Miesiąc w singlach: luty 2009
Luty to był czas karnawału, a skoro karnawał, to parkiet. W tym miesiącu mamy dla Was sporo bardzo mocnych strzałów, z czego większość ma przeznaczenie wybitnie parkietowe. Nie martwi nas to jednak zupełnie, póki są to tak dobre piosenki. Jak zwykle polecamy opcję odsłuchu i komentarzy.
Chew Lips - Solo (7/10)
Pod koniec ubiegłego roku Steve Lamacq typował Chew Lips na największą nadzieję nadchodzących dwunastu miesięcy. Wówczas londyńskie trio miało na swoim koncie ledwie parę kawałków w wersjach demo oraz żadnych perspektyw na podpisanie płytowego kontraktu, ale miał facet nosa. Parę miesięcy później brytyjska grupa wydaje oficjalny singiel pod skrzydłami wytwórni Kitsune (to jeden z dwójki wykonawców nagrywający w tym labelu, jaki pojawia się w naszym singlowym zestawieniu miesiąca!) i jawi się zespołem z naprawdę solidnym potencjałem. Chew Lips świetnie sobie radzą w dance-popowej stylistyce, mającej swoje korzenie gdzieś we wczesnej twórczości LCD Soundsystem i latach 80. oczywiście. 8-bitowy beat w „Solo” przywodzi na myśl stare gry na komputer Atari (i Crystal Castles mogą się tutaj schować w porównaniu z londyńczykami), a wokal Tigs brzmi jak krzyżowanie Karen O z Lizą Minelli. Bez dwóch zdań: to wszystko ma swój urok. (kw)
Depeche Mode - Wrong (6/10)
Nie ma absolutnie nic zaskakującego w nowym singlu Depeche Mode. Od pierwszych dźwięków „Wrong” (a nawet wcześniej, bo od wokalnego wejścia Gahana) nie ma możliwości, aby nawet osoba znająca jedynie kilka sztandarowych, radiowych utworów grupy pomyliła się co do autorstwa piosenki. Powtarzany rytm, wyskakujące co chwila na pierwszy plan, „telefoniczne” partie klawiszy, pół-recytowany pół-śpiewany tekst, a potem odpowiednio wkomponowane w tło chórki – „Wrong” nie ma powalającej melodii czy chwytliwego refrenu, to po prostu singiel obliczony na usatysfakcjonowanie fanów zespołu. Do bólu przewidywalny, ale będący w sumie porządną kompozycją, co do której nie można wysunąć poważniejszych zarzutów. Zapowiedź „Sounds Of The Universe” wypada więc co najmniej nieźle, na pewno lepiej niż zaprezentowana niedawno okładka dwunastego albumu Depeszów. Czy równie udanego jak zaskakująco dobry „Playing The Angel”? Cóż, posłuchamy już wkrótce, na razie grupa startuje z świetnym wideoklipem... (ww)
El Perro Del Mar - Change Of Heart (7/10)
Znowu jest okazja zajrzeć do Göteborga, bo Sarah Assbring nagrywa z Rasmusem Häggiem mini-album (nie wiem co to znaczy, ale tak jest napisane na jej MySpace). Póki co wyszło „Change Of Heart”. Niby wśród topowych przyjaciół El Perro Del Mar drugie miejsce zajmuje Lykke Li, ale sorry, gdzie była Lykke Li, gdy powstawały takie piosenki? Może i pogłos w pościelówie to tani chwyt, ale ja się poddaję, bo nikt tu nie miał złych intencji, całość jest kompletnie bezpretensjonalna. To może być dobry mini-album. (łb)
Kumka Olik - Zaspane poniedziałki (5/10)
GUMKA KATOOOLIK!!! Nic nie poradzę, że ilekroć trafiam na tych chłopców, staje mi w uszach wokal Saszy Tomaszewskiego z prześmiewczego klipu na przepitym blogu Psychocukra. Nie uważam wszakże, żeby prawie czterdziestoletnim mężczyznom wypadałoby się nabijać z chłopców, którzy na pełnym luzie mogliby być ich synami. Z drugiej strony, Kumka Olik wydaje się dobrym imieniem dla sympatycznej żabki z czytanki dla czterolatka, a nie odpowiednią nazwą dla zespołu, nawet jeśli jest to zespół indie 2.0 (INDI ROOOK, ryczy znowu Sasza). Anyway, rodzi się pokusa, żeby w tych czterech nastolatków trzepać, ile wlezie. Wyglądają jak połączenie tribute actu Out Of Tune z teenage fanclubem Kings Of Leon, a z ich muzyki nie wynika, żeby znali jakiekolwiek płyty wydane przed „Is This It?” – oczywiście poza albumem „Jedynka” Malarzy i Żołnierzy, czyli zespołu, w którym grał ojciec połowy składu. Piosenki Kumki Olik brzmią póki co jak covery Cool Kids Of Death, The Hives czy The Strokes, bez żenady ciągnąc z kapel garage-rock-revivalowych jeden motyw za drugim. Z tego wszystkiego do słuchania nadaje się chyba tylko singiel właśnie – „Zaspane poniedziałki” w zwrotce nie wychodzą poza melodię „Someday” Casablancasa i spółki, w refrenie dzieje się ciut więcej. No i w przeciwieństwie do analogicznych (choć starszych znacznie) grup w rodzaju Out Of Tune czy Rotofobii przynajmniej brzmi to zawodowo, choć to głównie zasługa producenta i dobrych (czyt. drogich) instrumentów. (ka)
La Roux - In For The Kill (7/10)
„Muzyka teraz nie brzmi szczerze”, żaliła się w rozmowie z BBC Elly Jackson, twarz i głos londyńskiego duetu La Roux (pary dopełnia producent Ben Langmaid), promując poprzedni, przerabiający prince’owskie „When Doves Cry” na modłę electro „Quicksand”. „In For The Kill” nie jest aż tak oczywiste w inspiracjach – duo powołuje się jeszcze na Eurythmics, Depeche Mode, Gary’ego Numana i Heaven 17 – ale odważniej niż poprzednik przywołuje klimat lat 80. Jest gęściej, odpowiednio dekadencko (również w warstwie lirycznej), acz oszczędnie i poniekąd minimalowo (o wiele *bardziej* jest wersja dubowego artysty Skream sugestywnie zatytułowana Let’s Get Ravey Mix, choć to raczej Mike Skinner type of rave). Elly raz jeszcze: „Muzyka gitarowa najlepsze dni ma już za sobą. Teraz czas na syntezatory”. Ergo? Byle do wiosny – wtedy nakładem połączonych sił Polydor i Kitsune ukaże się debiut duetu. A tymczasem: zimo, wypier*****! (ml)
Phoenix - 1901 (8/10)
Nowy, czwarty album Phoenix zbliża się wielkimi krokami i jako że ta ekipa po prostu nigdy nie zawodzi, liczymy, że „Wolfgang Amadeus Phoenix” po prostu potwierdzi ich pozycję najlepszego zespołu kontynentalnej Europy (a kto wie, może po prostu Europy?) tej dekady. Mając za sobą kilkadziesiąt odsłuchów „1901”, trudno nie uznawać tego za formalność. Oczywistość, z jaką Francuzi kreślą kolejne popowe przeboje, jest w dzisiejszych czasach skarbem. Jasne, „1901” nie jest ich największym osiągnięciem singlowym – tym pozostaje „Too Young”, zresztą chyba najbliższy jego kuzyn obok „Living In A Magazine” Zoot Woman. I to chyba główny zarzut – nowa piosenka nic nie wnosi do wizerunku grupy, poza przyklepaniem jej zajebistości. Poza tym, sam miód. Na repeat. (ka)
Renton - I’m Not Sure (6/10)
I’m not sure what happened the night before – inwokuje bardzo przystępną angielszczyzną Marek Karwowski na otwarcie utworu, przy okazji doskonale oddając nie tylko mój stan lekkiego zagubienia nazajutrz po polskim finale konkursu Eurowizji. Zespół, który jeszcze rok temu usilnie szukał wydawcy i w peletonie innych indie grup *na szybko* próbował skapitalizować ogólnopolski sukces Much, nagle stanął do wyścigu z zastępem nazbyt wyeksponowanych biustów i kiczowatych kreacji. I wygrał! I wcale nie mówię tego z przekąsem – zdobywając trzecie miejsce, Renton udowodnił, że młoda polska scena niezależna może i powinna zawalczyć o krajowy mainstream, a do „rządu dusz” nie ma innej drogi niż przez *system* właśnie (czyż wspólna trasa koncertowa Much i Happysad nie jest tego dobitnym przykładem?). Renton wprawdzie współuczestniczył w rewii tandety i pseudomuzyki (prove me wrong!) ale na swoich warunkach i bez muzycznych kompromisów – ich lekko taneczny pop (bujający bas), oparty na klasycznych brytyjskich wzorcach (cięty riff gitary) nie odbiega specjalnie od kawałków z debiutanckiego krążka, wprawdzie kolesie wymienili zadziorność na niemal cukierkową słodycz, ale to wciąż ten sam, bujający w obłokach męsko-damskich przepychanek zespół. Dobra robota, chłopaki! (ml)
Saint Etienne - Method Of Modern Love (8/10)
Uhuhu, sypnęło nam ósemkami w lutym. W tym akapicie z góry dziękuję fanom muzyki rockowej – „Method Of Modern Love” to najbardziej bezczelnie parkietowa propozycja w zestawie. Singiel z kolejnej w dorobku londyńczyków kompilacji jest nagraniem, którego nie powstydziłaby się Kylie Minogue na wysokości „Fever”, gdyby zamiast house’u wolała inspirować się euro-dance’em. Saint Etienne to wielki band, który z kiczu i kliszy potrafił wielokrotnie w swojej karierze tworzyć *sztukę*. Tak jest również tym razem. Bo wiecie, „Method Of Modern Love” byłoby fantastyczną piosenką, nawet gdyby zagrać ją na samych strunach, bez prądu. Weźmy choćby moje ulubione, rozkoszne zejście po nutkach na wysokości that’s the method of modern lo-oh-oh-oh-oh-ove lo-oh-oh-oh-oh-oh-oh-ove albo środkową ósemkę it’s love, love / L.O.V.E. / it’s love, love / L.O.V.E.. To właśnie jest dobra muzyka taneczna, a nie jakieś tam fidżety. (ka)
Tigercity - Fake Gold (8/10)
Na wieść o nowej piosence Tigercity bezrefleksyjnie ustawiłem ich MySpace na stronę startową, ale jakoś nie byłem przygotowany na to, że za każdym razem, gdy najdzie mnie ochota, by poczytać Plotka czy Pudelka będę musiał słuchać jakiegoś pokracznego pudel-metalu, który z powodzeniem mógłby sprostać legendzie „Eye Of The Tiger” w najnowszym „Rockym”. Jednak gdy się wysiedzi przed komputerem pierwsze 44 sekundy i doczeka refrenu, można się dowiedzieć, co to jest chiaroscuro i na czym polega „brzmienie Tigercity”. Refren pewnie z powodzeniem mógłby zaśpiewać Michael Jackson czy Prince, ale to, co Gillim robi z głosem na tak niewielkiej przestrzeni, jest wstrząsające. Potem jeszcze zwrotka, żeby ochłonąć, śliczny klawiszowy mostek i podwójny refren. Gdzie jest płyta?! (łb)
Yeah Yeah Yeahs - Zero (7/10)
Nie wszystkim romans z elektroniką wychodzi na zdrowie, w zeszłym roku byliśmy świadkami spektakularnego wybicia sobie na tym temacie siekaczy przez Bloc Party. Tym razem do swojego repertuaru trochę komputerowych dodatków postanowili dodać Yeah Yeah Yeahs. Utrzymany w tempie „Y Control” singiel anonsujący album „It's Blitz!” to udana próba połączenia stylu nowojorczyków z bardziej żywym podkładem perkusyjnym. Nie jest to utwór o stricte dyskotekowym charakterze, ale nie da się odmówić mu sporego potencjału parkietowego. Trzeba także nadmienić, że przesiąknięty erotyzmem wokal Karen (szczególnie fragmenty your zero i so get your leather leather leather on on on on) i syntezatorowe wstawki, choć nie wprost (w końcu nadal jest to stare dobre Yeah Yeah Yeahs) określają „Zero” jako zapowiedź nieco innego wizerunku zespołu madame Orzolek. Nie przesadzającego z nowatorskimi ozdobnikami, lecz wciąż interpretującego na swój sposób definicję piosenki z punkową energią. YYY po liftingu, udanym. (ww)
Komentarze
[2 marca 2009]
http://robertsankowski.blox.pl/2009/03/Nowa-twarz-tygodnia-Chew-Lips.html