Miesiąc w singlach: marzec 2009
Hej hej, to znowu my. Mamy ze sobą tyle dobrych kawałków, że wstępy są zbędne. Zapraszamy!
Bat For Lashes - Daniel (7/10)
This is just a tribute! śpiewało w swoim największym hicie komediowe duo Tenacious D (pierwszy kwietnia jest całkiem niezłą okazją do przypomnienia sobie tego porażającego prostotą – całość zbudowana na jednym, chyba najbardziej popowym akordzie a-moll – klasyka), a apetyczna Natasha Khan na swój sposób realizuje przewrotne hasło tandemu Jack Black i Kyle Gass. Świeżutki „Daniel” to muzyczne westchnienie do obiektu młodzieńczej miłostki – bohatera odgrywającego rolę ciamajdowatego adepta sztuk walki w ejtisowym klasyku „Karate Kid” (brunet ciemną porą w opasce na końcu teledysku i na intrygującym body painting’u na kopercie singla) – i sentymentalne rozlicznie z *koszmarami* dzieciństwa jak Fleetwood Mac (delikatnie taneczny beat) czy Clannad (plumkające orkiestracje). Dodatkowe punkty za autoironię (przesiadka z roweru do auta) i uroczą kontynuację singlowego namecheckingu. Taki tribute to nie ujma. (ml)
The Flaming Lips - Borderline (7/10)
The Flaming Lips zdarzało się już grać covery, m. in. „Knives Out”, „Seven Nation Army”, „War Pigs” i „Bohemian Rhapsody” (kończyli tym większość angielskich koncertów na ostatniej trasie) i to raczej z wesołym skutkiem. Tym razem pod nóż trafiło coś z absolutnej klasyki mainstreamowego popu i dziwić się nie wypada, bo Coyne nigdy nie krył się z uwielbieniem dla Madonny i okolic. Wiadomo, nie ma sensu oceniać samej, przedniej zresztą, kompozycji – w tym wypadku chodzi wyłącznie o wykonanie. Początek brzmi jak „In The Air Tonight” i w ogóle jest dość ambientowy (pewnie wyłącznie w moim mniemaniu), będąc sumą wokalu Coyne’a, pianinka i takiego przeszkadzajkowego tła właśnie. Później Coyne uderza w gong i robi się z tego „Soft Bulletin”, a z przedwiośnia wiosna. Jak fajnie, że można o czymś niepejoratywnie pisać, że jest pompatyczne. Miła to jest rozróba i zarazem ciekawa dokumentacja, hmm, studyjnych możliwości Klipha Scurlocka – jego idolem jest Drozd, więc wiadomo, kogo imituje – który był dotąd wyłącznie koncertowym dodatkiem do składu. Plus za bardzo estetyczny klip, utrzymany w kolorystyce typowej dla Flaming Lips. Aha – z kronikarskiego obowiązku – „Borderline” to zwiastun składanki „Covered, A Revolution In Sound”. (łb)
Frankmusik - Better Off As Two (7/10)
Jeśli Waszym zadaniem na rok 2009 jest znalezienie sobie nowego Juvelena, to kłopot właśnie się rozwiązał. Vincenta Franka a.k.a. Frankmusik od Szweda różni głównie to, że udało mu się w jakiś cudowny sposób zwrócić na siebie uwagę prasy. Może chodzi o to, że jest Anglikiem, bo piosenek przecież lepszych nie ma. „Better Off As Two” to już czwarty jego singiel i prawdziwa rozbiegówka przed debiutanckim albumem. Teraz tak – gdybyśmy znajdowali się w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, Frank byłby już pod skrzydłami tria Stock-Aitken-Waterman, stając w szranki z Rickiem Astleyem (no jakoś mi się kojarzą, przypadek?). I to jest najlepsze skojarzenie, na jakie potrafię się tu zdobyć. Dalej przychodzą mi do głowy wykonawcy tak słabi, że nawet nie chce mi się sprawdzać, czy mam rację. A jednak wciąż zapętlam ten szajs. (ka)
Junior Boys - Hazel (9/10)
Hazel, hazel, leszczyna, orzech, orzechowe oczy. Junior Boys z właściwą sobie klasą łączą przysadzisty bit (kojarzący mi się z nagłym uderzeniem wszystkimi palcami w fortepian) ze zwiewną historią miłosną. To jedna z ich najpotężniejszych piosenek i nie tyle chodzi o jakość, co *moc*. Nie poznajesz mnie, ale to ja, ten sam. Otoczka jest mroczna, gorzka, a ilość różnych motywów w tle w trakcie całej piosenki imponująca. Wyliczanki słowne, rajskie wręcz nucenie po trzeciej minucie, wrzask przed czwartą. No i to, na co zawsze można liczyć – delikatny, niemal jak westchnienie, wokal. Do tego dochodzi zachwycająca umiejętność sprzedania nam po raz kolejny banalnych bądź co bądź słów w taki sposób, że traktujemy je jak elektro-bajkę. Byłoby pięknie, gdyby nowy album przyniósł więcej takich rewelacji. Jest coś z heraklitejskiej zadumy, kiedy tutaj stoję, pamiętający siebie minionego na koncercie Junior Boys w Warszawie. Wracajcie, a ja zamawiam Was w przedpremierze. (kjb)
k-os - 4 3 2 1 (7/10)
Koniecznie zob Koniecznie zob Ciiii Niby chaos, a w niezależnym hip-hopie ciężko znaleźć kogoś bardziej poukładanego. Zero łańcuchów, pozytywny przekaz, te sprawy. W tej branży takie podejście śmierdzi chyba najbardziej, tym więc większe brawa dla Kevina, że po raz kolejny od czasu „Joyful Rebellion” wychodzi z tego obronną ręką. „4 3 2 1” zapowiada album wychodzący... no, wypada, że jakoś dziś. I naprawdę fajnie by było, gdyby całe „Yes!” utrzymało poziom tego singla. Doprawdy imponujące, ile rzeczy tu się dzieje. Bo przecież fantastyczna dwoistość głosu k-osa, kiedy z doskonale popowych refrenów płynnie przechodzi do zwrotek. Tam dla odmiany szpanuje lekko skrzekliwym (piwo dla osoby, która znajdzie przymiotnik bliższy prawdzie), ale jakże eleganckim, trzeźwym flowem. No i mnóstwo szczegółów, które tworzą całość: kontrabas, stos sampli z kobiecym „aaah” na czele. Na początku wszystko zdaje się zmierzać do nikąd, ale gdy wchodzi pianino, cała ta bazgranina zaczyna chwytać za serce. Ostatnia minuta spaja wszystko odrobiną smyczkowego patosu, a gdy wchodzi ten wysoki pisk, jesteśmy jego. I nie jest tej chwili istotne, ile razy on już to robił. K-oniecznie zobaczcie teledysk. (ak)
Little Boots - New In Town (4/10)
Jakiż zawód. Po bardzo dobrych „Stuck On Repeat”, „Every Little Earthquake” i „Mathematics” oraz rewelacyjnym wręcz „Meddle” (refren!, [a:] Victorii!) mamy do czynienia z utworem zaledwie poprawnym, a to i tak ze sporą dozą pobłażliwości. Z wokalu młodej gwiazdy brytyjskich mediów praktycznie całkowicie uleciały emocje oraz zmysłowość, jakby przy mikrofonie stała jakaś odziana w dresik pierwsza lepsza dzierlatka z brytyjskiego „Idola” czy czegoś takiego. Niezbyt imponujący beat, toporne zwrotki, prowadzące do nielepszego – żeby nie rzec prostackiego – refrenu. Niemoc. Nieco lepsze wrażenie robi miks Freda Falke’a, ale tak czy inaczej degrengolada jest widoczna gołym okiem. Nie mam nic więcej do dodania, gdyby nie reputacja artystyki, nie zwróciłbym w ogóle uwagi na ten kawałek; w porównaniu do jeszcze świeżych przecież poprzednich dokonań Little Boots, to jest zupełnie inna liga, niestety niższa. Niezależnie od tego potknięcia, wierzymy w wysoki poziom albumu. (dh)
Maximo Park - Wraithlike (3/10)
Najgorzej jest być samym w domu
I nudzić się tak potwornie
Przeczytać wszystkie książki
Obejrzeć wszystkie filmy po dwa razy
Nastawiać w kółko pranie
Podlewać wszystkie kwiatki
Tym sztucznym też się kilka kropel dostanie
A nuż coś z nich wyrośnie
Nuda
Chcę żeby już wybiła druga
Złuda
Te same co wczoraj grzechy i cuda
Chyba
Raczej nic mi dziś się nie uda
Nuda
Śpię pod kocami w spodniach i butach
Nuda
Krzyżówki wszystkie rozwiązane
Wycinków z gazet uczę się na pamięć
W kółko od drzwi do okna
Czuję nudności we wszystkich kościach
Uczeszę się pięć razy
Pozwijam papier toaletowy
Po nitce tak do kłębka
Może się jeszcze kiedyś uda rozerwać
Nuda, nuda
Chcę żeby już wybiła druga
Złuda, złuda
Te same co wczoraj grzechy i cuda
Chyba
Raczej nic mi dziś się nie uda
Nuda
Śpię pod kocami w spodniach i butach
(Pustki „Nuda”)
(ka)
Passion Pit - The Reeling (8/10)
Wyobraźcie sobie bal przebierańców u Iana Partona z The Go! Team, na którym wszyscy wyglądają, jakby grupowo zerwali się z planu filmowego do remake’u „Gorączki sobotniej nocy”. Na parkiecie bawią się zarówno panowie z Tigercity, jak i MGMT, nieodżałowani Duńczycy z Junior Senior, inny charakterystyczny Skandynaw Juvelen, jak i Szwedzi z Tough Alliance, jest też jednoosobowa reprezentacja Neon Neon, a w niezłej formie prezentują się także Jake Shears i Kevin Barnes. Całej tej ekipie gdzieś z boku przyglądają się, dumnie sącząc kolorowe drinki, weterani – bracia Gibb, Prince i Sly Stone, którzy z małym niedowierzaniem przyjmują do wiadomości ciągle żywe wspomnienia własnego brzmienia w umysłach młodszych pokoleń, którzy znakomicie reinterpretują ich twórczość wedle współczesnych standardów. No i jeszcze, żeby było jasne, wodzirejami na tej imprezie byli Passion Pit, a „The Reeling” parę razy okazało się być najgorętszym momentem wieczoru. (kw)
PJ Harvey & John Parish - Black Hearted Love (7/10)
Mówią, że Harvey i Parish wracają po trzynastu latach. Nie do końca jest to prawdą – po wydaniu „Dance Hall At Louse Point” duet współpracował jeszcze przy albumach „Is This Desire?” i „White Chalk” sygnowanych co prawda jako autorskie dokonania Polly Jean, ale zawierających znaczący wkład Johna. Podobnie jak utwory z płyty z 1996 roku tak i „Black Hearted Love” zbudowany jest według schematu: muzyka: JP, tekst: PJ. Tym razem siłą napędową jest partia gitary, która sprawia wrażenie zagranej dłońmi Keitha Richardsa uderzającego w struny oraz palcami Billyego Corgana na gryfie. Mowa tu przede wszystkim o dość żywiołowym intrze i refrenie. Podczas wolniejszego akompaniamentu na pierwszy plan wysuwa się Polly, która w dobrze znany sposób przeciąga samogłoski, nadając piosence rozpoznawalnego charakteru... własnych utworów. Singiel składający się z dwóch silnych, pozornie tylko odrębnych elementów: niepowtarzalnego wokalu i nieco trącącej grunge’em melodii to raczej mało reprezentatywny fragment „A Woman A Man Walked By”, jednak na tyle interesujący, że z pewnością zachęci wielu do doświadczenia uczucia zdziwienia po zapoznaniu się z całością albumu. (ww)
Placebo - Battle For The Sun (1/10)
Jeśli komukolwiek udało się przebrnąć przez całość tego kawałka więcej niż jeden raz i czuje się dobrze – podziwiam. Naprawdę. Mnie osobiście rozbolały zęby po jakiejś minucie, po kolejnej odczuwałam nieprzyjemne mrowienie w okolicach żołądka, a na koniec głowa mocno dawała mi się we znaki. Męczyłam się przy „Battle For The Sun” jeszcze bardziej niż męczyło się Placebo, bo mam nieodparte wrażenie, że ten stęchły, ociężały, tępawy utwór rodził się w niesamowitych wręcz cierpieniach grupowych. Zespół Briana Molko w tej dramatycznej kompozycji imponuje brakiem pomysłu i nadętym do granic możliwości patosem. Nieprzeciętna emo-tandeta, chciałoby się rzec. Nad „Battle For The Sun” pastwić się można jeszcze długo, to nawet nie jest śmieszne, ale ciekawe, czy ktoś przy okazji kolejnej płyty Placebo zada im w końcu pytanie, czy aby termin przydatności do spożycia zespołu w takiej formule nie minął bardzo dawno temu. A tymczasem może nie kopmy już leżącego. (kw)
Komentarze
[5 maja 2009]
[5 maja 2009]
[4 kwietnia 2009]
[4 kwietnia 2009]
[3 kwietnia 2009]
[3 kwietnia 2009]
[2 kwietnia 2009]
[31 marca 2009]
i to powtarzanie końcówek wersów, jakby czkawkę miał :P
[31 marca 2009]
[31 marca 2009]