Screenagers Jukebox #9: wrzesień 2009
Kuba Ambrożewski
Gdy oddawałem na łamach Screenagers hołd dorobkowi pierwszych dwóch składów Papa Dance, ktoś mógł się obruszyć, że na podobne potraktowanie zasługuje inna rodzima fabryka klawiszowych przebojów, Kombi. Tyle że historia z Kombi jest diametralne różna. Papsi, między wierszami swoich fantastycznych piosenek, komunikowali się ze swoim odbiorcą według new-popowego podręcznika napisanego przez takich ludzi jak Trevor Horn, Prince i Green Gartside. Kombi tymczasem zaczynali jako ostatni krzyk lat siedemdziesiątych. Elitarny skład kapitalnie wyszkolonych instrumentalistów i songwriterów (komponowali wszyscy – lider Łosowski, gitarzysta i frontman Skawiński, basista Tkaczyk, a nawet okazjonalnie bębniarze Pluta i Piotrowski) już na starcie swojej kariery zgłaszał aspiracje do soft-rockowej śmietanki w rodzaju Steely Dan, Supertramp czy Fleetwood Mac. Mówię tu przede wszystkim o wydanym w 1980 roku długogrającym debiucie zespołu, płycie „Kombi” – szarym longplayu z muchą na okładce, stanowiącym w sensie formatu podstawowy odnośnik dla wielu przyszłych wydawnictw grupy (sztandarowy album kwartetu „Nowy rozdział” ma przecież praktycznie identyczną konstrukcję).
Stylistycznie rzecz ujmując, Kombi są tu składem soft-rockowym, który na zaraźliwie funkujących ścieżkach sekcji Tkaczyk/Pluta i syntezatorowych harmoniach Łosowskiego buduje piosenki tak lekkie i finezyjne, że cały dorobek polskiego rocka tamtych czasów (czyli prawdopodobnie najlepszego okresu w jego dziejach) brzmi przy nich jak rozbijanie schabu na kotlety. Trudno nie odnieść wrażenia, że zespół ma za sobą poważny epizod progresywny, a do nowofalowych doświadczeń ostatnich lat odnosi się ostrożnie, dużo chętniej wchodząc w dialog z tradycją wyrafinowanej muzyki dla dorosłych, doprowadzonej do perfekcji przez duet Donald Fagen, Walter Becker.
Dominatorem „Kombi” jest jeszcze Łosowski, reszta grupy dorzuca coś okazjonalnie: Pluta afrykanistyczny przerywnik „Czy już koniec?”, a Skawiński odstający estetycznie, przebojowy blues-rock „Hotel twoich snów” i wprawkę na przecięciu Steely Dan i prog-rocka w duchu, powiedzmy, Emerson, Lake & Palmer czy Pink Floyd, instrumental „Oczekiwanie na odlot”. Tkaczyk na swój debiut poczeka do kolejnego longplaya, wydanego w stanie wojennym krążka „Królowie życia”. Rządzi „łysy z wąsami”, wprost każda dopisana przez niego nuta brzmi klasycznie. Białe disco „Piękna, szalona” porywa parkietowym pulsem, „Jak ja to wytrzymam” to popisowo zaliczony egzamin z funku, a zamykającemu album „Przytul mnie” udaje się pogodzić tęskny nastrój środka nocy z elementami poczucia humoru („Przytul mnie / Noc jest wielkim, kosmatym pająkiem / Który czyha na nas / Tylko we dwójkę mamy jakąś szansę”). Perełką w zestawie jest zaś fantastyczna, soft-rockowa ballada „Leniwe sny”, śmiało lokująca się w panteonie polskiej piosenki między Niemenem a Banaszak. Lubisz to? Sięgnij po... Steely Dan „Katy Lied”.
PS. Jakość klipu pozostawia nieco do życzenia, więc zachęcam do nabycia albumu „w dobrych sklepach muzycznych”, zwłaszcza, że został wyróżniony ładną reedycją kilka lat temu w formacie nawiązującym do oryginalnego winyla. Filmik warto jednak obejrzeć z uwagi na jego wartość historyczną – zarejestrowany jesienią 1980 roku (a nie, jak informuje podpis, 1981) podczas festiwalu Rockowisko w hali łódzkiego MOSiRu, daje trochę inne wyobrażenie o tym, jak mógł wyglądać koncert rockowy w naszym kraju w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych, niż zdjęcia i urywki z Jarocina. Odtwarzać głośno.
Kombi – Leniwe sny (Rockowisko ’80)
Łukasz Błaszczyk
„California” to jeden z moich ulubionych albumów i rzecz, która kompletnie zreformowała moje postrzeganie muzyki. Kochałem ją już wcześniej i to kochałem szalenie, ale gdy w moim życiu pojawiło się Mr. Bungle nagle dowiedziałem się, że ona nie musi być nudna (wiem, że to powiedzonko już się nieco zmechaciło, ale co tam). Pomimo całego tego, odrzucającego w pierwszej chwili, popierdolenia, jakim niewątpliwie nacechowany jest ten album, po dwóch, trzech rwanych odsłuchach, zakłócanych przez hordy pijanych kumpli (to był obóz w Krynicy Morskiej pomiędzy pierwszą, a drugą klasą liceum), całe piękno tej muzyki wylazło na wierzch i nabrało rumieńców. Pokochałem elegancję „Sweet Charity”, rozpierdol „None of Them Knew They Were Robots”, słodycz „Golem II: The Bionic Vapour Boy” czy wdzięk „Retrovertigo”. Zresztą z tym „Retrovertigo” to było śmiesznie, bo ubzdurałem sobie, że gra tam Nir Zidkyahu, ówczesny perkusista Genesis. Tylko dlatego, że brzmienie perkusji z „Calling All Stations” i bębny na „Californii” (courtesy of Danny Heifetz) wydawały mi się podobne. A że poza Genesis i świeżo poznanym Mr. Bungle nie znałem wtedy za wielu zespołów, to pomyślałem, że to całkiem prawdopodobne.
Trzeci i ostatni album Mr. Bungle może i jest najsłabszym krążkiem w dorobku formacji, ale już na zawsze pozostanie tym moim ulubionym i to mimo sentymentu, jakim darzę s/t oraz „Disco Volante” (mam je wszystkie, haaaaaa!). Szkoda, że Mr. Bungle się rozpadli, bo Patton poza „Director’s Cut” nie nagrał już niczego, co by zahaczało o ten poziom, a i Secret Chiefs 3 jakoś nie potrafili sobie poradzić bez swojego demonicznego frontmana. Dobra, wystarczy już tej kartki z pamiętnika. Zebraliśmy się tutaj, żeby obejrzeć teledysk do „Pink Cigarette”. To jest tylko fan-made, ale ogląda się to zajebiście, zwłaszcza, że autor miał ciekawą wizję połączenia obrazu z dźwiękiem, no i przede wszystkim z tekstem. Akcja rozgrywa się w cieniu palm i pod przyciężkim kalifornijskim nieboskłonem. Protagonista roi, a następnie urzeczywistnia, swoje makabryczne wizje („Dzikość serca” się kłania), konsekwentnie rujnując dobry nastrój swojej ofiary. Do czasu, gdy na pasku pojawia się 3:27, a melodia robi prześliczny zwrot, narracja staje się dwoista i pojawia się dźwięk EKG.
There's just 5 hours left until you find me dead
There's just 4 hours left until you find me dead
There's just 3 hours left until you find me dead
There's just 2 hours left until you find me dead
There's 1 more hour and then you will find me dead
There's just.....................
Mr. Bungle – Pink Cigarette
Maciej Lisiecki
Trzeci dzień zeszłorocznej edycji festiwalu Lollapalooza. Swój występ zakończyli właśnie Black Kids. To był, ku mojemu zaskoczeniu, słaby koncert – widziałem ich kilka miesięcy wcześniej (jeszcze przed premierą „Partie Traumatic”) w małym chicagowskim klubie The Abbey (jako suport Cut Copy) i wtedy porwali, a publiczność nie przestawała tańczyć (występ Australijczyków to było już istne disco!).
Dochodziła siedemnasta, ale słońce wciąż niemiłosiernie doskwierało. Chciałem chwilkę odsapnąć przed wieczorem, zaspokoić pragnienie, ale zanim zdążyłem choć trochę oddalić się od sceny, znienacka chwycił mnie ewidentnie naspidowany młody chłopak i zaczął mną potrząsać, wykrzykując „Dude, Saul Williams is next! Saul fuckin’ Williams, dude!”. Nie mogłem pogardzić tak żywiołową rekomendacją – zawróciłem.
Słuszna była to decyzja, bo koncert – a raczej kolorowy performance (komiksowe przebrania muzyków) – był fenomenalnie porywający choć muzyka Williamsa okazała się trudna (rozklekotany hip-hop z elementami ciężkiej elektroniki) i mocno wpisana w kontekst społeczno-polityczny (dyskryminacja czarnych, walka o równouprawnieni i próby rozliczania historycznych zaszłości). On, z ostrym makijażem i w indiańskim pióropuszu, między utworami deklamował fragmenty swojej ognistej poezji – powracający temat rasowych uprzedzeń spuentowany coverem „Sunday Bloody Sunday” U2 – domagając się co rusz wyraźnych deklaracji co do przyszłej polityki Stanów Zjednoczonych od spodziewanego tego niedzielnego wieczoru Baracka Obamy (wtedy już oficjalnego kandydata na urząd prezydenta z ramienia Demokratów).
Ówczesny senator Illinois, jeżeli wierzyć powtarzanym plotkom, miał zapowiedzieć występ zamykającego festiwal Kanyego Westa (muszę przyznać, dał chłopak czadu, choć oszczędził nam wydumanego konceptu „Glow In The Dark Tour”). Skończyło się na plotkach, bo emocje po niepokojących wydarzeniach dnia poprzedniego – fani (skutecznie!) szturmujący ogrodzenia festiwalu na chwilę przed koncertem reaktywowanego Rage Against The Machine – jeszcze nie opadły. A szkoda, bo kiedy tak ostatkiem sił wyczekiwałem na show Westa tuż obok mnie przemknął Williams właśnie (wciąż umalowany, wciąż w scenicznym kostiumie), przebijając się niemal pod samą główną scenę. Wyobrażałem sobie, jak wdaje się płomienny *flame* z Obamą, przedstawiając mu swoją listę żądań, tym samym wpisując w portret artysty zaangażowanego romantyczną przesadę. Choć i bez tego był to niesamowity wieczór i festiwal.
Saul Williams – List Of Demands
Paweł Sajewicz
W sumie nie rozumiem dlaczego byłem psychofanem Deep Purple. Jako prawdziwy rockowiec ponad kompozycyjne wartości i stylistyczne zróżnicowanie materiału stawiałem poziom rzężenia gitary, a tej w Purplach zawsze było za mało. Z punktu widzenia zamaszystych riffów, harmonijna gra Ritchiego Blackmore’a rozmieniała na drobne jego talent najszybszego gitarzysty świata (yeah!). Podobnie myśleli recenzenci wszystkich niemal side-projectów członków klasycznego składu Deep Purple, bo też każdy swój tekst zaczynali retorycznie pytając, „jak to możliwe, że podobny album wyszedł spod ręki współautora „Highway Star” i „Smoke On The Water”?” (te piosenki nazywano w latach 70. speed metalem, naprawdę). I tak zaskoczeniem dla recenzentów były bitelsowsko-musicalowe utwory nagrane przez Rogera Glovera na „The Butterfly Ball”, zaskoczeniem było rozbujane fusion Ian Gillan Band (Gillan ściął włosy i występował w zielonej, ortalionowej kurtce), zaskoczeniem były albumy muzyki symfonicznej komponowanej przez Jona Lorda (którego namaścili klasycy poważki pokroju Malcolma Arnolda czy Eberharda Schoenera). Koniec końców, Deep Purple było koszmarem każdego fana heavy metalu, który słuchając ostrego jak krajzega albumu „Machine Head” musiał ścierpieć w samym jego środku funkowo-popowy numer „Never Before” (swoją drogą, to, a nie „Smoke On The Water”, jak się powszechnie uważa, był singiel promujący płytę). No i Ian Paice zamiast stanowić 10 klon Johna Bonhama, deklarował, że jego największą inspiracją jest jazzowy bębniarz – Buddy Rich.
Kiedy Purple reaktywowali się w latach 80. wszystkie te smaczki zniknęły, a został rozwodniony metalem hard rock przybrany w jaskrawą syntetyczną produkcję. Wytwórnia starała się sprzedać powrót przykurzonej grupy fanom kapel pokroju Iron Maiden, stanowiących zdegenerowany pomiot autorów „Highway Star”, tak jak Motley Crue było złą spuścizną T-Rex. Do wszystkiego rękę przyłożył gitarzysta (Blackmore), z Iron Maiden pogrywający weekendami w piłkę. Pomimo ciemnych chmur, które na zawsze zasnuły wizerunek Deep Purple, pozostali członkowie grupy, niepocieszeni rozwojem wypadków, znów zaczęli realizować się na innych polach. Jednym z takich cudacznych side-projectów była wspólna płyta Rogera Glovera (basista) i Iana Gillana (wokalista). Gdy Polydor rwał włosy z głowy, by zawartość riffów w riffach macierzystej grupy była odpowiednia, na Kajmanach (?) Glover i Gillan nagrali album słonecznego, syntezatorowego pop-rocka, tak nierówny, jak wyluzowany – słowem: idealny dla mieszczańskich grubasów audiofilów. Oczywiście „Accidently On Purpose”, wprawiając krytyków w zakłopotanie, zostało zupełnie olane przez metalowych fanów (w tym przeze mnie) i w nadchodzącej, grunge’owej dekadzie lat 90. nie miało nawet cienia szansy na sympatię muzycznych historyków. Po latach kurz opadł, rock umarł, ja obciąłem włosy, a obecna inkarnacja Deep Purple powinna trafić do najgłębszego kręgu dantejskiego piekła. I tylko jedno w tej opowieści nie zmieniło się: calypso wieńczące każdy wers refrenu „She Took My Breath Away” wciąż brzmi tak rewelacyjnie jak 20 lat temu – to tylko my jesteśmy odrobinę mądrzejsi.
Gillan & Glover - She Took My Breath Away
Katarzyna Walas
Generalnie sytuacja analogiczna do tej z „Day ‘n’ Night”, kiedy to Kid Cudi postanowił nakręcić teledysk do remixu Crookersów, bo był o niebo lepszy od oryginału. Munk też będzie miał swoje pięć minut, bo w porę przewidział co się święci – dzieciaki zaczynają nudzić się nu-ravem i hardym elektro, zamiast tego coraz częściej wracają do korzeni house’u i disco. Wydający już od kilku lat dla własnej wytwórni niemiecki zespół (jak bardzo nie niemieckie brzmienie, heh - choć naznaczone klimatem Gigolo Records) zdążył już zdobyć niemałą sławę, supportować Daft Punk, być remiksowanym m.in. przez Cut Copy i Juana McLeana oraz współpracować przy zeszłorocznym albumie z Jamesem Murphy. Singiel „Down In L.A.” zyskał rozgłos dzięki fenomenalnemu remiksowi australijskiego DJ’a Shazama, który mimo, że miksuje dla Kitsune, to robi to fantastycznie. Ciepły disco beat z mocniej podkreślonym basem, panienka z uroczym zagranicznym akcentem, śpiewająca trochę na modłę Cristiny. No, takie nu-disco to ja kupuję.
Munk - Down In L.A. (Shazam Version)
Komentarze
[24 września 2009]
Hmm, wiesz co, one były tak dość chałupniczo i mocno nieoficjalnie tagowane, więc nie przywiązywałbym wagi do tytułów, natomiast nie bardzo już w tej chwili pamiętam. Nie mam tych kawałków przy sobie (a szkoda), żeby teraz zerknąć. To niby wszystko było słabej jakości, ale gdyby np. zestawić "Your Neighborhood Spaceman" i szkic tej piosenki, to ja sto tysięcy razy wolę słabej jakości szkic. No, Fantomas zdecydowanie bardziej odjeżdża niż Mr. Bungle, ale poza "Director's Cut" nieszczególnie mnie przekonuje.
[24 września 2009]
http://www.youtube.com/watch?v=ygeu6Y_DIgc
[24 września 2009]
[24 września 2009]
[22 września 2009]
[22 września 2009]
[21 września 2009]
you used to be alright, what happened