Miesiąc w singlach: wrzesień 2009
Zaczął się wrzesień i zaczęło się na dobre dziać w singlach. W tym miesiącu mamy dla Was sporo mocnych propozycji, co więcej – mamy jedną w bonusie, opisów jest bowiem aż jedenaście. Zapraszamy do lektury, odsłuchu i dyskusji!
Alphabeat - The Spell (5/10)
Myślę Alphabeat, myślę „Fascination” – kto choć raz nie dał się porwać mocy pastelowej beztroski tego kawałka, ten nigdy nie żył! „The Spell”, pilotujące drugi po „This Is Alphabeat” album duńskiego sekstetu, ma się niestety nijak do fascynującego wymiatacza sprzed dwóch lat. (Buczenie na sali.) To wciąż propozycja wybitnie taneczna (Oklaski.), ale zwiastująca estetyczną woltę. Zespół wymienił kolorowe sweterki na błyszczące marynarki (z obowiązkowo podwiniętymi rękawami), porzucając inspiracje cukierkowym popem (z reklam słodyczy) lat 60. na rzecz rozbrykanego eurodance’u poprzedniej dekady – „The Spell” atakuje niczym kawałek Snap!, a główna partia klawiszy wyjęta jest z „Get Serious” Cut ‘N’ Move. Mimo niepodważalnego uroku, pozycja Calvina Harrisa wydaje się niezagrożona. (ml)
Built To Spill - Hindsight (7/10)
„Martsch sam jest chyba świadom jak bardzo brakuje mu już pary”, jak kończył recenzję „You In Reverse” trzy i pół roku temu Kuba Radkowski. „Tak, jestem świadom, spieprzaj gościu”, zdaje się odpowiadać Doug – przy poprzednim albumie napinał się ośmiominutowym promo-singlem „Goin’ Against Your Mind”, teraz serwuje klasyczną trzy-i-półminutówkę, jedną z najspokojniejszych kompozycji grupy. „Hindsight” jest tak folkowe, że mogłoby stawać w szranki z niejednym nagraniem R.E.M. i tak zrelaksowane, jak chyba nic do tej pory w katalogu Built To Spill. What about Caaaanaaaada? Ładna piosenka.
(ka)
The Drums - Let’s Go Surfing (7/10)
Tak, jesteśmy niedojrzali, nie umiemy się przystosować, a nasze gorączkowe poszukiwania piosenek, które byłyby w stanie choć odrobinę przedłużyć wakacje skazane są na klęskę, bo kanikuła roku 2009 przeminęła bezpowrotnie. Wybaczcie, ale słuchając „Let’s Go Surfing” jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Teoretycznie temat został wyczerpany już jakiś czas temu. Wygwizdywana melodyjka zalotnie uśmiechająca się do słuchacza od pierwszych sekund automatycznie przywołuje „Young Folks”, tak chętnie namaszczane przez niektórych na jeden z hitów dekady. O ile jednak Peter, Bjorn & John od początku wydawali mi się bandą nudziarzy bez większego potencjału, tak nieprzeciętną energię i bijący autentycznością słoneczny hedonizm nowojorczyków kupuję w ciemno. Rozedrgana, acz konsekwentnie miarowa linia basu, w co najmniej połowie stanowiąca o sile „Let’s Go Surfing”, zdaje się testować naszą wyobraźnię, niemal podsuwając pod nos obrazek (może i fotomontaż, ale za to jaki zręczny!) surfujących New Order. No i jeszcze jedno: przewijająca się w refrenie fraza I don’t care about nothing pobrzmiewa jak żywcem wyjęta z mega-przeboju The Barracudas „Summer Fun”. Kolejnego revivalu surferskiego rocka co prawda bym nie oczekiwał, ale Wielka Księga Wakacyjnych Przebojów z całą pewnością wymaga aktualizacji. Lato w pełni.
(bi)
Everything Everything - MY KZ, YR BF (7/10)
Składowe: natchnione wokale w duchu Tears For Fears, gitarowy riff podprowadzony Dirty Projectors, klawiszowe rozbrykanie a la Late Of The Pier. Efekt? Eklektyzm, za przeproszeniem, pełną dupą! Ale amalgamat się przegryzł i – szczególnie na wysokości refrenu – jest to mieszanka wręcz piorunująca. Chłopaki – niezbyt urodziwe, ale za to zdolne – bezpardonowo lansują się na Maxa Tundrę, ale czynią to z taką gracją, że łaskawie im – nawiązując do pokracznej nazwy – wybaczam, wybaczam.
(ml)
Kucz/Kulka - Got A Song (7/10)
Dopiero październik, ale myślę, że można już retorycznie zapytać: do kogo, jeśli chodzi o polski pop, należał ten rok i dlaczego akurat do Gaby Kulki? Po świetnym „Hat, Rabbit” dostajemy właśnie smakowity deser (choć wcale nie jest na razie takie pewne, które z tegorocznych wydawnictw Kulki zasługuje na miano „dania głównego”), czyli płytę nagraną razem z weteranem rodzimego minimal-ambientu Konradem Kuczem. Zwiastujący ją kawałek „Got A Song” to wyprodukowane z wyczuciem popowe cacko; leniwie, oszczędnie zaśpiewana zwrotka, perfekcyjnie dobrane, orkiestrowe retro-sample i lekki, niezwykle przebojowy refren. Muzyka Kulki bywała wielokrotnie ambitniejsza, odważniejsza itd., nie przypominam sobie jednak by kiedykolwiek była tak prosta, bezpretensjonalna, a jednocześnie niebanalna. Czy to aby ta sama Kulka, która na początku kariery wrzucała piętnaście chaotycznych pomysłów do jednej piosenki? Jak to miło z każdą płytą dowiadywać się o artyście czegoś więcej.
(psz)
Dominique Leone - I’m The Police (9/10)
Znalazłam właśnie stwierdzenie, że brzmienie Dominique’a Leone określa się jako prog-pop, że niby ten koleś robi dokładnie to samo dla muzyki popowej, co takie Battles dla rocka. Jakkolwiek niewiele pamiętam z wydawniczej działalności pochodzącego z San Francisco teoretyka, krytyka i obecnie też muzyka sprzed prawie dwóch lat, dzisiaj już wiem, że na pewno przy okazji jego drugiego longplaya „Abstract Expression” na pewno warto zwrócić na niego baczniejszą uwagę. Amerykanin w przededniu premiery nowego albumu uraczył nas prawdziwym smakołykiem – utworem „I’m The Police”. Nie słyszę w tej przefajnej kompozycji naprawdę ani jednego zbędnego dźwięku, oczarowują cudowne harmonie i bogactwo melodyki. Piosenka Leone stoi na rozwidleniu dróg, gdzie spotykają się barokowy pop lat 00. ze swoim wspaniałym pierwowzorem pod postacią twórczości Briana Wilsona. „I’m The Police” żeni w sobie beztroskę Supergrass, doskonałą przebojowość np. takiego XTC z rock’n’rollowym feelingiem jak u Jerry’ego Lee Lewisa chociażby. Nie, nie wydaje mi się, żebym choć trochę przesadzała.
(kw)
Prefab Sprout - Let There Be Music (8/10)
Sprawa jest prosta – jeden z najlepszych songwriterów naszych czasów wydaje swój zagubiony, nagrany w większości w 1993 roku album. Nie wszyscy z Was muszą pamiętać, jak brzmiała przeciętna stacja radiowa w 1993 roku, ale ja zaręczam – brzmiała dokładnie tak, jak ten utwór. Paradoks polega na tym, że brzmienie Prefab Sprout od zawsze wyznaczało (obok Jacksona, Prince’a, Madonny i Pet Shop Boys) standardy nagraniowe bieżącej muzyki pop. Dziś robią to raczej ich następcy, jak Junior Boys czy Max Tundra. W ostatecznym rozrachunku nowe wydawnictwo Prefab Sprout będzie zatem ratunkiem dla tych, którzy lubią ponarzekać na przysłowiowy poziom songwritingu w dzisiejszym popie, powspominać, że „kiedyś było lepiej”. Mi również się zdarza, więc znajduję tu wiele dla siebie – przy refrenie/mostku He / He said let there be music / And there was / Children don’t you cry wręcz się rozpływam jak przy momentach z „Steve McQueen”.
(ka)
The Raveonettes - Last Dance (7/10)
The Raveonettes trzymają się mocno przez całą dekadę. Niespecjalnie to dziwi biorąc pod uwagę jakim muzycznym kameleonem się stali. Pamiętacie zapewne rewelacyjne „Whip It On” gdzie byli hybrydą Swell Maps i J&MC. „Last Dance” to powrót do wesołości w stylu tych B-durowych, krótkich numerów z „Chain Gang Of Love”. Na nowym albumie wybitnie anglosascy Duńczycy zaprezentują się jednak zdecydowanie przekrojowo. Usłyszymy syntezę ich pomysłów polaną rozpoznawalnym sosem aranżacji na dwa wokale. Aha, w sumie najważniejsza sprawa – mało kto zwraca uwagę na ich świetne, ironiczne teksty. Tutaj też ładnie trafili: w połączeniu ze słodkawą melodyjką, wersy o wizycie na OIOM-ie brzmią niemalże tak komicznie jak liryki „Beat City”.
(ww)
Small Black - Despicable Dogs (8/10)
Za każdym razem, gdy myślę, że moda na 80’sowe stylizacje kiedyś się skończy, bo po prostu musi – zmęczenie materiału jest przecież czymś naturalnym – pojawia się wykonawca, który bezczelnie zaprzecza mojej teorii. Akurat w tym miesiącu pojawiła się dwójka takich delikwentów. Pierwsi nazywają się Small Black i na początek października zaplanowali wydanie debiutanckiej EP-ki. Fragmenty tejże na MySpace zapowiadają kolejną, sympatyczną ekipę, która powołując się na bliską, choć platoniczną i raczej nie obustronną znajomość z Jesus & Mary Chain z okolic „Psychocandy”, stara się trochę namieszać tu i tam. Jeśli pamiętacie taki zespół jak Radio Dept. i ich album „Lesser Matters”, to „Despicable Dogs” brzmi właśnie jak zaginiony track z tamtego wydawnictwa, choć wydaje się trochę lżejszy, może bardziej melodyjny i zdecydowanie mniej pościelowy niż poniektóre kawałki ze wspomnianej płyty Szwedów. Niespecjalnie można cokolwiek złego zarzucić tej kompozycji, ale muszę powiedzieć, że w remiksie niejakiego Washed Out „Despicable Dogs” brzmi jeszcze fajniej, o nim za chwilę. (kw)
Tin Pan Alley - Mangrove Tunnel (7/10)
„Dzielimy muzykę na Polvo i złą”. Tym oto błyskotliwym bon motem wita się z nami bydgosko-toruńska formacja Tin Pan Alley. Tyle, że celem tych chłopców nie powinien być indie-rockowy „Maraton uśmiechu”, a kluby i stadiony między Odrą a Bugiem. Potencjał trzech nagrań demo, jakie znajdziecie na MySpace, to obietnica najzdolniejszego polskiego bandu gitarowego od czasu Much. Wiem, co mówię. Posłuchajcie melancholii refrenu frustrowanego jak nastolatka „Mangrove Tunnel”, spróbujcie guided-by-voicesowskiej maniery „To The Man” i uroku zrezygnowanego jak Ted Leo „To The Following”. Było coś lepszego ostatnio? No właśnie. Ruszać w Polskę, ziomy.
(ka)
Washed Out - Get Up (8/10)
A to ten drugi projekt, penetrujący w efektowny sposób obszary głównie synth-popowej, ale też shoegaze’owej stylistyki. Ale spójrzcie sami, dwa różne szyldy, powrót do czasowo relatywnie bliskich sobie trendów z dekady lat 80., a jak odmienne i równie sympatyczne podejście do tematu. Washed Out w kapitalnym „Get Up” do przesteru dodaje chwytliwy beat, eteryczny bas i voila: mamy łagodny, ale piekielnie wciągający numer parkietowy. Zgadzam się, że takie projekty wyrastają obecnie równie szybko, co przysłowiowe grzyby po deszczu, ale ja osobiście nie mam nic przeciwko temu, jeśli z morza inspirowanych latami 80. brzmień ciągle potrafimy wyłowić tych naprawdę ciekawych i godnych uwagi reprezentantów. Takich właśnie, jak Small Black i Washed Out w tym miesiącu.
(kw)
Komentarze
[8 października 2009]
Everything Everything przezajebiste, nie mogę przestać słuchać, ten refren, ten tembr! Powinni hulać w jakimś radio.
The Drums uroczy, dobry beat, dobry bas.
Small Black też spoko.
Reszta może iść do domu oraz nie czaję podjarki Dominikiem.