełomu dekad.
Zabawne, że jeszcze w wizji sprzed dwóch lat tak miał się kończyć finał dekady w wykonaniu Beyonce i Rihanny. To się porobiło. Swoją drogą szkoda, że Riri, trochę się spłoszyła i puściła na singla pod presją def jamu "Rude Boya" - skądinąd fajnego – ale przy takim wtopie komercyjnej, jaką narobiła "Rated R", mogła dać to niesamowite "G4L".
@ Ja tam Beyonce lubię, ale w Telephone to bym ją normalnie zjadła ;) Gagę zresztą też, w tej brzydocie jest metoda.
To widzę, że podobnie gustujemy w obydwu przypadkach. ;) Ale na "Video Phone" B. chyba jeszcze bardziej daje radę. I jeszcze tu i tam motyw z nawiązaniem do Bettie Page http://bit.ly/bRK4pk. Nie nadążam.
[17 marca 2010]
[17 marca 2010]
no ja mogę pogadać, ale nie wiem, czy będziesz chciała ze mną gadać jesli napisze, że dla mnie Telephone muzycznie (w kategoriach catchy as hell) lepsze od Bad Romance , a videoklipowo na równi, aczkolwiek Telephone moge oglądać non stop, a Bad romance pochwalę, ale raczej z oddali.
Ostatnio własnie mam przesyt kolaboracjami "na szczycie", Justin muzycznie sypiał chyba już ze wszystkimi ładniejszymi dziewczynami (i raperami), każdy teraz spiewa z każdym, te duety nie mają należytej siły rażenia. Natomiast ten klip świetnie dookreślił współpracę G. i B., uczynił z niej event godny 2 najpopularniejszych wokalistek pop przełomu dekad. Po prostu - z kultowych odniesień zrobili kultowy produkt ad 2010.
I trafiasz w sedno z tą Beyonce. Ewidentnie Gaga odrobiła za nią pracę domową i uzupełniła braki w kreacji Sasha Fierce. Ja tam Beyonce lubię, ale w Telephone to bym ją normalnie zjadła ;) Gagę zresztą też, w tej brzydocie jest metoda.
[17 marca 2010]
To znaczy ten klip jest dobry, nawet świetny - zważając na współczesne standardy - ale w kategorii Gagi nie do końca spełnia obietnicę. Poczułam się rozczarowana przy pierwszym podejściu (potem było lepiej). Ogólnie tak, zbyt wiele statycznych przerywników i operuje zbyt wieloma pomysłami na raz, w związku z czym traci nieco na logice i spójności. Ale wizulalnie - rewelacja.
[17 marca 2010]
a ciekaw jestem Marta czy obrazek do Telephone miał jakiś wypływ na ocenę? albo jak wygląda relacja utwór vs. teledysk vs. jedno połączone z drugim. imho sam utwór dużo lepszy w skondensowanej trzy razy krótszej formie. i jakkolwiek obrazek to świetny koncept, to te przegadane wstawki mimo jakichś momentów (jak once you kill a cow, you gotta make a burger) strasznie się dłużą w oczekiwaniu na refren(y).
a no i nie mogę się doczekać aż ktoś napisze w komentarzu, że słyszy Kid A w mostku. serio.
[17 marca 2010]
@ (zabawne, że dopiero Gaga wydobyła z Beyoncé - mam tu na myśli zarówno wideoklip jak i sam utwór - jej urojoną Sashę Fierce; w ramach jej ostatniego albumu koncept alter ego spalił na panewce, eksliderka Destiny’s Child nie miała odwagi zrobić nic, co nie byłoby wcześniej wpisane w statut jej medialnej postaci) - na ILM spierają się już o ten wątek piętnaście godzin. Ciekawe uwagi padły a propos polichromatyczności i monochromatyczności tych dwóch piosenkarek, z którymi ogólnie się zgadzam. Polichromatyczność Beyonce, która jest bardzo elastyczna i może znaleźć się w wielu rolach, nikogo już tym nie zadziwiając. Można sobie wydestylować Beyonce jako postać i Beyoncę - personę, osobowość sceniczną, w związku z czym, jej wizerunek jest dość bezpieczny i oswojony, ponieważ pozwala z łatwością odseparować te dwie części składowe. Gaga w tym kontekście jest monochromatyczna - jej prezentacja jest spójna i osadzona wyłącznie wokół tych kilku pojemnych haseł wypoczwarzenia, turpizmu, niejednoznaczności seksualnej, diy, teatralności etc. Jednowymiarowość, wątek pokazywania się wyłącznie od strony larger-than-life daje możliwość generowania pewnego rodzaju niepokoju, umownie mówiąc, w odbiorze, niepokoju - umownie mówiąc – artystycznego.
Problemem Beyonce stało się to, że ona w pewnym momencie zaczęła ugładzać swój wizerunek (a robiła przecież wiele dziwnych rzeczy (wideoklip "ring the alarm" choćby) do tego stopnia, że Sasha Fierce po prostu nie miała szans na realizację. Od co najmniej dwóch lat, B. jest miłą panią, która pogłaszcze Taylor Swift, będzie nowym ucieleśnieniem - w jej rozumieniu - "Respect" Arethy Franklin itd. W Sashy Fierce nie było nic, czego *publicznie* nie zrobiłaby dziś Beyonce. A w "Videophone" i w szczególności "Telephone" Beyonce stała się nagle gościem w świecie Gagi, co ją niesamowicie wyswobodziło. Te sceny - bodajże dzieje się to w pokoju hotelowym - gdy jej ruchy są w niesamowicie przerysowany sposób zrepetytowane - nie wyobrażam sobie, by jeszcze rok temu Beyonce pozwoliła sobie na tak dziwaczne i *nieestetyczne* w sensie seksapilu kadry. Dla mnie te parę ujęć jest dużo bardziej wyzwalające niż koncept otrucia swojego eks i całej tej thelma-i-louise otoczki.
[17 marca 2010]
[17 marca 2010]
[16 marca 2010]
[15 marca 2010]