Miesiąc w singlach: sierpień 2009
OK, wiemy to. Przez kilkanaście miesięcy funkcjonowania tej rubryki nie spóźniliśmy się choćby o dzień, tym razem zdarzyło się. Natłok codziennych obowiązków bywa czasem nieznośny, sami to wiecie najlepiej. Umówmy się tak – tym razem przymkniecie oko, a my poprawimy się przy wrześniowym zestawie. Na razie mamy dla Was sierpniowy, w którym zabrakło miejsca dla takich tuzów, jak Muse, Placebo i Editors.
The Big Pink - Dominos (7/10)
Niepokojący mariaż brit-popowej młócki (skandowany wokal plus kartonowy bit perkusji) z posępną elektroniką – chropowate partie syntetyzatorów miażdżą zmysł słuchu! Jeżeli MGMT byli orędownikami klawiszowego szaleństwa, to The Big Pink rozpoczynają okres „wielkiej smuty”. Jak informuje ich wydawca, panowie dysponują imponującym CV i szerokimi kontaktami oraz – jak możecie przekonać się sami – sporym wyczuciem do konwencji, z którą kojarzone jest 4AD. Acz mnie zdobyli sugestywnym teledyskiem i wybuchającymi posągami z lodu. Czad! (ml)
The Clientele - I Wonder Who We Are (7/10)
Bardzo możliwe, że londyńska formacja to jedyny powszechnie lubiany indie-popowy zespół świata. I ja również ich lubię – to być może najbardziej godni z następców The Go-Betweens, a jednocześnie posiadacze rozpoznawalnego, charakterystycznego brzmienia, co w tym genre wydaje się coraz mniej wykonalne. „Bonfires On The Heath”, ich kolejny longplay, to jedna z ostatnich płyt dekady, które mogą narobić zamieszania na listach. Nadzieje podsyca ten oto singiel, po raz kolejny wzorcowo pilotujący cały album (jak „Since K Got Over Me” przy „Strange Geometry” i „Bookshop Casanova” przy „God Save The Clientele”). I niech mnie przysłowiowe kule biją, jeśli ten pogodny, rozbujany utworek to nie jest jedna z najweselszych rzeczy, jakie zrobili.
(ka)
Dizzee Rascal - Holiday (6/10)
Nie do końca rozumiem o co chodzi. To znaczy teoretycznie spoko, Dizzee odniósł sukces i to wcale nie było tak niedawno, jak się teraz wydaje. Jest bossem od siedmiu lat. No, i pojawił się w końcu w teledysku z laskami i palmami. Zdrada? Wręcz przeciwnie – jest tak samo szczery jak kiedyś. Zresztą, Dizzee Rascal to nie Korn, żeby na wszystkich płytach napieprzać o swoich problemach. Cieszy więc, że chłopak wciąż nadąża, a po dwóch singlach zapowiadających nową płytę można odnieść wrażenie, że orientuje się w trendach jak nigdy wcześniej (nie licząc roku 2003, kiedy to sam trendy wyznaczył). Pal licho co to za trendy. Byłoby tak pięknie, gdyby tylko pamiętał na ile go stać i gdyby jednak nie szedł przedwcześnie na łatwiznę. Pierwsze sekundy „Holiday” – wspaniała sprawa. „What You Know” T.I. na prozaku, zgrabnie poszatkowane – na tańcach musi robić cholerne wrażenie. Potem klawisze przywodzą na myśl „I’m Not Alone” i tu ukryty jest jakiś sekret, bo w przeciwieństwie do piosenki Calvina Harrisa, wielokrotne powtórzenie motywu nie zarzyna go już po pierwszym przesłuchaniu. Jest super, a ostatnie 30 sekund wspaniałe. Refreny są... zabawne, to chyba dobre słowo. W każdym razie łatwo przyjąć ich konwencję. I chociaż całość nie wgryza się zbyt głęboko, to frajda jest. Ale co przez ten czas robi Rascal? Rapuje sobie. Nie rapuje, tylko właśnie – rapuje sobie. Jest precyzja, jest szybkość, ale zapomnijcie o skrzekliwości i składniku magicznym, który wyróżniłby jego flow od innych, to nie te czasy. Ciężko oprzeć się wrażeniu, że tę piosenkę mógł wykonać każdy, co bardziej zdolny raper, tym bardziej, że tekst... podejmuje problemy dosyć uniwersalne. Spoko, możecie się przy tej piosence dobrze bawić, możecie repeatować marząc o przyszłorocznych wakacjach, to nic złego. Tylko jednak trochę szkoda, że koleś nie jest już ani dizzee, ani rascal.
(ak)
The Flaming Lips - Silver Trembling Hands (7/10)
Nooooo, nie ukrywam, że z każdym kolejnym dniem odczuwam silniejszą podjarkę na „Embryonic”. Zwłaszcza, że już mniej więcej wiem, czego się spodziewać. Coyne zmienił nieco metodę pracy, gdy zrozumiał, że tym, co położyło „At War With The Mystics” – przeciętny album, jak na standardy Flaming Lips – była tkwiąca w zespole przemożna konieczność nagrania arcydzieła (trzeciego z rzędu w tym wypadku). W związku z tym sesje nagraniowe „Embryonic” podobno dla kontrastu stały pod znakiem poluzowanego paska, tępienia auto-ograniczeń, zaspokajania własnych muzycznych potrzeb, nawet jeśli miało to oznaczać monumentalny rozstrzał stylistyczny. „Silver Trembling Hands” można zatem rozpatrywać w kategorii owocu miłości własnej Flaming Lips. Jest flirt z kraut-rockiem (motoryczna, jednostajna podstawa zwrotek), jest westernowa stylizacja, czyli wrzaski i stukot podków podkradzione Ennio Morricone, trejdmarkowa pscychodelia, a także prześliczny refren, gdy kompozycja zwalnia, lądując miękko w otoczeniu dęciaków. Sporo, jak na jedną piosenkę. Zainteresowanym polecam pozostałe, nieco bardziej kwasowe, utwory, które Flaming Lips dotychczas upublicznili, ale tak naprawdę najrozsądniej będzie poczekać do 13 października.
(łb)
Lightning Bolt - Colossus (5/10)
Podejrzewam, że moi znajomi myślą, że żartuję, kiedy powtarzam, że „Wonderful Rainbow” jest jedną z najlepszych popowych płyt tej dekady (a mam wrażenie, że powtarzam to dosyć często). Ale kurczę, uwierzcie – nie żartuję. Stara prawda – najlepsze albumy powstają, gdy zwyczajnie chwytliwe melodie poda się w niezwykły sposób. A Lightning Bolt znalazło sposób więcej niż nadzwyczajny – i nie chodzi już o fakt, że ich jest dwóch i że napieprzają jak podupceni. „Tym to się zajawiałem w gimnazjum”. To, co oni wyprawiali na „Ride The Skies”, na „Wonderful Rainbow” i „Hypermagic Mountain”, wywala ich w rejony zarezerwowane dla największych wizjonerów dekady (jeszcze raz napiszę to słowo i zwymiotuję, serio). Weźmy tryptyk „Dracula Mountain”-„2 Towers”-„On Fire”. Oni w każdym z tych kawałków kilkakrotnie zmieniają tempo. Nie metrum – zmiana metrum jest dla ciot. Oni płynnie zmieniają prędkość grania i to w zależności od tego, kiedy im się spodoba. To wyraźnie słyszalne, że gdy w jednym momencie Gibson postanawia wejść z kolejnym motywem, po prostu robi to „z dupy”, a Chippendale po kilku sekundach swobodnie się dostraja. I to mimo wszystko ma ręce i nogi, „i to tak bardzo, że... ja pierdolę”. Wstęp jest, to teraz można o nowym kawałku. Zmiany tempa – kto? Perkusja szalona jak zawsze, ale jednak w zasięgu możliwości każdego doskonałego perkusisty. Kilka zażerających motywów na utwór – he? Ten jedyny riff brzmi jak jakieś zasrane, późne Mogwai. Wyczyszczenie produkcji jest po prostu ok, a przynajmniej nie wpływa w negatywny sposób na odbiór „Colossus”. Jakaś tam bardziej fuzzy niż zwykle kulminacja, tego też nie było. I tyle. No, ale nadchodzi cała płyta, zobaczymy co to będzie.
(ak)
Little Dragon - Looking Glass (7/10)
Ostatnio na potrzeby jednego z redakcyjnych kolegów kompilowaliśmy wspólnymi siłami listę płyt na „gejowski chillout” – chodziło o muzykę tła: przyjemną, acz nieinwazyjną i niezbyt absorbującą. Mniejsza o konkrety, ale zestawienie zdominowały zespoły ze Skandynawii. Little Dragon zabrakło. I zachodzę w głowę, dlaczego? Zespół to u nas – za sprawą częstych koncertów i konotacji z hołubionym Koop – znany, acz szerzej kojarzony bywalcom stołecznej Fabryki Trzciny niż indie-spelunek. Wprawdzie ukazujący się właśnie „Machine Dreams”, drugi krążek grupy dowodzonej przez eteryczną Yukimi raczej tego stanu rzeczy nie zmieni, ale „Looking Glass” to śmiała i – co chyba ważniejsze – udana wycieczka w rejony dusznego disco, sprawnie łącząca elektro-popowe lenistwo Depeche Mode z nieco skrzekliwym glitchem Junior Boys. Przyjemne, ale obciążone – jak wyjściowa lista – grzechem ulotności. Urażonych sformułowaniem „gejowski chillout” informuję, że „nawet homoseksualiści mówią na emo pedały”. (ml)
Massive Attack - Splitting The Atom (4/10)
Począwszy od okolic 2005 roku Massive Attack odgrażali się, że powrócą do korzeni, czyli hip-hopu, czarnego soulu itp., ale jeśli chodzi o tę dekadę, to wiemy już, że na groźbach się skończyło. Nie ma co się cieszyć z tej październikowej EP-ki, bo po pierwsze oznacza to kolejną, setną już obsuwę premiery ich piątego krążka, a po drugie, sądząc po dwóch kawałkach, które krążą po necie (a więc połowie wydawnictwa), ojcowie trip-hopu nie wiedzą, co czynią. Musiały im się przypomnieć jakieś stare soundtracki do gier komputerowych na pierwsze pecety, bo cały utwór opiera się na trzech, czterech basowych nutkach (przy takim podkładzie kiedyś zabijało się smoki), które – choć obłędnie monotonne – tworzą kościec całości. Poza anemicznymi wokalami nic więcej się tu nie dzieje. Daddy G się stara, jego partia to ukłon w stronę „Risingson”, Horace Andy robi swoje, Del Naja coś tam czasem przyaktorzy, a kompozycja jedzie, jedzie i jedzie przez pięć minut z kawałkiem. W najlepszym wypadku słucha się tego, jak konfundującej demówki, no ale niestety, to jest oficjalne wydawnictwo. Sorry, jak na zespół, który kiedyś tyle namieszał, to to jest żałośnie mało.
(łb)
Radiohead - These Are My Twisted Words (4/10)
Ależ ja nie twierdzę, że poznański występ Radiohead był nieudany, choć kto nie był na lipcowym występie Davida Byrne’a, niech nie używa sformułowań w rodzaju „koncert roku” (a padały cięższe). Natomiast „Twisted Words” przypomina najzwyczajniejsze w świecie flaki z olejem i to właśnie wtedy najdosadniej słychać było nierówność setlisty z 25 sierpnia. Trudno mówić o złej muzyce – takiej Radiohead zapewne nigdy nie nagrają. Natomiast szanujmy standardy – skoro już wydają na świat coś w rodzaju wolnostojącego singla, niech to będzie przynajmniej kawałek, którego nie chce się wyłączyć po trzech minutach kompletnego braku akcji. Kto twierdzi inaczej, jest fanatykiem.
(ka)
Violens - Fields Of Rape (6/10)
Żebyśmy się źle nie zrozumieli, od ostatniego razu zmieniło się tylko na lepsze – omawiając „Violent Sensation Descends” półtora roku temu zajawiałem się perfekcją dwuminutowego nagrania, a dziś uważam Violens za jeden z najlepszych aktualnie tworzących zespołów globu. Takie nagrania, jak „Spectator & Pupil” albo „Already Over” to klejnoty psyche-popowego songwritingu na miarę największych. Tak, są z Nowego Jorku i kumplują się z MGMT i Chairlift, ale to zupełnie bez znaczenia, kontekst nie ma znaczenia dla Violens, bo ich piosenki są wspaniałe w ponadczasowy sposób. Wystarczyłoby wejść do studia, nagrać co się ma i dziewiątkowy album gotowy. Tak? No właśnie nie do końca. Oto pierwsza drobna skaza na ich wizerunku. „Fields Of Rape”. Fajny numer z wyraźnymi inklinacjami w kierunku refleksyjnego oblicza Supergrass, ale... czy słyszeliście ich poprzednie piosenki? „No właaaśnie!”.
(ka)
Zoot Woman - Saturation (6/10)
Pamiętacie rok 2001? Był jakiś lepszy. Pod dwoma względami przynajmniej. Awansowaliśmy na Mundial (ktoś się jeszcze łudzi?), no i ówczesny singiel Zoot Woman to było coś, co można było nucić miesiącami i o czym dziś można pomyśleć w kontekście podsumowania dekady. Mowa oczywiście o „Living In A Magazine”. Teraz też jest fajnie, ale to już nie ten kaliber, co kiedyś. „Saturation” z nadchodzącego „Things Are What They Used To Be” uświadamia, jaki wpływ wywarł Stuart Price i jego koledzy na electro-popowe brzmienia 00’s – i nie mówię tu tylko o niezliczonych produkcjach i remiksach, a o tym, że nagranie Zoot Woman z 2009 roku mogłoby prawie w całości powstać w 2001 roku i zapowiadać chociażby sporą część dorobku Junior Boys. Wtedy udało się połowicznie, dziś chyba już się nawet nie łudzą, chociaż ta sześciominutowa electro podróż jest całkiem romantyczna.
(ka)
Komentarze
[14 września 2009]
nareszcie! revival lat 90 tych!
[11 września 2009]
[11 września 2009]
[11 września 2009]
[11 września 2009]
[10 września 2009]
na screenagers nie mowi sie w ogole, blogi sen.
w sieci nie powiedziano wszystkiego, ciagle sie o tym rozmawia i pisze.
http://www.greenplastic.com/2009/09/08/radiohead-10-days-5-shows-4-hrs-sleep/#more-2768
For many reasons, I would have to say that Poznan, Poland proved to be their best show of 2009.
:)
[9 września 2009]
nowy singiel Editors 2/10
nowy singiel Muse 2/10
nowy singiel Placebo 4/10!
[9 września 2009]
a nie powiedziano już wszystkiego?
@editors
1 wish: "That girls would stop talking about Kings Of Leon or Editors..."
[9 września 2009]
[9 września 2009]
[8 września 2009]
Najwyraźniej na świecie fanatyzm nie dotyczy tylko animal collective :) i chyba dobrze, co?
twisted koncertowo się obroniło IMHO
[8 września 2009]
chwilowy spadek formy. zachowajmy spokój@