Screenagers Jukebox #4: maj 2009

Kuba Ambrożewski

Gdybym musiał zostawić sobie tylko jeden gatunek muzyki na Ziemi, prawdopodobnie wybrałbym new wave. Są takie dni, kiedy mógłbym nie słuchać niczego innego. New wave miało po swojej stronie wszystko, co najfajniejsze: Bitelsów i Kraftwerk; syntezatory i cięte gitary; modny design i artystyczną odwagę. Ta diabelsko melodyjna, poddająca się dyktatowi rytmu, a jednocześnie zabawnie eksperymentująca z nowinkami sprzętowymi i rozsadzająca brzmieniowe konwencje popowego przeboju muzyka to zwykle coś, co pasuje do mojego aktualnego nastroju – warstwa słodyczy zmącona pewnym nerwem, lekką spinką w postaci zaangażowanego przekazu podprogowego.

Jeśli jesteście czytelnikami tej strony, to wiecie już, co oznacza „klasyczne new wave” dla Screenagers: to XTC circa 1979-82, Blondie, Talking Heads, Split Enz, Elvis Costello... Brytyjska część nurtu skrywa jednak perełki, do których dociera się lata później. Poznajcie New Musik. Słyszeliście ich już trochę u Buggles (ci od „Video Killed The Radio Star”), minęli się w drzwiach z chłopakami ze Squeeze na wysokości „Cool For Cats”, a Andy Partridge patrzył sobie na to wszystko z góry, nucąc „Helicopter”. Ta zakwaterowana w Londynie efemeryda wyspiarskiego synth/new-popu przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych to w istocie platforma startowa dla Tony’ego Mansfielda, jednego z najbardziej pracowitych producentów swojego pokolenia – na liście płac m.in. Aztec Camera, B-52’s, The Damned, A-ha...

Materiał z debiutanckiego albumu New Musik „From A To B” to naszpikowana hookami, błyskotliwa, na pozór prosta, a tak naprawdę bardzo łebska próbka zakręconego melodycznie i produkcyjnie new wave. Brzmienie kwartetu – pieczołowicie dopracowane tekstury klawiszowe, nietypowe dla nurtu akustyki i sprężyste disco-beaty – nawet w morzu podobnych formacji jest trudne do pomylenia (i na pewno bardziej charakterystyczne od głosu Mansfielda, przypominającego nieco Tima Finna z wyżej wymienionego Split Enz).

Z drugiej strony, łatwo zrozumieć, czemu zespołowi od początku przypinano metkę „novelty music” – chodziło zapewne o nieco kreskówkowo-nerdowski image grupy i fakt, że poza lotnym połączeniem nutek New Musik niczego wywrotowego swoim istnieniem nie komunikowali, co w epoce wielkich muzycznych idei było szczególnie podejrzane. Wszystko to składało się z grubsza na obraz co najwyżej potencjalnych następców Electric Light Orchestra. Mansfield – wgryzający się w tekstach w godne zgłębienia zakamarki swojej egzystencji w erze napięć ekonomicznych – skoncentrował się na tworzeniu przebojów. Efektem była seria utworów wpadających w ucho w ułamku sekundy, snutych wokół melodyjek o potencjale dżingli – „Straight Lines”, „This World Of Water” czy „Living By Numbers” zapewniły New Musik ich pięciominutową, mocno ulotną sławę. Obcując z kawałkami w rodzaju „Adventures” (numer quasi-disco w podziale na trzy, słyszeliście coś takiego kiedyś?), mam jednak wrażenie, że Brytyjczycy przegapili kiedyś coś więcej niż fajnego.

New Musik – Straight Lines

Kamil J. Bałuk

Hanna Banaszak – wiadomo, o co chodzi. „Żegnaj kotku” i „Pogoda ducha”, zamęczane wielokrotnie przez uczestników programów typu „Idol”, „Droga do gwiazd” etc. w wykonaniu Banaszak ładnie mieszczą się gdzieś pomiędzy zaśniedziałym klimatem PRL-u a evergreenowością. Nie jest to klasyka, ale są zapamiętane. Nigdy specjalnie mnie nie zachwycały, ale też bym nie wyłączył. Z mniej oczywistych rzeczy, warto wspomnieć film „Na południe od granicy” Łukasza Barczyka, gdzie bossanova w wykonaniu głównej bohaterki tego tekstu była motywem wiodącym i ładnie współgrała z lirycznym filmem. Zawsze z wdziękiem. Zawsze z perfekcyjnym głosem. Zawsze coca cola.

A „Jesienny pan” to piosenka typowo na jakąś składankę, bo wszędzie pasuje. Do starych hitów – jasne. Piosenki o pogodzie - sie wie. Piosenki o rondlach – też. Zresztą kawałek pojawił się na co najmniej jednej, której nie pomnę, bo jest słaba. Jeśli jednak „Jesiennego pana” wkomponujemy gdzieś pomiędzy muzykę nową, również nie powinien stracić swojego wielkiego parasola, a 2:40-3:04 to jest przecież Animal Collective z podkładem! Ten śmieszny pan w deszczu mi normalnie kradnie serce.

Hanna Banaszak - Jesienny Pan

Łukasz Błaszczyk

11 września 2001 roku, jakoś w południe, zadzwonił do mnie Szymon i powiedział, że jest wojna, bo ktoś zaatakował Amerykę i że zaraz do mnie wpadnie z chipsami i colą, bo transmitują to na żywo na TVN24. Faktycznie przywiózł dwulitrową colę i chipsy, więc siedzieliśmy we dwóch do wieczora przed telewizorem, a potem gdy moja matka wróciła z pracy już we troje, ale w końcu nam się odechciało, bo już nic się nie waliło. Przed 20 wsiadłem z Szymonem do jego auta i pojechaliśmy po piwo, a potem do niego na mecz Ligi Mistrzów. Mecz, jak zresztą wszystkie pozostałe, się odbył, ale nie pamiętam już, kto z kim grał. Była minuta ciszy, a potem wszystko jak zwykle. W pierwszej połowie wpadł jeszcze Kiełek, więc przegadywaliśmy Szpakowskiego, czy kto tam to wtedy komentował, próbując obstawiać, kto zaatakował Amerykę i co im za to Ameryka zrobi. W przerwie Szymon zmienił kanał na jakąś Vivę czy coś takiego i akurat leciało „It’s Automatic”, a ja zobaczyłem to po raz pierwszy. Przestałem przekrzykiwać Szymona z Kiełkiem i gdy patrzyłem, jak ta prześliczna dziewczyna zaczyna odgrywać swoją kanciastą pantomimę z kolesiem w pasiastej koszuli, a później robi się z tego taniec, to przypomniałem sobie, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. Kiełek zauważył, że nie biorę udziału w dyskusji i strywializował, dopytując się czy dziewczyna z teledysku nie miała stanika, więc odpowiedziałem mu, że nie. A potem wróciliśmy do WTC i Ligi Mistrzów.

Zoot Woman - It's Automatic

Artur Kiela

W zeszłym miesiącu Kuba Ambrożewski pisał, że najsmutniejszą piosenką według Kuby Radkowskiego jest „Some Indulgence” The Embassy. Sprowokowany tamtym wpisem, samemu spróbowałem wytypować taki utwór. Prawdę powiedziawszy, trudno nie było, bo ostatnio wałkuję taką rzecz do znudzenia – tak oto na „For Kate I Wait” Ariela Pinka padło. Zabawne, bo mój powrót do tego gościa po kilku latach przerwy nastąpił na kilka tygodni przed ogłoszeniem jego koncertu w Polsce, co się pięknie złożyło, bo dawniej prawdopodobnie nie doceniłbym rangi tego wydarzenia należycie. 16 czerwca, pamiętajcie, bo może i Wy zechcecie się tam znaleźć. Tymczasem przysłuchajcie się uważnie. Mistrz serwuje Wam tu jeden ze swoich najbardziej dramatycznych kawałków. Już na płaszczyźnie kompozytorskiej mamy tu majstersztyk, bo – jak to u Ariela – niczego nie możemy być pewni. Mocne wejście, patetyczne ale nie kiczowate klawisze, potem przygnębiony luz (!) zwrotek i szereg odgłosów, których nie chce się już nawet ogarniać. I teraz przepraszam, będzie z patosem: zmiana nastroju po 2:30 chwyta za serce tak, jak tylko potrafi to zrobić muzyka. Nie wiedzieć czemu, zawsze myślę w tym momencie o rozluźnieniu z dwunastej minuty „Kiss Me Again And Again” Polmo Polpo. Ale kurczę, tu jest pieprzone, podprogowe *coś jeszcze*, a produkcja to coś znajduje i uwypukla. Przykrycie szumami piosenki, która sama w sobie jest doskonała, wyrzuca ją niespodziewanie hen, w rejony zarezerwowane dla mistrzów przywoływania wakacyjnych wspomnień. Tak, chcę powiedzieć, że Ariel Pink walczy tu z Fenneszem jak równy z równym. A gdy uświadomimy sobie, że na „The Doldrums” wszystkie piosenki trzymają ten poziom, to nie ma rady, płyta ląduje w pierwszej dwudziestce największych płyt tej powoli dobiegającej do końca dekady.

Ariel Pink - For Kate I Wait

Maciej Lisiecki

Zapewne słyszeliście o planowanej na dokładnie 9 września 2009 r. reedycji całego katalogu The Beatles. W całej misternie uknutej, bo rozpisanej (podobno) na cztery najbliższe lata, akcji nie chodzi wcale o promocję Wielkiej Czwórki, ani o przekazanie (w czarnej sztafecie pokoleń) muzyki liverpoolskich Żuków na ręce (uszy?) młodego pokolenia. Jak to pięknie ujął Pan Redaktor Metz, chodzi o to, by tykający zegar praw wygasających po 50 latach zaczął tykać na nowo. O to, by szeroki strumień pieniędzy płynących z wszelakich tantiem, pozwoleń i licencji wciąż trafiał do tych samych kieszeni, a perspektywa rozszerzenia domeny publicznej o katalog Beatlesów – z perspektywy Apple (nie mylić z producentem komputerem i ajtunsowym magnatem) – została bezpiecznie oddalona. Piekielnie genialny plan, dorównujący wyszukaniem knowaniom Doktora Plamy z „Hydrozagadki” Kondratiuka. No kidding! Za nieco ironiczną puentę mojego *hejterstwa* niech posłuży uroczy tribute-song dla brzmienia z dzisiejszej perspektywy utożsamianego z Beatlesami. Z Seattle w stanie Washington, acz wpisywanie ich w muzyczną tradycję miasta jest nie tyle trudne co po prostu bezsensowne, kipiący młodzieńczą energią i gitarowym jazgotem kwartet, choć to projekt raczej jednoosobowy, Intelligence z ósmej już edycji albumu „The World’s Lousy With Ideas”. It’s about having the dumb strength to pick a fight over a weak argument. Resztę proszę sobie wyklikać.

Intelligence - The Beatles

Posłuchaj!

Paweł Sajewicz

„Let’s get back on a track! I don’t need to tell you things are bad. Everybody knows things are bad. The dollar buys a nickel’s worth; banks are going bust; shopkeepers keep a gun under the counter; punks are running wild in the streets, and there’s nobody anywhere who seems to know what to do, and there’s no end to it.

When the revolution comes some of us will be caught by it sitting in front of TV-set with chicken hanging from our mouths; you’ll know it’s revolution because there will be no commercials when the revolution comes. You will not be able to stay home, brother! You will not be able to plug in, turn on and cop out! You will not be able to lose yourself on skag and skip, skip out for a beer during commercials, because the revolution will not be televised!

Every member of the society spies on the rest, and it is his duty to inform against them. Everybody are slaves and they're equal in their slavery... The great thing about it is equality... Slaves are bound to be equal.

…Maybe the time is ripe to say that the commonwealth is in real danger! That we are cowards, who have to defend our courage, sex, consciousness, carnal beauty, quest of love. Winning that may become a heroic destiny after all. But to utter these words is to demonstrate how sad we are. Because the strongest believers among us have spent their years talking about fear. Impotence, stupidity, ugliness, self-love and apathy.

We sit in the house, and slowly the world we’re living in is getting smaller, and all we say is, Please, at least leave us alone in our living rooms. Let me have my toaster and my TV and my steel-belted radials, and I won’t say anything. Just leave us alone.

Well, I’m not going to leave you alone.

I want you to get up now. I want all of you to get up from your chairs. I want you to get up right now and go to the window, open it, and stick your head out and yell:

THIS IS MADNESS! THIS IS MADNESS!!!”

The Last Poets With Pharoah Sanders – This Is Madness

Marta Słomka

Podczas gdy – to tylko pewna figura, nie czytać dosłownie – biali chłopcy z amerykańskiego uniwersytetu reinterpretują muzykę afrykańską, a czarnoskórzy muzycy z Mali filtrują muzykę afrykańską przez chłodne europejskie arpeggia syntezatora, The Very Best, stając w tym samym szeregu z Girl Talk, naczelnym plądrofonikiem współczesnej muzyki, przecedzają przez swoje poczucie humoru i melodyjny zmysł jednych i drugich, tworząc przy okazji celny komentarz do tego całego XXI-wiecznego zamieszania z muzyką, oględnie mówiąc, co bardziej egzotyczną. Egzotyczną w znaczeniu zarówno ekwiwalentu muzyki z Afryki, Ameryki Południowej, Dalekiego Wschodu etc., jak i muzyki będącej poza prawem, powstającej w wyniku kolażu z dostępnych dźwięków będących „własnością” innych podmiotów.

The Very Best, francusko-szwedzko-malawijskie trio z Londynu, w zeszłym roku wydali mixtape, na którym z uciechą łamią przepisy prawne i stereotypy pokutujące w odbiorze muzyki. Esau Mwamwaya ironicznie i z przymrużeniem oka, sięgając po dyskurs metamuzyki, daje się poznać Zachodnim słuchaczom za sprawą popowych przebojów Zachodnich muzyków grających muzykę odwołującą się do korzeni spoza ich własnego, Zachodniego kręgu kulturowego. Zabieg – z pozoru demaskujący miałkość całego zjawiska pochodu zespołów pokroju Vampire Weekend, Yeasayer, Ruby Suns i trendu inkorporowania „plemiennych motywów” wszędzie, gdzie tylko się da – finalnie gloryfikuje ten barwny popkulturowy mezalians i oddaje się globalnemu hurraoptymizmowi. The Very Best, biorąc na warsztat numer „Cape Cod Kwassa Kwassa” Vampire Weekend – sztandarowy i najbardziej wyrazisty przykład wspomnianych tendencji – nie tylko wzbogacają go o polirytmiczne ścieżki, stukanie w marimbę, zaśpiewy Esaua Mwamwayi w jego rdzennym Chichewa, ale również uwypuklają to, jak tych czterech chłopaczków kapitalnie uchwyciło prostolinijność i niezmąconą radość tkwiącą w afrykańskiej dźwiękowej tradycji oraz jak nadało jej nowy kontekst, nowe wątki, nowy popkulturowy język (post-Paul-Simonowski, pół żartem pół serio mówiąc).

Trio za jednym zamachem zdaje się mimowolnie legitymizować otchłań miliardów nagranych i jeszcze nienagranych singli jako dobro wspólne, domenę publiczną i to w co najmniej dwóch interesujących oraz dosyć mi bliskich aspektach. Pierwszym z nich jest dostęp do muzyki w sensie prawnym – cały mixtape ze względu na nielegalne użycie sampli został udostępniony wyłącznie za darmo (co de facto nie czyni go bardziej przyjaznym prawu, ale póki co Girl Talkowi, stosującemu podobną strategię, szczęście sprzyja i procesu mu nie wytoczono). Drugim natomiast jest hołdowanie Gilbertowi Gilowi grającego Beatlesów, Byrne’owi grającemu Caetana Veloso, M.I.A. grającej Clashów, Vampire Weekend grających Mahlathiniego – innymi słowy hołdowanie idei muzyki pop jako wspólnego kodu, dostępnego niezależnie od szerokości geograficznej. Dla kilkunastoletniego Mwamwayi, wychowanego na lokalnych radiostacjach puszczających wyłącznie tradycyjną muzykę malawijską, przywiezione przez ojca płyty Jima Reevesa lub podrzucony przez brata Lionel Ritchie były oknem na świat, zupełnie inny, niesamowity świat. I ten szczery zachwyt pozostał mu chyba do dzisiaj.

The Very Best – Cape Cod Kwassa Kwassa

Katarzyna Walas

Gdy po raz pierwszy usłyszałam The Neon Judgement pomyślałam: „nie możliwe, że to zostało nagrane na początku lat 80.”. Belgijski duet działa dalej, w tym roku wydał nawet nową płytę. Ja czuję się przez nich odrobinę ignorantem, bo pomimo nielicznych informacji na ich temat w Internecie podobno są kultowi, nieziemsko sławni i w ogóle wstyd, że na ich nagrania trafiłam dopiero ze dwa tygodnie temu. „The Fashion Party” to jeden z bardziej rozpoznawalnych i reprezentatywnych dla ich twórczości kawałków, który swoją zimną obojętnością i mechanicznym beatem z jednej strony wskazuje na inspirację Kraftwerkiem, z drugiej pokazuje, że Belgowie stworzyli podwaliny dla electro-clashu (do fascynacji Neon Judgement przyznają się min. ADULT., Tiga, The Hacker czy Miss Kittn). Synth-pop połączony z taneczną elektroniką, wciąż obciążony post-punkowym charakterem i czasem perwersyjną wręcz seksualnością był pójściem o krok dalej niż robili to DAF czy The Associates – duet w swojej innowacyjności i chęci łamania wszelkich tabu upodobnili się do Throbbing Gristle, uładzonego i ugrzecznionego, ale świetnie nadającego się na parkiet.

The Neon Judgement - Fashion Party

Witek Wierzchowski

Bezmyślny producent mojego telefonu nie przewidział w nim możliwości nagrywania filmów. Przy analizie tego utworu jestem zatem zmuszony posłużyć się tym oto nagraniem, jakości niezłej, aczkolwiek nie oto tu chodzi. Ta piosenka zawsze była dla mnie wyjątkowa i wypowiadając się na temat „The Look” zamierzałem tym bardziej podkreślić swoje uwielbienie dla twórczości Pera Gessle prezentując autorskie nagranie. Nie wyszło...trudno. Podczas kwietniowego wieczoru w walącej na kilometr hodowlą pieczarek Stodole, odbyło się ważne wydarzenie. Oto lekko podstarzały już gwiazdor pop przyjechał, aby odbyć pierwszy (nie licząc jednej chałtury w tv) występ nad Wisłą. Właśnie podczas „The Look” publiczności odwaliło najbardziej. Dlaczego? Być może dlatego, że gitarowy riff rozpieprza bębenki tak samo mocno jak dwadzieścia lat temu, być może dlatego, że solówka nie mniej masakruje uszy, być może dlatego, że można pokrzyczeć „na-na-na-na-na”. Na pewno dlatego, że to po prostu niesamowicie chwytliwy utwór, równoważący w sobie melodię, żywiołowość i tekst o niczym, z najlepszym przykładem w postaci: „What in the world can make a brown-eyed girl turn blue”. Tak, kiedyś takie piosenki wygrywały Billboard Hot 100... grane na gitarze.

Per Gessle – The Look Na Żywo w Warszawie 22 kwietnia 2009

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
błaszczyk
[4 czerwca 2009]
Jejku, ale zaszło tu pewne nieporozumienie. Ten tekścik to nie miała być apoteoza traktowania śmierci w telewizji w charakterze rozrywki. Wręcz przeciwnie, chciałem skromniutko i unikając patosu podobny zwyczaj potępić, zwracając uwagę, na czym jako RODZAJ LUDZKI powinniśmy się skoncentrować. Naprawdę nie miałem złych intencji, a jeśli zostało to źle odczytane, to przepraszam, bo powinienem był zadbać o nieco większą przejrzystość.
Gość: Louis
[31 maja 2009]
Panie Lukaszu Błaszczyk, wstyd mi za Pana. Ludzie ginęli a Pan to oglądał jak dobry film jedząc chipsy i pijąc colę? Czy zdawał sobie Pan sprawę z powagi sytuacji? Często wchodzę na Screenagers, do tej pory podobały mi się Pana komentarze, ale dzisiaj stracił Pan u mnie szacunek. Myślę że w tamtej sytuacji to nawet 10-letnie dziecko zdawało sobie sprawę z ludzkiej tragedi, Pan najwyraźniej nie. Nie życzę Panu by ktokolwiek z pańskiej rodziny znalazł się w centrum takiej tragegii jaka się wydarzyła 11 września 2001 roku.
błaszczyk
[26 maja 2009]
@nieborys nieD
Jasne, że nie ma się czym chwalić.
Gość: nieborys nieD
[25 maja 2009]
@ŁB - coca cola i czipsy w czasie tragedii 11IX? rzeczywiście, jest się czym chwalić
@Ariel P. - nie rożumię zachwytów nad twórczością tego pana, przecież to jakieś kocie jęki ;)
@KW - taka dobra recwriterka i te ciągłe błędy ortograficzne - NIEMOŻLIWE ;)
@ Screenagers Jukebox - dzięki za New Musik i The Neon Judgement
błaszczyk
[24 maja 2009]
Fajowy ten set Air France, kolego kk:) Redefinicja "muzyki słonecznej"!
kuba a
[21 maja 2009]
Dzięki, znam sporo z tego setu, więc chętnie sprawdzę resztę. No i zgadzam się w zupełności co do AF.
Gość: kk
[21 maja 2009]
http://www.musicvictim.com/dameplay.php?play=246

"pozostaję pod wpływem Henrika i Joela i najwyraźniej podświadomie przemycam tu podobne treści"

i chyba na to chciałem bardziej zwrócić uwagę... (ha nakryłem cie ;) jakoś tak mi się skojarzyło z ich graniem. Cóż... sety Air France to bardziej playlisty niż prof. miksy djskie. kolesie mają sporą wiedzę o muzyce czemu dają popis w swoich ehem.. setach. Zresztą ich twórczość bazuje na erudycji muzycznej. Może dlatego uważam że są bezczelnie dobre... (i seciki i zespół)
kuba a
[21 maja 2009]
A gdzie można ten set usłyszeć?

While we're at it, nie wiem czy to była ironia, ale set Air France w Warszawie był zarówno bezdyskusyjnie najgorszym technicznie setem, jaki słyszałem w życiu (a słyszałem wiele beznadziejnych technicznie, sam gram takie), jak i bodaj najbardziej inspirującym, najbardziej "w-mojej-drużynie", jaki słyszałem w życiu. Stąd - trzy miesiące po - pozostaję pod wpływem Henrika i Joela i najwyraźniej podświadomie przemycam tu podobne treści.
Gość: kk
[21 maja 2009]
zapomniałeś nadmienić że robią przeokrutnie dobre sety: "Air France's Roof Top Music" to jeden z nich; wspaniale wpisuje się w ciąg singli które niejaki kuba a. tu opisuje... taka dygresja.
kuba a
[21 maja 2009]
"Air France's Roof Top Music" - nie rozumiem. Air France to dwóch miłych i nieśmiałych Szwedów lubiących alkohol. Przy okazji autorzy jednej z najlepszych płyt zeszłego roku. Co jeszcze? :)
kuba a
[21 maja 2009]
Też nie jestem użytkownikiem Porcys, a jak ktoś kiedyś podpisał się jako ja, to zostało to skasowane. Zamieszanie póki co nie było rzeczywiście duże, ale jeśli nie będziemy w takich sytuacjach reagować, to zrobi nam się tu drugie forum Porcys, a tego byśmy raczej nie chcieli. Pozdrawiam :)
Gość: kk
[21 maja 2009]
Od jb #2 Kuba A. rozdaje karty w tej zabawie. A to znacie naczelniku? "Air France's Roof Top Music"??
madee1
[21 maja 2009]
Ja po prostu nie rozumiem, gdzie niby było to całe zamieszanie i ileż to osób pomyślało, że był to THE borys d. Poza tym borys d nie jest użytkownikiem screenagers.pl, więc ten nick zastrzeżony chyba nie jest.

Rozumiem Twój punkt widzenia ale i tak uważam, że to przesada.
Gość: osz
[21 maja 2009]
a ja myslalem ze internet jest po to, zeby każdy mogl być każdym i napisać wszystko. czuje sie ponownie oszukany
kuba a
[20 maja 2009]
Kiedy wprowadziliśmy komentarze pod tekstami, zrezygnowaliśmy z konieczności logowania, ale to nie znaczy, że będzie tu panowała WOLNA AMERYKANKA. Wręcz przeciwnie - te komentarze będą moderowane i na pewno nie będzie tu tak, że każdy może być każdym i napisać wszystko.

Chciałbym wierzyć, że autor tego komentarza faktycznie jest jakimś Borysem Dąbrowskim, który trafił tu przypadkiem i zupełnie nie ma pojęcia o istnieniu Borysa Dejnarowicza. Lecz za dobrze znam internet, za dużo tu widziałem różnego rodzaju złośliwości, by nazwać rzecz delikatnie.

Być może trzeba chociaż raz przeczytać gdzieś w sieci podpisanego swoim nickiem posta, którego się nie napisało, żeby to zrozumieć, ale ja będę w tym postanowieniu konsekwentny.
kuba a
[20 maja 2009]
Ale wszyscy tak pomyśleli. Chodzi jedynie o to, żeby nie robić zamieszania, kiedy można się podpisać na sto innych sposobów. O podobną rzecz poproszę czytelnika, który podpisze się "kuba a" itd.

Słowo "paranoja" chyba jednak troszkę nie na miejscu?
Gość: madee
[20 maja 2009]
Przecież nie podpisał się jako borys dejnarowicz. Jest chyba co najmniej kilku borysów d, tak mi się zdaje. Paranoja.
błaszczyk
[20 maja 2009]
Ależ nie, bywa wręcz, że to fundamentalna kwestia!
Gość: oszukany
[19 maja 2009]
Ja chcialbym, zebysmy sie dobrze zrozumieli, nim wyciagne wnioski.
brak stanika nie jest istotny ?
błaszczyk
[19 maja 2009]
@oszukany
Nieeeee, to niemożliwe. Przed chwilą obejrzałem teledysk, tym razem specjalnie pod kątem stanika, co w ogóle jest niezdrowe i zawęża odbiór całości, i wciąż uważam, że mam rację. Jeśli mimo wszystko wprowadziłem kogoś w błąd to przepraszam, ale generalnie to nie jest aż tak istotne.
Gość: oszukany
[19 maja 2009]
do red. blaszczyka: ONA MA STANIK!
Gość: kuba a nzlg
[19 maja 2009]
Kolega, który wpisał się jako "borys_d" i *nie jest* Borysem Dejnarowiczem, niech więcej tak nie robi, żeby nie powodować zamieszania. Dzięki.
Gość: innuendo
[19 maja 2009]
jeśli chodzi o koncert Pera, to publiczności odwaliło też przy joyride ;)
kuba a
[19 maja 2009]
Proszę bardzo i polecam się.
Gość: es
[19 maja 2009]
Kubo A, dzięki Ci za New Musik!
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także