Miesiąc w singlach: kwiecień 2009
KWIECIEŃ PLECIEŃ BO PRZEPLATA – TROCHĘ ROCKA TROCHĘ POPU. Po tym jakże nieśmiesznym wstępie zapraszamy na comiesięcznie podsumowanie nowości piosenkowych, które wspólnymi siłami udało nam się wychwycić i omówić.
Basement Jaxx - Raindrops (7/10)
„Jeśli komuś się podoba to Basement Jaxx i krytykował Kid Cudiego, to jest hipokrytą”, napisał o tym singlu w znamiennym dla siebie, bezkompromisowym stylu Kamil Bałuk i... spudłował bardzo. „Raindrops” to kolejny imprezowy banger w dorobku PIWNICZNYCH JACUSIÓW i doprawdy, po kilku taktach trudno pomylić ich z jakimkolwiek innym artystą. Znaczy, słychać w mig, że to Jaxx. Słyszeliśmy to już przynajmniej kilkanaście razy, a mimo to – chcemy jeszcze. Owszem, Buxton i Ratcliffe nie przespali tych trzech lat, lecz sztuczki studyjne, charakterystyczne dla wiodących producentów blog-house’u, to ledwie tło dla zwrotki i tryskającego melodyjnością refrenu. Więc bez żartów: „day and night, tarararara” coś tam oceniam na zero, tu spokojna siódemeczka. (ka)
Dinosaur Jr. - I Want You To Know (6/10)
Przed wami kolejny dowód na to, że reaktywacja Dinosaur Jr. w oryginalnym składzie była strzałem w dziesiątkę. Przy pomocy „Beyond” pokazali miejsce w szeregu młodszym kolegom, którym z zazdrości spuchły wzmacniacze i popękały struny. Zmietli też większość swoich dokonań z lat 90., do tego stopnia, że „Almost Ready” czy „Crumble” wręcz prosiły się o wielokrotne zapuszczanie. Byliśmy wyjątkowo zgodni w kwestii oceny płyty, i bardzo prawdopodobne, że i tym razem może być podobnie. „I Want You To Know” to solidnie odrobiona praca domowa. Melodyjne, mocne gitarowe riffy, naznaczony lekkim fałszem wokal J Mascisa oraz brak większych zaskoczeń, to elementy, które po złożeniu dają obraz utworu, będącego udaną zapowiedzią nadchodzącego „Farm”. Warto dodać, że tym razem album wyda wytwórnia Jagjaguwar. (pw)
Discovery - Osaka Loop Line (7/10)
Chciałem zacząć od pytania w stylu „Czy pamiętacie jeszcze Vampire Weekend?” ale pretensjonalne to i oczywiste, bo przecież równo 12 miesięcy temu każdemu z nas nieraz ich debiut zdążył już zawirować w odtwarzaczu. Prawda, u zdrowej większości hype wokół zespołu skończył się na odkurzeniu kopii „Graceland” Paula Simona, ale ja na przykład byłem o krok od kupna takich skórzanych butów na łódkę, które były głównym modowym atrybutem chłopaków – obok wełnianych cardiganów i koszulekk polo. Ale do rzeczy, bo oto uroczy klawiszowiec grupy, Rostam Batmanglij udowadnia, że istnieje życie poza Vampire Weekend i do spóły z Wesem Milesen z Ra Ra Riot odkrywa – zręczne nawiązanie do nazwy projektu – przed nami tajniki robienia muzyki na konsolach do gier! Ich wspomnienie z nocnej podróży po japońskiej metropolii zostało ubrane w apokaliptyczny, bitowy anturaż rozpisany nie na nuty a przyciski fire, jump i block. Siegąjąc po frazesy Konrada Zarębskiego, intygujące! (ml)
The Field - The More That I Do (7/10)
Przed Alexem Willnerem stoi nieliche zadanie. Dwa lata temu światło dzienne ujrzał album „From Here We Go Sublime”, który został zaskakująco dobrze przyjęty przez niezal-środowiska, jak i fanów szeroko pojętej elektroniki. Słuchając nowego singla The Field można dojść do wniosku, że drugie wydawnictwo powinno odnieść podobny sukces. „The More That I Do” to ponad osiem minut przebojowego, słonecznego, a przede wszystkim tanecznego minimal techno. I jedyne na co można się poskarżyć, to długość samego tracka, gdy pod koniec niektóre powtarzające fragmenty lekko nużą. Akurat takie dźwięki jeszcze lepiej zabrzmiałyby w bardziej skondensowanej formie. Ostatecznie nie zmienia to absolutnie faktu, że mamy do czynienia z jednym z lepszych numerów tego roku. W sytuacji, kiedy powoli kończy się wiosna, a zaczyna się lato, trudno przejść obok tego kawałka obojętnie. (kk)
The Gossip - Heavy Cross (4/10)
The Gossip to zespół tak zwykły i przecietny, jak setki innych bezimmienych. Mają jednak coś, co pozwola im wypłynąć w medialnym oceanie ponad nierzadko bardziej utalentowanych kolegów. To coś to cielesny nadmiar wokalistki Beth Ditto. Tym razem przyćmionej przez gwiazdorski status Ricka Rubina, który łaskawie znalazł czas na wyprodukowanie kolejnego krążka Ditto i spółki. Nawet nie chce mi się sprawdzać, która to już ich płyta i jak mają na imię pozostali kolesie w zespole – to, że są to kolesie, to pamiętam z teledysku, w którym Beth tańczyła z pizzą. Co to za piosenka była? Nie pamiętam. Zaraz z głowy wyleci mi i ta, najnowsza. Słabe to (płaskie brzmienie plus tekstowa pustka) i wtórne zarówno w stosunku do samego zespołu („Standing In The Way...”) jak i tegorocznych wydarzeń na światowym parkiecie – taneczne frazowanie gitary (Franz Ferdinand) plus syntetyzatory. Soluwax to the rescue? (ml)
Calvin Harris - I’m Not Alone (5/10)
Znacie to już pewnie od miesiąca, ale nie mogliśmy się nie wypowiedzieć. Złośliwi powiedzą, że mamy tu „In The Flowers” dla ubogich, bo przecież ta eksplozja nieludzko słodkich klawiszy to nie jest rzecz, o której się szybko zapomina. Z ciekawszych skojarzeń przywołam tu jeszcze dla porządku brzmienie końcówki „The Eraser” Yorke’a. Ale oczywiście nie tędy droga. Czy zwrócił ktoś uwagę na symbolikę takiej zmiany w pierwszej minucie? W 2004 „Take Me Out” pocałowało w tych rejonach The Strokes w dupę i zaczęło tańczyć. Harris dla odmiany zdaje się mierzyć w Coldplay i kto wie co jeszcze. Z ckliwego wstępu nie zostaje właściwie nic, kiedy wypolerowana elektronika wymiata prościutką gitarę. No, gdyby to trwało minutę, to całkiem cool, nie da się ukryć. Ale to trwa 3 razy dłużej i z sekundy na sekundę robi się coraz bardziej żenujące. Ale co tam, Twoje elektro party i tak to pokocha. Nie zdziwmy się też, że kiedy te ciamajdy od bassline'u dotrą do „I’m Not Alone”, zaczną się nagle przebierać w dresy, golić głowy i opowiadać w wywiadach jaki to wielki wpływ miał DJ Tiesto na nową odmianę progressive_łysa_pała-line. Być może to się właśnie zaczyna. (ak)
La Roux - Bulletproof (8/10)
Spośród wymuszonego przez prasę revivalu lat osiemdziesiątych, dziejącego się w pierwszej połowie 2009 roku, La Roux sprawia wrażenie lidera stawki. Jej dumny pochód trwa od „Quicksand”, w międzyczasie było omawiane przez nas „In For The Kill”, lecz dopiero wraz z „Bulletproof” Elly Jackson trafi na parkiety bez pomocy remikserów. Nie, żeby tamte nie kręciły. Nowy singiel ma po prostu więcej bpm-ów, więcej basu, więcej bounce’u. Been there, done that, messed around! – ta panienka nie była jeszcze tak pyskata, jak w zwrotce tutaj. Brzmi to, jakby M.I.A. i Ladyhawke nagle stały się jedną osobą, a następnie nagrały kawałek, który udźwignąłby hype wokół takiej kolaboracji. Jeśli taki pop ma definiować ostatni rocznik tej dekady, to ja nie mam nic przeciwko i już szukam dla „Bulletproof” miejsca w secie na najbliższym graniu. (ka)
Manic Street Preachers - Peeled Apples (6/10)
Prawie półtorej dekady po zniknięciu Richey’ego Edwardsa pozostali trzej Manics odgrzebali jego stare zapiski, dograli do nich muzykę i sprzedają jako „The Holy Bible Pt. 2”. Absurd? Cóż, w każdej plotce jest ponoć minimum prawdy i tak jest również w tym przypadku. Tak rozzłoszczonych Bradfielda, Wire’a i Moore’a jeszcze w tej dekadzie nie słyszałem. „Peeled Apples” jest surowe, garażowe, punkowe. „Attitude” i brzmienie jest co prawda największym w tym momencie atutem zespołu, lecz w obliczu ich kilku ostatnich wydawnictw choćby błysk dawnej iskry wydaje się czymś cennym. (ka)
Sonic Youth - Sacred Trixter (7/10)
To się nigdy nie skończy. Pewnego dnia w 2020 roku obudzę się i jakiś cudowny wynalazek ogłosi mi, że właśnie ukazał się nowy singiel Sonic Youth, i że mimo braku zębów u wszystkich muzyków, to piosenka właściwie wymiata. Co z tego, że już teraz wiem jak będzie ona brzmiała. Tymczasem dochodzi druga w nocy, słucham któryś raz „Sacred Trixter”, senność przeszła i aktualnie mam ochotę spalić jakiś budynek. Pierwsze zaskoczenie – singiel ma bardzo, jakby to powiedział Wojciech Mann, „niemodny”, krótki czas. Drugie – co tak ostro? Heh, żartuję. Odwoływanie się do albumów, które nagrali w latach osiemdziesiątych jest zwykle ryzykowne, ale zdaje się, że założenia tej piosenki lokowały się gdzieś pomiędzy „Sister” a „Daydream Nation” właśnie. Treściwie, z melodią, bałaganiarsko, ale bez przesady. Szkoda tylko, że riff jakoś nie do końca chce się wgryźć. Za to nadrabiają energią, oj nadrabiają. (ak)
Sunset Rubdown - Idiot Heart (8/10)
Spencer Krug – człowiek-instytucja – w tym roku ponownie wystąpi w barwach Jagjaguwar. „Idiot Heart” promuje następcę dobrze przyjętego „Random Spirit Lover”. Uczciwie trzeba przyznać, że te sześć minut znamionuje udany powrót Sunset Rubdown. Mocno gitarowy (jak na standardy grupy) początek, marszowy rytm perkusji z wtopionym w tło basem oraz cymbałkowe ozdobniki to tyko kilka fragmentów tego nieoczywiście poskładanego utworu. Całość prowadzi charakterystyczny, dopasowujący się to tempa piosenki, wokal, który tradycyjnie jawi się jako największy atut. Jego doskonałym uzupełnieniem jest przedzierający się przez dźwięki śpiew Camilli Wynne Ingr w quasi-refrenie Into the fire-star, you are a meteor. Dostatecznie enigmatyczne liryki są kolejnym dowodem na stabilną formę Kruga i kompanii. Czerwcowy „Zabójca smoków” na pewno będzie wydarzeniem, być może nawet na miarę czołowych miejsc w podsumowaniu ostatnich dwunastu miesięcy bieżącej dekady. (ww)
Komentarze
[29 maja 2009]
[20 maja 2009]
...a
...a
a
a night!