Miesiąc w singlach: styczeń 2009
Hej hej! Witajcie w pierwszej w nowym roku kolumnie poświeconej nowościom singlowym. To już rok od jej inauguracji na łamach Screenagers, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni i zamierzamy ten trend utrzymywać. Poniżej dziesięć świeżych opisów z odnośnikami do tego, o czym warto wyrobić sobie zdanie. Z przyczyn oczywistych nie publikowaliśmy podsumowania za miesiąc grudzień, więc tu i ówdzie trafić się może piosenka nieco starsza (cześć Florence), nie omieszkajcie nam tego wytknąć w komentarzach!
A Camp - Stronger Than Jesus (6/10)
Po ośmiu latach Nina postanowiła reaktywować projekt A Camp. „Stronger Than Jesus” zapowiada album „Colonia”, gdzie udzielają się między innymi Mark Linkous, Joan Wasser i James Iha. Nieforsujący tempa utwór wyposażony jest w tekst, który zaśpiewany w polszczyźnie wywołałby zapewne ogólnonarodową dyskusję i odpalenie rakiet skrywanych w mrocznych lochach posiadłości biznesmena z grodu „tego Niemca” Kopernika. Pomijając kwestie poprawności politycznej i artykułu 196 KK, nowa piosenka Niny jest nie mniej urocza niż ona sama. Artystka na kalejdoskopowym klipie odziana jest w kieckę stylizowaną na suknię ślubną Margaret Houlihan – wygląda w niej po prostu przecudnie. Sam utwór, nie odbiegający mocno od konwencji, w której w ostatnich latach poruszali się The Cardigans, wyróżnia się sympatyczną partią dęciaków i wyeksponowaną rolą chórków. Poza tym standard: ładna, nieskomplikowana melodia oraz niezastąpiony i zawsze oczekiwany wokal Niny. (ww)
Neko Case - People Got A Lotta Nerve (7/10)
Zamiast nowej płyty kanadyjskiego dream teamu, ostatnimi czasy otrzymujemy solowe propozycje poszczególnych muzyków The New Pornographers. Niespełna rok temu było „Trouble In Dreams” Daniela Bejara i jego projektu Destroyer, zaś w pierwszym kwartale 2009 światło dzienne ujrzą albumy A.C. Newmana i najpiękniejszej części zespołu z Kanady – Neko Case. „People Got A Lotta Nerve” – utwór zwiastujący najnowsze wydawnictwo rudowłosej wokalistki, album „Middle Cyclone” – nie zapowiada żadnych burzliwych zmian w jej stylu. Pierwszy singiel z tegorocznego krążka jest piosenką ładną, stylową, melodyjną, utrzymaną w charakterystycznym dla Neko folkowym stylu – dokładnie takim, za który co poniektórzy pokochali „Fox Confessor Brings The Flood”. Członkowie The New Pornographers chyba nie potrafią nagrywać słabych rzeczy. (kw)
Florence & The Machine - Dog Days Are Over (8/10)
Nie jestem ostatnimi czasy zwolennikiem kobiecej indie-wokalistyki. Łatwe do pomylenia, kolejne klony Amy Winehouse, Bjork, Leslie Feist czy PJ Harvey zwykle nie mają mi wiele do zaoferowania muzycznie i nie przekonują mnie. Zwłaszcza, że mnie nawet sama PJ Harvey średnio przekonuje. Tak też podchodziłem do Florence & The Machine – zwłaszcza po zapoznaniu się z informacją, że jej ulubiony zespół to White Stripes, a sama wokalistka planuje songwriterską współpracę z Johnnym Borrellem, który mimo obiecujących początków do herosów ciekawych zmian akordów nie należy. „Dog Days Are Over” to jednak numer, któremu szalenie ciężko się oprzeć. Przede wszystkim, jak to jest zaśpiewane! W ciągu czterech minut Florence uprawomocnia pretensje do grona najbardziej charyzmatycznych wokalistek ostatnich lat, rozpędzając się ku wariackiemu (jestem pewien, że tak właśnie ujęłaby to Kasia Wolanin, a wiecie, to nasza specjalistka od takich klimatów) finałowi. Samej kompozycji też wiele zarzucić się nie da. Jeśli kolejne jej single podtrzymają ten poziom, to debiut F&TM urośnie do miana jednej z najbardziej wyczekiwanych płyt końcówki dekady. (ka)
Marina & The Diamonds - Obsessions (8/10)
Marina mogłaby być córką Lene Lovich, albo kuzynką Tori Amos, albo daleką krewną Kate Bush. W dodatku zdaje się być o wiele zdolniejsza i bardziej zadziorna niż jej popularniejsza koleżanka po fachu Kate Nash, do której bywa porównywana. Zakochana w glamrockowej stylistyce i synth-popowych szlagierach z lat osiemdziesiątych dziewczyna potrafi niezwykle zgrabnie przełożyć swoje fascynacje na język współczesny. Żywe klawisze, jak u Costello na „Armed Forces” i „Get Happy!!”, wokalna ekspresja w stylu wspomnianych wcześniej piosenkarek, całkiem naturalna teatralność zaczerpnięta z glamowych standardów, przebojowość podpatrzona u rasowych synthpopowców. Marinie talentu i charakteru odmówić po prostu nie można. (kw)
Mastodon - Divinations (6/10)
Po przesłuchaniu „Divinations” wszyscy ci, którzy liczyli na powrót brzmienia z „Remission” czy „Leviathana”, mogą poczuć się zawiedzeni. Nowy singiel niezbyt odstaje od tego, co mogliśmy usłyszeć na wydanym w 2006 roku „Blood Mountain”. Jest zatem melodyjnie, trochę progresywnie, chwilami nawet sludge’owo (niech Was nie zmyli solówka w drugiej fazie utworu). Tak więc wszystko gra i jest na swoim miejscu, jednakże trudno tu mówić o czymś więcej niż o przyzwoitej robocie. Tym bardziej, gdy weźmiemy pod uwagę ogromny potencjał jaki drzemie w Amerykanach. Oby sama płyta stała na trochę wyższym poziomie. (kk)
Morrissey - I’m Throwing My Arms Around Paris (5/10)
„Dlaczego w Polsce premier się nie zmienia?”, spytał pod koniec lat sześćdziesiątych pewien francuski dziennikarz Józefa Cyrankiewicza. „Jak to ja się nie zmieniam?!”, odparł oburzony towarzysz. Co prawda nie bardzo wiem jaki związek ma ta anegdota z najnowszym singlem ex-wokalisty The Smiths, jednak wydała mi się wystarczająco zabawna, żeby ją w tym miejscu przytoczyć. Choć być może coś jest na rzeczy. Od Morrisseya nie oczekujemy płyty z hip-hopem lub nu-rave’em, zwłaszcza że to bodaj najsłynniejsza konserwa brytyjskiego rocka. Mógłby jednak, z łaski swojej, tak bezczelnie nie kopiować swoich poprzednich dokonań – no bo proszę mi wskazać pięć szczegółów, które odróżniają „Arms Around Paris” od takiego „You Have Killed Me”. Taaa, las rąk... (ka)
Odawas - Harmless Lover’s Discourse (7/10)
Przez dwa lata od świetnego „Raven & The White Night” Odawas nie próżnowali; przeczytali „A Lover’s Discourse” Barthesa (chyba stąd ten tytuł), powtórzyli sobie „Miasteczko Twin Peaks” (brzmienie klawiszy à la Badalamenti) i zamiast Laury Palmer postanowili zamordować obecny w ich twórczości folk. Wygląda na to, że od debiutanckiego, inspirowanego Sydem Barrettem dźwiękowego szaleństwa, Tapscott i Edwards zmierzają w stronę oszczędnego formalnie, a jednocześnie epickiego avant-popu. Jedni powiedzą, że Amerykanie obrali kierunek „na Szwecję” (Tough Alliance, Air France), drudzy, że „na Niemcy” (Donna Regina), a trzeci przytomnie zauważą, że już na „Raven” mieliśmy flirt z synth-popem, więc można tu mówić o kontynuacji niektórych pomysłów. Kawałek zapowiadający „The Blue Dephts” nie jest tak dobry, by przebić wrażenie, jakie robiła pamiętna „Alleluia”, ale w zupełności wystarcza do podgrzania atmosfery przed premierą trzeciej płyty jednego z najciekawszych młodych amerykańskich zespołów. (psz)
Peter, Björn & John - Nothing To Worry About (4/10)
Jedni z najbardziej denerwujących one-hit wonderów (niestety „Young Folks” straszy znowu w reklamie jednej z sieci komórkowych) ostatnich lat proponują tutaj coś zupełnie innego. Tak, jest lepiej – nie ma gwizdania. Nie, nie jest dobrze – „Nothing To Worry About” to banalna i niespecjalnie atrakcyjna kompozycja. Jedyny naprawdę fajny moment w tym utworze to fragment między dziecięcym refrenem (luźne skojarzenia z „Hard Knock Life” Jaya-Z, nie najlepszego momentu w karierze tego muzyka) a anemicznymi zwrotkami – spokojne uderzenia w struny świetnie komponują się z twardym bitem à la „Hollaback Girl”. Właśnie – to chyba miał być jakiś skandynawski odpowiednik hitu Gwen Stefani z ledwo wyczuwalnymi naleciałościami z „Arular” czy „Kali”. Jak wspomniałem, postęp jest, ale tak jak polskich piłkarzy (nożnych, żeby nie było) nie można chwalić za to, że nie kopią się w czoła podczas meczu, to i tu nie ma się czym podniecać, nawet jeżeli Kanye West uważa inaczej. (dh)
Röyksopp - Happy Up Here (4/10)
Słuchajcie, moi mili. Albo lepiej nie słuchajcie, bo jeszcze się Wam spodoba. Röyksopp, magicy niezobowiązującego elektronicznego popu, najwyraźniej kontynuują gonitwę w piętkę, proponując nam strasznie odtwórczą piosenkę. „Happy Up Here” to trochę przerobiona koncepcja „Eple” i stąd może się niektórym podobać. Niemal w całości instrumentalny utwór, gdzie infantylna melodyjka zapętla się i zapętla, gdzieniegdzie wchodzi wokal z trzeciego planu. Pomijam fakt, że teledysk jest najgorszy w historii zespołu (a zawsze w tej materii trzymali poziom). Faktu, że w ostatniej sekundzie pojawia się identyczny dźwięk jak w pierwszej sekundzie „Remind Me”, wcale nie traktowałbym jako kompozycji klamrowej, tylko co najwyżej jako desperację i kompletny brak pomysłu. Co najgorsze, po pięciu przesłuchaniach piosenka strasznie wkręca w tym swoim tanim, beznadziejnym ENTURAŻU. Więc nie słuchajcie, no. (kjb)
U2 - Get On Your Boots (2/10)
Singiel promujący najnowszy, prawdopodobnie rewelacyjny album grupy U2 zadowoli wszystkich zirytowanych wszechobecną „muzyką dla pedałów” spod znaku Animal Collective. Bono, pogodziwszy się z ojcem i ze światem, koncentruje swoją uwagę na seksownych gumowcach, co pozwala sądzić, że jednak jest życie erotyczne po siedemdziesiątce. Zresztą zdrowy, męski jak reklamy Camela przytup jest również obecny w warstwie muzycznej dzięki wściekłym riffom i zarzynanemu basowi. Tak jest w zwrotkach, ale już refren spowija miła dla ucha łagodność. Doświadczeni przez życie biznesmeni z U2 wiedzą bowiem, że nie wolno lekceważyć potężnej siły nabywczej armii polskich gospodyń domowych, zasłuchanych w Radio Złote Przeboje. W ogóle, wydaje mi się, że wszystkie te ciasteczka zjedzone przez Bono na bankietach, w stylu tego w Davos, od jakiegoś czasu procentują w postaci dojrzałych i świadomych decyzji artystycznych, których zwieńczeniem jest skazane na sukces „Get On Your Boots”. Gdy tak się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że Coldplay to jednak jeszcze nie ten poziom, choć może przy okazji następnego krążka Eno coś im tam podpowie. (łb)
Wilson Square - People In Love (7/10)
Warszawska formacja to nie są zajawkowicze, którzy po obejrzeniu teledysku Editors postanowili założyć zespół – to kształceni muzycy, którzy o nutkach, skalach i tonacjach wiedzą więcej niż potrzeba. Unikają jednak częstego w takich sytuacjach przedobrzenia – ich pierwszy oficjalny singiel „People In Love” zaraża prostotą, prostolinijnością, prostodusznością. Miło posłuchać dziś kapeli, która mimo (świadomego bądź nie) uwikłania w indie-towarzystwo robi swoje, nie wstydząc się inspiracji niemodnym od lat Queen. Wilson Square przetwarzają brzmienie słynnego brytyjskiego kwartetu nie ze stadionową, pompatyczną manierą The Darkness. Celują raczej we wczesne, lekko wodewilowo-popowe oblicze Freddiego Mercury’ego i spółki, z gracją i lekkością przemieszczając się po melodii mojego ulubionego „Killer Queen”. „People In Love” to bardzo podobna piosenka, lecz wiele jej to nie ujmuje. A w katalogu Wilson Square znajdziemy przecież jeszcze równie fajne „Fly” czy soft-rockową balladę na syntezatorach „Will I Ever See You Again”. No i klip – sytuacja stuprocentowo amatorska i niskobudżetowa, a jednocześnie tak skrajnie naiwna, że nie ma wątpliwości, iż Wilson Square bawią się w najlepsze pewną konwencją. Fajnie spotkać zespół, który ma do siebie i tego co robi tyle dystansu. (ka)
Komentarze
[21 lutego 2009]
[21 lutego 2009]
[16 lutego 2009]
http://iberiarecords.com/informacyjna-13.html
[14 lutego 2009]
[13 lutego 2009]
[12 lutego 2009]
http://wyslijto.pl/plik/hws4nz9wd7
? :)
Mnie, w przeciwieństwie do GOYB, wgniotło w ziemię.
[11 lutego 2009]
[10 lutego 2009]
Chciałbym się odnieść do jednego z popularnych zarzutów padających w stronę fanów UZwei. Mianowicie, że są bezkrytyczni w stosunku do nowych utworów, jak to ktoś określił, "jedynego słusznego zespołu" (co jest akurat prawdą, U2 rzeczywiście są "jedynym słusznym zespołem"; no, może też Radiohead się zbliża do tej kategorii, wtedy będą "dwoma jedynymi słusznymi zespołami", ale ja nie o tym chciałem..). Wybaczcie brak ogłady.
Parafrazując Bono "Fuck off! I'm the greatest fan of U2 and You tell me that GOYB is an ambitious masterpiece?".
Przykro mi, że nie mogliście zobaczyć wyrazu mojej twarzy i usłyszeć potoku przekleństw, jakie z siebie wyrzuciłem pewnego styczniowego poranka, po wysłuchaniu premiery Get On Your Boots w, bodajże, RTE2. Byłem bardziej wkurwiony tym czymś, co ktoś kiedyś nazwał żartobliwie "utworem", niż po premierze Vertigo pięć lat temu.
Ale mi przeszło. Wystarczyło przesłuchać trzydzieści razy, i mogę pokusić się o próbę obiektywnego ocenienia utworu. 6/10, imho. 5/10 daję jako fan. Tak, to nie błąd. GOYB mi się nie podoba.
However. Get On Your Boots to utwór delikatnie mówiąc REWOLUCYJNY na dzisiejszym rynku muzycznym. Jeszcze nikt nie wydał czegoś takiego. Przynajmniej nie wydał z takim rozgłosem, żeby dotarło do naszej Wspólnej Europy. Rzeczywiście, zgodnie z zapowiedziami zespołu, chłopaki popchnęli dźwięki w zupełnie inne obszary muzyczne, tam, gdzie jeszcze nikt nie poszedł. I takie właśnie jest GOYB. Inne. I, nie zwracając uwagi na tekst, ta "szóstka" należy się za tę odmienność od wszystkiego, co nam wszyscy dookoła serwują - jak choćby Kings of Leon, którzy grają naprawdę pięknie, ale tak samo jak wszyscy dookoła, tylko że jakoś tak bardziej chwytliwie.. A co do Coldplay - cóż, Chris Martin "Istniejemy po to, aby przypominać ludziom, że lubią takie zespoły jak U2, Travis czy Radiohead", wystarczy chyba za komentarz.
Jako fan U2 daję 5. Kawałek mnie na początku bardzo rozczarował. Później dotarło do mnie, że to przecież singiel, a te zawsze im wychodzą.. inaczej. Później przesłuchałem jeszcze dwadzieścia dziewięć razy. I już jakoś lepiej jest. Nie jest to co prawda nowa wersje Discotheque, nie jest to nawet Vertigo, ale wciąż jest to lepszy kawałek niż Playboy Mansion. A póki U2 robią lepsze single, niż Playboy Mansion czy Miami - wiem, że płyta na pewno będzie dobra. W każdym razie, nowego Where The Streets Have No name się nie spodziewam, nie spodziewałem i nie będę spodziewał.
U2 skończyli się na kill 'em all.
pzdr600
[8 lutego 2009]
[8 lutego 2009]
[8 lutego 2009]
[7 lutego 2009]
na SF piszę czasem jako acr88, na laście po koncercie Whip/I Am Kloot minęliśmy się paroma szałtami, starczy?;)
o diss'ie U2 już mi się nie chce, koledzy niżej się wypisali. przy okazji - kiedy nowe Odawas wychodzi? singielek zacny i zachęcający.
pzdr.
[6 lutego 2009]
[6 lutego 2009]
[5 lutego 2009]
[5 lutego 2009]
[5 lutego 2009]
przebłysk czego?
[5 lutego 2009]
-to jest fajna sprawa z tymi tekstami U2 - często spotkać można się z opinią, że GOYB ma strasznie głupi tekst o niczym. Natomiast gdy przyjdzie co do czego i na albumie dostaniemy kilka nagrań z tekstami okraszonymi taką właśnie osobisto-rozrachunkową nutką, podniosą się głosy, że Bono znów wciela się w mesjasza ;-)
"Absolutnie nic. Działalność Bono nikomu nie robi krzywdy, a być może nawet komuś tam pomaga."
-o, i to jest w tym najważniejsze.
"Problem jaki (...) oczywiście żarcik." [sorry, długi cytat]
-nietrudno mi to zrozumieć, jednakże ja patrzę na sprawę inaczej. Im więcej Bono zrobi szumu wokół siebie, tym więcej będzie szumu wokół jego działań. To logiczne, ale i oczywiście może się nie podobać. Ja to rozumiem. Tylko że jest jedna sprawa: on nie robi nic złego, a zbiera naprawdę konkretne baty. Tego z kolei nie rozumiem.
Z drugiej strony ten człowiek naprawdę potrafi robić to co robi po cichu, bez nadmiernego medialnego gwiazdorzenia. Przekazywana przez całą firmę U2 niemała kasa na cele charytatywne to fakt, o którym mało kto wspomina. Nawet wiem dlaczego - bo mało kto o nim słyszy.
Owocnej pracy życzę!
Aha, jeszcze @achtung baby:
Sorry, ale nie zauważyłem, żeby ta masa trolli, do której się zaliczam, skupiała się tylko i wyłącznie na orgazmowaniu przy nowym singlu. Pozwolę sobie spytać: skąd ta opinia?
Poza tym, każdy wie, że takiego U2 jakie było w latach 80-tych (dla niektórych i 90-tych) nie będzie już nigdy (przebłysk był w 2000r., ale to mało) - głupotą byłoby z takim założeniem polemizować. Nie wydaje mi się natomiast, by nie można było z wypiekami na twarzy czekać na nową płytę swojego ulubionego zespołu tylko dlatego, że nie będzie to Joshua vol. 2.
Pozdro.
[5 lutego 2009]
napad trolli z forum jedynego słusznego zespołu;)
czy na prawde tak trudno sie pogodzić, ze ten kawałek jest tragicznie kiepski? ludzie przejrzyjcie na oczy - U2 juz nie ma nic do zaoferowania (oprócz wspomnień). jest tyle wspaniałej muzyki dookoła, a wy dalej chcecie zyc prehistorią?
[5 lutego 2009]
co do singla to uważam mimo wszystko że jest to niezły song 6/10?, nic wyjątkowego ale może być to zwiastun interesującego albumu. zupełnie nieradiowa i niestadionowa rzecz jak na u2 to już coś, ostatnio taki singiel wiodący to rok 97, nie?. i jest w tym jakis głębszy stejtment, ciekawy groove w koncówce. ale przeciez łb może sie to nie podobac, ma prawo do takiej a nie innej recki, chociaż pewien profesjonalizm obligowałby do podbudowania recenzji jakas merytoryką. wypunktowania co w tym jest tak słabego. inaczej wyszedłeś na nieco dull osobę dissującą u2 za sam fakt bycia u2. aaa i żeby była jasność nie jestem fanem u2-post PoP, a ostatni album to zupelne u2 by numbers,
[5 lutego 2009]
[4 lutego 2009]
"moim zdaniem o takich rzeczach powinno się myśleć przed, a nie po sporządzeniu recenzji" - Zapewniam Cię, że tak właśnie było.
"Nie wydaje mi się, żeby działalność pozamuzyczna zespołu, głównie Bono, miała wpływ na ich muzykę" - Zgadzam się w stu procentach. Moim zdaniem nie ma żadnego. Stąd np. kontekst Joshua Tree jest nierelewantny w stosunku do samego Joshua Tree.
"dissowanie Bono za to, co robi, mogłoby być w dobrym tonie" - Przepraszam, bo nie wyraziłem się jasno. Chodziło mi o to, że gdyby uznać, że diss jest w dobrym tonie, to wręcz chciałbym móc mile się rozczarować i napisać, że U2 nagrali coś bardzo dobrego.
"co jest złego w" - Absolutnie nic. Działalność Bono nikomu nie robi krzywdy, a być może nawet komuś tam pomaga. Problem jaki ja mam z Bono rozbija się być może tylko o kwestię gustu. Bo moim zdaniem to, co robi Bono, można robić po cichu, bez afiszowania i taktownie tak, by nie było wątpliwości, że pomoc jest celem, a nie środkiem do celu. Działalność charytatywna w blasku fleszy, przy całym tym galowym splendorze, jest moim zdaniem nieelegancka. W dodatku strasznie drażni mnie mesjanistyczny ton Bono i jego kaznodziejskie zapędy, które z kolei każą mi sądzić, że jego EGO dorobiło się już własnego pola grawitacyjnego. To oczywiście żarcik.
"ale takich fanów ma dokładnie każdy zespół" - No przepraszam, ale ja tak w ogóle widzę instytucję fana, niezależnie od zespołu, którego jest fanem, o ile nie jest w stanie zdobyć się na zmianę kontekstu oceny z fanowskiego na niefanowski.
"to recenzowania muzyki, a nie ludzkich sumień" - Racja. Ale to naprawdę nie była próba oceny niczyjego sumienia.
"ocenianie innych jest cholernie ryzykowne" - Czy w takim razie lepiej w ogóle nie podejmować ryzyka? W tej grze przecież chodzi o wyrażanie własnych sądów. Przy okazji dziękuję za próbę sprowadzenia polemiki do pragmatycznego poziomu, bo dotychczas było mało rzeczowo.
Pozdrawiam również,
ł
[4 lutego 2009]
Widzę, że kilka komentarzy pchnęło Cię do użycia mniej lub bardziej racjonalnych argumentów. To zawsze coś. Niemniej jednak, moim zdaniem o takich rzeczach powinno się myśleć przed, a nie po sporządzeniu recenzji. Tak dla zachowania choćby pozorów profesjonalizmu, nie mówiąc już o szacunku dla czytelnika.
Poruszyć należałoby oczywiście wątek zjawiska medialnego, jakim jest U2. Nie wydaje mi się, żeby działalność pozamuzyczna zespołu, głównie Bono, miała wpływ na ich muzykę, czyli tak naprawdę sedno sprawy. Wyłączając pojedyncze gadki wplatane w koncerty, ośmielę się stwierdzić, że nie ma żadnego. Nie rozumiem zatem, jak można twierdzić, że dissowanie Bono za to, co robi, mogłoby być w dobrym tonie. Wyjścia są dwa. Pierwsze z nich: ma się takie kompleksy, że za pozytywną działalność gościa, którego się nie lubi, nie lubi się go jeszcze bardziej, bo zwraca na siebie za dużą uwagę. Druga opcja to bezmyślne włączanie się do popularnego nurtu, o którym mowa była, nawet tutaj, nie raz i nie dwa. Nie podejrzewam Cię ani o to, ani o to, bo bez wątpienia jesteś człowiekiem inteligentnym, dlatego wyjaśnij mi proszę: co jest złego w niezarobkowym, bezinteresownym postępowaniu gościa, który próbuje wykorzystać swoją popularność w celu poprawienia sytuacji najbiedniejszych? Brzmi to patetycznie, może i jest to patetyczne, może i jest nieskuteczne i skazane na porażkę, ale co jest w tym złego? Nie mówiąc już o typowo charytatywnych zapędach idących w miliony dolarów.
Kolejna sprawa: "Z kolei ja mógłbym zarzucić fanom U2, że nie potrafią spojrzeć na najnowsze wydawnictwa grupy inaczej niż przez pryzmat dorobku sprzed lat." - typowy, wymęczony banał. Owszem, zdarzają się tacy, ale takich fanów ma dokładnie każdy zespół. Jest to oczywiście nieprawda, krzywdzące uogólnienie, robiące z fanów U2 bezmyślne owieczki gotowe zabeczeć na każdy dźwięk nowych nagrań. Co gorsza, pogląd ten jest niemalże tak samo popularny, jak ten o wpieprzaniu się Bono wszędzie tam, gdzie są kamery.
Podsumowując: moim zdaniem redaktor szanowanego serwisu muzycznego (jednego z najlepszych, jeśli nie najlepszego w Polsce) powinien większą wagę przywiązywać to recenzowania muzyki, a nie ludzkich sumień. Po pierwsze dlatego, że jest to serwis muzyczny, po drugie dlatego, że ocenianie innych jest cholernie ryzykowne i można się nieźle sparzyć, a po trzecie dlatego, że, jak się okazuje, nie zawsze ma się pełną wiedzę na temat tego, co chce się wyśmiać.
Pozdro.
[4 lutego 2009]
bł-> Jakim znowu zmarłym ojcu? To jest tekst o Bono, a nie o jego ojcu. Co do Davos i Joshua Tree, to myślę, że fragment powyżej wystarczy za odpowiedź.
[4 lutego 2009]