Miesiąc w singlach: wrzesień 2008
Zła pogoda panująca przez niemal cały wrzesień za naszymi oknami skłoniła redakcję do jeszcze bardziej intensywnych poszukiwań singlowych niż zwykle. Efekt? Dużo dobrych piosenek, co równa się dużo wysokich ocen. Zasiadajcie i konsumujcie!
Deerhoof - Offend Maggie (7/10)
Ta piosenka ma dwie minuty, dwie sekundy, ale Deerhoof potraktowali problem esencjonalnie i wtłoczyli tu wszystko to, czego należałoby się po nich spodziewać. Przesłodki, niemowlęcy wokal Satomi, urocza, szkolno-wyliczankowa melodia w refrenie, szarpany rytm i bezspinkowa wirtuozeria. Och, jak fajnie, że robiąc muzykę można przy okazji porobić sobie jaja i to z tak intensywnie filantropijnym zacięciem. Deerhoof daje ludziom radość. (łb)
The Killers - Human (4/10)
Pamiętam demówkową powalającą wersję „Mr. Brightside”, pamiętam „Somebody Told Me” sprzed „Hot Fuss”, pamiętam, jak ucierpiały te piosenki w wyniku studyjnych prac, choć i tak debiut jako całość emanował powerem i świeżością. Pamiętam fajną chwytliwość „When You Were Young”, które okazało się zgubną nadzieją na przyzwoitą drugę płytę The Killers. „Human” zapominam kilka minut po przesłuchaniu, mimo że jest całkiem lekko, plażowo wręcz i niezobowiązująco. Nie wiem, dlaczego Flowers i spółka postanowili brzmieć jak Jacques Lu Cont, który swego czasu remiksował ich kawałki w duchu tanecznych, letnich przebojów Viva TV. Odnoszę wrażenie, że coś takiego jak „Human” do The Killers po prostu nie pasuje. (kw)
Land Of Talk - Some Are Lakes (6/10)
W zeszłym roku przeważająca część krytyków się nieznacznie pomyliła. W czołówkach zestawień, owszem, miał się znaleźć utwór „All My Friends”, ale ten nagrany przez Land Of Talk. Cóż, skoro niedawno jedna kobieta poleciała do Kanady zamiast do Australii, bo jej się kontynenty pomyliły... W zeszłym roku małą karierkę zaczął robić montrealski band Land Of Talk – ich EP-ka „Applause Cheer Boo Hiss” była prawie doskonała. Prawie, bowiem dosłownie dwa kawałki wyraźnie odstawały, rezygnowały z energii openera i wspomnianego już „All My Friends” na rzecz bardziej melancholijnego grania w typie schyłkowego Pretty Girls Make Graves. Do tego nurtu należy też dziewczęce „Some Are Lakes”, niezwiastujące najlepiej. Już niedługo długogrający album i – jak sądzę – koniec podjarki. (jr)
Passion Pit - Sleepyhead (8/10)
Nieziemski kawałek! Handclapy prowadzące jak z rasowego hip-hopu, chipmunksowa wokaliza błąkająca się w tle za krzykliwym wokalistą i piskliwie świdrujący zmysł słuchu refren, żywcem wyjęty z arkadowych gier na wysłużone Atari. Bardziej kwasowe MGMT, Sigur Ros po pijaku, Animal Collective, którym odechciało się zgrywania inteligentów alt-popu. Niespełna trzy minuty klawiszowego szaleństwa. No, kosmos! (ml)
Pustki - Parzydełko (7/10)
Zaczyna się niepozornie. Krótki motyw pianina, jednostajny i przyjemnie metaliczny bit perkusji oraz tłumiona zagrywka gitary. Chwilę potem wejście ewokującego brzmienie Joy Division basu, a kilka sekund później refren. Bałaganiarski (surowy riff gitary), bardzo popowy – wysunięty na przód wokal Basi Wrońskiej, dziwnie taneczny. I na powrót oszczędna w aranżu zwrotka. I dalsza część opowieści o wyniszczającym, emocjonalnie wypalającym związku, kontrastowanym w warstwie tekstowej chłodem poetyckich wręcz metafor (pełna kostek lodu kąpiel). Koniec kryzysu w obozie Pustek. A zwiastujące „dalszy ciąg” Parzydełko grzeje. I to jak! (ml)
The Sea And Cake - Weekend (7/10)
W odróżnieniu od Wielkiego Zderzacza Hadronów, The Sea And Cake i tym razem nie zaliczają wpadki. Zwiastujący nowy album grupy singiel „Weekend” po raz kolejny potwierdza ich reputację jako formacji, która nigdy nie dała dupy. Na tle zeszłorocznego „Everybody” widoczne jest odejście od formuły surowych interakcji tradycyjnego rockowego instrumentarium i powrót do flirtujacego z elektroniką wysmakowanego popu z okolic „The Fawn”. Eteryczne wokale Prekopa i konserwatywne ujęcia akustycznej gitarki sąsiadują z delikatnie skwaśniałymi pętlami syntezatora osadzonymi w rytmicznych wygibasach McEntire’a, stanowiąc kolejny w dorobku chicagowskich weteranów muzyczny synonim wyluzowanego, wakacyjnego popołudnia. Nowe szlaki nie zostają tutaj co prawda wytyczone, ale czy wpieprzając po raz kolejny łososia w sosie imbirowo-miodowym wspominacie jego poprzednie wersje czy po prostu delektujecie się smakiem? (mm)
Those Dancing Days - Home Sweet Home (6/10)
Dziewczyny z Those Dancing Days 9 października zaprezentują najnowszy szwedzki towar eksportowy – swój debiutancki album wydany w barwach wytwórni Wichita. W składzie „In Our Space Hero Suits” znajdziemy takie przeboje, jak „Run Run”, „Hitten” i „Those Dancing Days”. Zadanie promocji płyty powierzono utworowi „Home Sweet Home”. Posłuchamy w nim galopującej perkusji, melodyjnych partii gitary i brzęczących w tle klawiszy, czyli znaków firmowych pań z przedmieść Sztokholmu. Jakkolwiek piosenka nie posiada tak mocnego potencjału przebojowego jak wcześniej wymienione utwory (ze wskazaniem na ten pierwszy), powinna podciągnąć nieco sprzedaż debiutanckiego krążka. Wyrazisty, choć nieco banalny refren i „pocztówkowe” wideo to także atuty najnowszego singla Those Dancing Days. Pozostaje mieć nadzieję, że pozostałe fragmenty „In Our Space Hero Suits” nie będą jedynie wypełniaczami i Szwedki będą się liczyć w wyścigu o miano najlepszego tegorocznego debiutanta. (ww)
Tigercity - Mallory (9/10)
W czasach, kiedy zwykli śmiertelnicy są w stanie nagrać piosenkę na pięć, ci bardziej utalentowani na sześć, a Bóg komponuje solidne siódemkowe kawałki, Tigercity od niechcenia machnęli numer mocno dziewiątkowy. ZNOWU. Niewykluczone, że gdybyśmy mówili o finalnej, studyjnej wersji „Mallory”, obok tytułu widniałby wynik dwucyfrowy – na razie jednak znamy tylko zapis sesji radiowej dla stacji XFM. Jeszcze bez wygładzonego falseciku Billa i tych wszystkich produkcyjnych czarów, które znamy z „Pretend Not To Love”, a i tak mózg się lasuje, serce się łamie. Kompozycja zdaje się odsyłać do inspiracji już wcześniej zgłębianej przez kwartet, choć nigdy nie tak ostentacyjnie – twórczości Bryana Ferry’ego z lat osiemdziesiątych, czy to jeszcze z Roxy Music (chociażby „To Turn You On” z „Avalon”), czy solowej („Bête Noire”). Nie ma żartów – nowojorski kwartet bezczelnie wyrasta nam na najlepszy popowy zespół globu. (ka)
Max Tundra - Will Get Fooled Again (8/10)
Stary dobry Max Tundra po sześciu latach ciszy i przeróżnych trasach koncertowych ukierunkowanych na konsumpcję polskich pierożków, powraca kawałkiem o dziewczynach z MySpace’a. Skądś już to znamy (konkretnie z „Dog Problems” The Format), a w XXI wieku sam fakt śpiewania o wirtualnej rzeczywistości nie powinien nikogo dziwić. Sam utwór, choć jakby trochę mniej poszarpany rytmicznie, za to o wiele bardziej nośny niż jakakolwiek piosenka na „Mastered By Guy At The Exchange”, wróży powrót Tundry w wielkim stylu. Tak brzmiałoby Scritti Politti gdyby Green Gartside miał plantację marihuany i lepsze możliwości sprzętowe, a oprócz płyt Chic sięgał też po Kraftwerk albo Tubeway Army.(kmw)
Vampire Weekend - Ottoman (3/10)
Ściąganie – w liceum nieprzyjemna codzienność, na studiach grzech najwyższy, a w muzyce chleb powszedni. Nie spodziewałem się jednak ze strony tych „młodych zdolnych” takiej, wręcz coldplayowej, autoplagiatowości. W ferworze generowania coraz wyższych słupków przychodu chłopakom z Vampire Weekend powinęły się nogi. „Ottoman”, którego medialna premiera niejako anonsuje w USA premierę młodzieżowej komedyjki z Michaelem Cera (kolo, co zapłodnił Juno) to „Cape Cod Kwassa Kwassa” (vide kluczowe nawiązanie do Petera Gabriela w refrenie) w pełni symfonicznym aranżu i w wolniejszym metrum. Takiej formie muzycznego recyklingu mówimy stanowcze nie. (ml)