Screenagers Jukebox #10: październik 2009
Kuba Ambrożewski
Jeden diabeł wie, czemu i po co kilka dni temu przypomniałem sobie o „Standing On The Shoulder Of Giants” – jednym z najbardziej zapomnianych w katalogu Oasis. „Definitely Maybe” już na zawsze pozostanie uniwersalnie lubianym, wystrzałowym debiutem, „Morning Glory” kopalnią przebojów i skokiem za Ocean, „Be Here Now” symbolem wielkobudżetowego flopu... „Heathen Chemistry” – płytą, o której nikt nie chce pamiętać, „Don’t Believe The Truth” oficjalnym powrotem do formy, a „Dig Out Your Soul”... „Dig Out Your Soul” nawet nam nie chciało się zrecenzować i nie było w tym przypadku.
„Standing On The Shoulder Of Giants” to był ich pierwszy „dorosły” album – rozpoczynał się instrumentalem, udanie inkorporował elementy neo-psychodelii („Who Feels Love?” i „Gas Panic!”), no i Liam Gallagher został ojcem i napisał o tym pierwszą piosenkę w życiu. Odeszły praktycznie kokainowe ściany gitar, punkowa nonszalancja i ciśnienie stadionowych singalongów – longplay miał brzmienie ciepłe, retro-analogowe, niemal bitelsowskie. Rzemieślników Boneheada i Guigsa zamienili profesjonaliści – gitarzysta Archer i legenda shoegaze’u Andy Bell (ex-Ride), ale symbolem ewolucji było raczej porzucenie britpopowego logo.
Mimo oficjalnego rozczarowania „Be Here Now”, w momencie premiery „SOTSOG” świat i tak wstrzymał oddech. Pamiętam piosenki z tej płyty w porannym, podsłuchiwanym przed wyjściem do szkoły „Zapraszamy do Trójki” i tamtejszych dziennikarzy spierających się, który utwór jest najlepszy, pamiętam też prezenterkę brytyjskiego MTV, recenzującą album na antenie (to były czasy!) jako najlepszy w dotychczasowej karierze Oasis. To nie było prawdą, ale pewnie dziś wielu wskazałoby właśnie na ten krążek, gdyby już trzeba było wrócić do któregoś z nich – album pozostaje cichym faworytem tej inteligentniejszej części fanbase’u.
Na „Standing” Oasis wydawali się jakby mniej aroganccy, napompowani sobą, za to bardziej muzykalni i gustowni. Ballady Noela były bogatsze o znajomość Radiohead czy Spiritualized, a rockery potrafiły mieć garażową surowość. Pierwszy singiel „Go Let It Out” ze swoimi klawiszami a la Bitelsi circa „Magical Mystery Tour” nie miał śladów dawnej nośności i jawił się komercyjnym samobójstwem. I rzeczywiście – z takim materiałem „SOTSOG” dobił jedynie do podwójnej platyny, co przy czternastokrotnej „Morning Glory” brzmi jak katastrofa. Nie było przypadku w tym, że spośród wszystkich siedmiu płyt Oasis to właśnie ta sprzedała się najsłabiej.
Wróćmy jednak jeszcze na moment do muzyki. Zamknięcie albumu to jeden z najbardziej wzniosłych momentów w ich karierze – ta Noelowa próba prześcignięcia samego siebie w „Champagne Supernova” (jedyna piosenka Oasis, co do której wartości zgadzają się wszyscy?), wbrew pozorom nie jest wcale tak odległa od celu. Przy „Roll It Over” nawet najbardziej rozbuchane momenty Coldplay brzmią jak stukanie łopatką o wiaderko. Czasy, kiedy muzyka rockowa potrafiła być naprawdę EPICKA, ech!
Oasis – Roll It Over
Łukasz Błaszczyk
Spójrzmy prawdzie w oczy: każdy chciałby zatańczyć z Pawłem Sajewiczem. Niby nic trudnego – Paweł Sajewicz należy do ścisłej czołówki wrocławskich celebrytów, więc siłą rzeczy bywa na mieście, a jeśli bywa, to najczęściej można się na niego napatoczyć w klubie Niskie Łąki, ul. Ruska 46c, przeważnie w każdy czwartek, od godziny 21 wzwyż. Tyle, że poprosić go do tańca przy nieodpowiedniej piosence, to jak poczęstować konesera kawy, podłym espresso. A trzeba wiedzieć, że odpowiednie są tylko dwie piosenki – „The Great Curve” Talking Heads i „Sleepless” King Crimson. Pozycja „The Great Curve” na liście Dwóch Najlepszych Tanecznych Kompozycji w Historii wg Pawła Sajewicza raczej nie budzi niczyich wątpliwości. Trochę inaczej ma się sprawa ze „Sleepless”, ale pragnę zapewnić, że to nie jest ukłon w stronę czytelników jedynego pisma rockowego w Polsce ani prog-metalowa czkawka po bielawskim dzieciństwie mojego redakcyjnego kolegi. Wbrew pozorom bowiem obie te kompozycje naprawdę sporo łączy.
Mówimy King Crimson, myślimy „Epitaph”, ale warto pamiętać, że pomiędzy rokiem 1981 i 1984, ten zespół to była jednak nieco inna bajka. Z oryginalnego składu został tylko Fripp, który z nieśmiałego okularnika, kulącego się przed melotronem, przeistoczył się w twardogłowego dyktatora i gitarowy odpowiednik Briana Eno. Resztę dream-teamu dopełniali: Tony Levin, z zawodu najfajniejszy basista świata, prywatnie geniusz-psychopata; Bill Bruford, który może i zaczynał w Yes, ale to, co wyprawiał w KC na elektronicznej perkusji sprawiało, że prog-rock i Afryka nawiązały stosunki dyplomatyczne; oraz Adrian Belew – człowiek-klucz do rozszyfrowania całej zagadki. Ten dumny obywatel stanu Kentucky, to koleś odpowiedzialny za kosmiczne solówki z „The Great Curve” i ileś tam innych rozsianych po całym „Remain In Light”, a poza tym kandydat Weymouth i Frantza na następcę Byrne’a, którego jakoś w tamtym czasie próbowali wyrzucić z Talking Heads. Belew miał również innych ciekawych znajomych, ale to nie czas i miejsce, bo jednak w kontekście Pawła Sajewicza istotniejsze jest to, że na „Sleepless” ten interdyscyplinarny kwartet wyprowadził rock symfoniczny z salonów na parkiet, co było całkiem niezłym osiągnięciem. Sekcja rytmiczna courtesy of Bruford/Levin sieje zniszczenie, Belew rozbudza świętokradcze spekulacje (co by było, gdyby przyjął ofertę Weymouth i Frantza? czy skończyłoby się na "Tom Tom Club"?) i jest jeszcze Fripp, ale szczerze mówiąc nie starcza mi tchu, żeby zastanowić się, co on tam właściwie w międzyczasie robi.
To teraz jeszcze pro forma, polecam zabawę w „kogo widzimy na tym obrazku” i możecie śmiało uderzać do niskołąkowego stolika, przy którym Paweł Sajewicz rozmyśla nad kondycją współczesnej KULTURY KLUBOWEJ. Lecz pamiętajcie: znajomość „The Great Curve” i „Sleepless” to jedno, czyste serce to drugie.
King Crimson – Sleepless
Mateusz Krawczyk
KillaQueenz to dwie ciemnoskóre bijaaacz, które Afrykę (konkretnie Ugandę i Belize) zamieniły na Australię i zamiatają tamtejszą sceną hip hopową. Jeżeli po okładkach sądzić, to zespół należałoby zignorować jako kolejną maszynkę do robienia pieniędzy żerującą na fascynacji nastolatek upizdrzonymi laleczkami z okładek magazynów. Na szczęście (?) ich nawijkom bliżej do bojowego feminizmu niż do historii o malowaniu paznokci i miłości w wielkim mieście, a „Double Up” to zdecydowanie ich najbardziej ognisty numer. Za warstwę muzyczną tego kawałka odpowiedzialna jest jamajska ekipa producencka South Rakkas, która dała się poznać chociażby bardzo skocznym remiksem „Poison Dart” The Bug. Ten utwór przywołuje natomiast skojarzenia z „Sound Of Kuduro” Buraka Som Sistema, nie tylko ze względu na podobną strukturę rytmiczną, ale przede wszystkim równie duże pokłady drzemiącej weń energii.
Wersję studyjną można odsłuchać na MySpace, YouTube natomiast oferuje możliwość zobaczenia, co panie prezentują na koncertach. A to właśnie swoim efektownym występom na żywo w dużej mierze zawdzięczają rozgłos.
KillaQueenz feat. Lady Chann – Double Up
Maciej Lisiecki
Wybrałem się niedawno z dziewczyną do kina. Na „500 dni miłości”. Bardzo sympatyczny film, acz nieco na siłę upstrzony odniesieniami do świata muzyki – główny bohater (znany z serialu „Trzecia planeta od słońca” Joseph Gordon-Levitt) swoją wrażliwość zawdzięcza Joy Division, dziewczynę (Zooey Deschanel) wyrywa na The Smiths, oboje podczas wizyty w klubie karaoke wyśpiewują na zmianę indie szlagiery (The Pixies), a niezobowiązujące buszowanie w sklepie muzycznym umilają sobie dywagacjami na temat „Kto jest twoim ulubionym Beatlesem?”. Nie wiem czy jest taki quiz w serwisie Facebook, swoją odpowiedź zamieszczam więc tu.
Moim ulubionym Beatlesem jest John Lennon. Raczej za utwory jak „I’m Only Sleeping” niż pompatyczne psychoanalizy z solowych płyt (petardy jak „Cold Turkey” wciąż się bronią), głównie ze autentyczne i zazwyczaj nieszkodliwe dziwactwa („I Am the Walrus”), jak choćby to z sesji do „Abbey Road”. Cytuję – w oryginale – za październikowym numerem Mojo. „On July 1, Lennon crashed a newly-delivered Austin Maxi into a ditch near Golspie, a coastal village in the nort-eastern Highlands. Aside from Julian, the entire party needed stitches, and Yoko badly injured her back (by way of extracting art from life, the car was compacted into a cube, and soon displayed in the ground of Titenhurst Park, the Lennons’s new home near Ascot). So as to ensure that her convalescence didn’t entail separation from John, a Harrods double bed was temporarily installed on the floor of Abbey Road’s Studio Two, with a microphone dangling over her in case she wished to make any comments. Paul McCartney – We had to work around her and walk around her. It was the madness of the times. What could you do? She was John’s girl!”.
The Beatles - I Want You (She's So Heavy)
Paweł Sajewicz
Gdybym spośród wszystkich słynnych duetów muzycznych mógł wybrać jeden i w nim zastąpić któregoś z wykonawców, wybrałbym właśnie ten. To proste: niektórzy chcieliby zatańczyć z Pawłem Sajewiczem, a Paweł Sajewicz chciałby wystąpić obok ikony tego formatu, postaci tak zjawiskowej, tak charyzmatycznej i czarującej, POSTACI, której pokłonili się najwięksi – i byłoby to nie tylko wyróżnienie, ale przede wszystkim spełnienie najbardziej intymnych marzeń.
…Z bliska spojrzeć w jej oczy, usłyszeć ciche tchnienie i głos do tej pory słyszany z ekranu… Poczuć miękkość zielonego pluszu…! Boże, jakże bym chciał być na miejscu Debbie Harry!
Kermit The Frog feat. Debbie Harry - The Rainbow Connection
Katarzyna Walas
Hey Champ zasługuje na uwagę nie tyle z powodu swoich autorskich dokonań (które mimo że skradły serca nastolatków z Chicago, to prezentują raz lepszy, lecz niestety częściej gorszy poziom mało ciekawego indie/elektro), ale ze względu na remixy, które robią. Mam nadzieję, że fenomenalne przeróbki kawałków The Sounds („Beatbox”) i French Horn Rebellion nie są przypadkiem, a trzej utalentowani Amerykanie pójdą w stronę ciepłych popowych brzmień zabarwionych odrobiną disco. Niesamowite, że tak nudne i toporne oryginały można zmienić w coś tak fantastycznego. I te chórki!
French Horn Rebellion vs. Database - Beaches And Friends (Hey Champ remix)
Komentarze
[21 października 2009]
polyrhythm, huh? :)
[21 października 2009]
[20 października 2009]
Belize jest w Ameryce. No wstyd.
[20 października 2009]
[19 października 2009]
[19 października 2009]
"Rzemieślników Boneheada i Guigsa zamienili profesjonaliści – gitarzysta Archer i legenda shoegaze’u Andy Bell (ex-Ride"
"The now three-piece Oasis chose to continue recording the album, with Noel Gallagher re-recording most of Arthurs' guitar and McGuigan's bass parts. After the completion of the recording sessions, the band began searching for replacement members. The first new member to be announced was new lead/rhythm guitarist Colin "Gem" Archer [...] and they brought in Andy Bell, former guitarist/songwriter of Ride and Hurricane #1 as their new bassist."
zamienili, ale już po ukończeniu albumu.
pzdr
[18 października 2009]
http://www.youtube.com/watch?v=0yvHWyvexZA
;)
[18 października 2009]
[17 października 2009]
[17 października 2009]
Epilepsy's dancing
[17 października 2009]
Eee tam, po prostu z bobrem nikt nie śpiewał!
[17 października 2009]
[17 października 2009]
Innymi słowy, Paweł Sajewicz jest hardkorem.
[17 października 2009]
Miałam okazję przetestować to na parkiecie, gdy puszczałeś to, Łukaszu, w Warszawie na imprezie Screenagers i... to dosyć kontrowersyjny wybór. Ciężko mi sobie teraz przypomnieć bardziej konwulsyjny propozycję na potańcówkę.
[17 października 2009]
http://www.youtube.com/watch?v=8oKQSAt4c4c&feature=related
:)
[17 października 2009]
[17 października 2009]
[17 października 2009]
Przecież wyglądał bardziej cool niż pozostali razem wzięci.