Miesiąc w singlach: sierpień 2008
Po chwili pocieszenia i radości z lipcowego słońca przyszedł do redakcji Screenagers nudny, deszczowy i zimny sierpień, przynosząc wór szóstek i siódemek. Nic nie poradzimy na to, że pod względem nowych piosenek był to raczej rozczarowujący miesiąc. Do tego stopnia, że aż odkopaliśmy skamieniałość z maja w postaci Ladyhawke. Na szczęście odbiliśmy to sobie na festiwalach. Tymczasem zostawiamy Was z lekturą, a sami ostrzymy sobie zęby na wrzesień – oby było lepiej!
Calexico - Two Silver Trees (6/10)
Calexico to od lat stabilna alt-countrowa marka, której sukces zapewniło rozsądne, stonowane modyfikowanie własnego stylu. Najnowszy singiel piewców meksykańskich bezdroży pokazuje, że świetnie czują się oni w roli zadumanych, melancholijnych kowboi, snujących egzystencjalne rozważania. I z jednej strony można by powiedzieć: nic nadzwyczajnego, z drugiej jednak trudno odmówić „Dwóm srebrnym drzewom” subtelnego, jesiennego uroku. Najnowszy album Calexico będzie nosił tytuł „Carried To Dust”, na artystyczny pogrzeb się jednak raczej nie zanosi. (psz)
The Coral - Being Somebody Else (4/10)
„Being Somebody Else” – ten tytuł, w kontekście artystycznej drogi, jaką od jakiegoś czasu kroczą panowie z The Coral, brzmi odrobinę groteskowo. O autorach pamiętnego „Magic & Medicine” można powiedzieć prawie wszystko, ale nie to, że poszukują dla siebie jakiejś nowej tożsamości. I w sumie nie byłoby to niczym aż tak strasznym, gdyby nie obniżający się konsekwentnie, mimo kilku wyjątków obecnych na „Roots & Echoes”, poziom piosenek. Nowy singiel przynosi co prawda kilka sympatycznych, przywołujących na myśl produkcję „Ocean Rain” orkiestrowych smaczków, całościowo jednak męczy schematyzmem i rutyną, co szczególnie boli w kontekście zespołu, który pięć, sześć lat temu imponował młodzieńczą radością. Hasło „nowy The Coral”, które jeszcze niedawno elektryzowało, teraz staje się zapowiedzią konwencjonalnej nudy. A więc Panowie, zamiast śpiewać o byciu kimś innym, wreszcie kimś innym się stańcie! (psz)
Iglu & Hartly - In This City (6/10)
Trochę wiocha, ale podejrzanie zapamiętywalna. Iglu & Hartly powstali kilka miesięcy temu, a wrodzona nieufność każe przypuszczać, że zostali idealnie sformatowani przez sztab cwanych marketingowców. Są jak MGMT, którzy zamiast Bowiego i T.Rex słuchali klawiszowego new wave i słabego hip-hopu (wstawki raperskie ciągną numer w dół dość znacząco). Lub jak MGMT, którzy zamiast jeść grzyby wolą jeździć na deskach i eksponować laskom swoje gołe klaty. „In This City” równie dobrze może być popowym hymnem jesieni 2008, co najbardziej wkurzającym, upierdliwym kawałkiem roku. A bardzo możliwe, ze stanie się ostatecznie jednym i drugim. You read it here first. (ka)
Ladyhawke - Paris Is Burning (7/10)
Jeśli chodzi o Ladyhawke, to wiem, że był taki film z Rutgerem Hauerem i Michelle Pfeiffer. A tu nagle takie urocze „Paris Is Burning”. Można to razem z kanapkami spakować dzieciom do tornistrów, żeby nuciły, idąc do szkoły, można tym komuś łatwo sprawić radość na dyskotece, w remiksie, albo i nie, można też polecić spóźnionym wczasowiczom, którzy akurat wybierają się do Paryża oglądać płonące przedmieścia. Można naprawdę wiele, bo to jest takie ujmujące, banalne i bezpretensjonalne. Już raczej na wrzesień, ale przecież astronomiczne lato kończy się dopiero dwudziestego trzeciego. (łb)
Muchy - Państwa miasta (7/10)
Na pierwszej offensywnej składance w 2007 roku poznaliśmy jeden z bardziej charakterystycznych, hitowych numerów „Terroromansu” – „Miasto doznań”. Półtora roku temu nie było jeszcze wiadomo, jak mocno debiutancki longplay Much wstrząśnie rodzimą sceną muzyczną (tą bardziej alternatywną jej częścią rzecz jasna), wówczas poznańska kapela była jednym z wielu młodych zespołów wspieranych przez radiową Trójkę. Pojawienie się zupełnie nowego, nieznanego szerzej utworu na trzeciej edycji Offensywy jest trochę dziwne, bo oto gwiazda towarzyszy na wydawnictwie mniej lub bardziej znanym debiutantom bez płyt na koncie, pokazując, jaki jeszcze dystans dzieli Muchy od reszty stawki. Same „Państwa Miasta” natomiast brzmią jak zagubiony element z „Terroromansu”, jak post scriptum do debiutanckiego krążka: jest całkiem przebojowo, sympatycznie i miło. (kw)
Oasis - The Shock Of The Lightning (4/10)
To mógłby być roku revivalu brit popowych weteranów: niedawno światło dzienne ujrzał czwarty, wydany po bagatela 11 latach od „Urban Hymns” krążek The Verve, za miesiąc pojawi się siódma płyta Oasis. Gdyby jeszcze Jarvis Cocker i spółka wypuścili coś na jesieni, powrót do przeszłości stałby się faktem. Na razie jednak wracamy jedynie do historii sprzed 3 lat, kiedy to zespół braci Gallagher, przygotowując się do zaprezentowania światu płyty „Don't Believe The Truth”, rozczarował na samym początku pierwszym singlem, który okazał się być jedną ze słabszych kompozycji z tego naprawdę całościowo solidnego i dobrego albumu. Miejmy nadzieję, że Oasis serwują nam powtórkę z rozrywki. „The Shock Of The Lightning” do wyżyn songwriterskich grupy nie należy, nie jest to utwór obiecujący wiele po nowej płycie, ale po tym drobnym rozczarowaniu premierową piosenką ja jestem mimo wszystko spokojna, jeśli chodzi o „Dig Out Your Soul”. Wiadomo, że arcydzieła nie będzie, ale oby panowie nie zawiedli w jakiś spektakularny sposób i myślę, że będzie ok. (kw)
Of Montreal - Id Engager (7/10)
Korzystając z okazji chcemy przyznać redaktorowi Piotrowi Stelmachowi oficjalną nagrodę „Tęczowe usta” za najgłupszą zapowiedź na Off Festiwalu. Przepraszam, że cytuje z pamięci, ale brzmiała ona mniej więcej tak: „za chwilę usłyszycie materiał z czterech kultowych płyt Of Montreal, z których ostatnia ukaże się za kilka miesięcy”. Czy „Skeletal Lamping” ma szansę doszlusować do niezwykle cenionych poprzednich trzech krążków formacji kierowanej przez Kevina Barnesa? Odpowiedź na to pytanie poznamy już niedługo. Na razie musi nam wystarczyć przebojowy, taneczny „Id Enganger”, który sugeruje, że po nagraniu albumu z dramatycznymi piosenkami o rozstaniu lider Of Montreal ma chyba już dość emocjonalnego rozdygotania. Według dostępnej tracklisty najnowszy singiel będzie ostatnią piosenką na nadchodzącym albumie. Jeśli więc prawdziwego mężczyznę poznajemy nie po tym jak zaczyna, ale po tym jak kończy, to Kevin Barnes, mimo kolorowego makijażu, pończoszek i obcisłych gorsecików, jest prawdziwym mężczyzną. (psz)
Radio Dept. - Freddie And The Trojan Horse (7/10)
Po średnim „Pet Grief” z 2006 roku The Radio Dept. wydawali się zespołem jednego, bardzo udanego debiutu. Przyznaję – nie wierzyłem, że usłyszymy od nich jeszcze coś interesującego. „Freddie And The Trojan Horse” zaskakuje ciepłymi, lekko depeszowymi klawiszami. Melodyjny utwór świetnie uzupełnia dobrze znany senny wokal Duncansona. Nad wszystkim unoszą się oczywiście charakterystyczne shoegaze’owe opary. Należy pochwalić także liryki, wystarczająco enigmatyczne, ale nie pretensjonalne. Ciekawą mieszankę tworzą: ścierwo w okopie, fan z flagą, koń trojański i gwiazda nazistowskiego kina. Singiel zdecydowanie trzyma poziom, oby tak było z resztą „Clinging To A Scheme"... premiera już wkrótce. (ww)
TV On The Radio - Golden Age (6/10)
W tych dziwnych, postmodernistycznych czasach wszelki podmiot ulega uprzedmiotowieniu i staje się platformą do intertekstualnych skojarzeń. I tak tragiczny „Mercury” Bloc Party, to nieudana próba pozowania na TV On The Radio, a nowe TV On The Radio, to takie lepsze Bloc Party, pozujące na TV On The Radio. Z kolei „Golden Age” jest tym, czym miało być „Mercury”. Ostrzegam, z początku może być dziwnie, gdy nieoswojeni uruchomimy kliknięciem taneczny bit, funkujący bas i taką trochę nieśmiałą, w refrenie wzniosłą, melodię, ale już pod koniec raczej się cieszymy. Wypada jednak przyznać, że TV On The Radio miewali lepsze single. (łb)
Van She - Changes (6/10)
Kojarzony dotychczas chyba bardziej z remiksami niż autorską twórczością australijski kwartet Van She już trzecim singlem anonsuje obecność na rynku swojej debiutanckiej płyty, „V”. O ile pierwsze próbki z wydanej w 2005 roku EP-ki odsyłały gdzieś niedaleko estetyki wczesnego Duran Duran, o tyle „Changes”, wciąż wprawdzie osadzone w latach osiemdziesiątych, przesuwa akcenty bliżej dokonań innego sympatycznego, młodzieńczo chwytliwego kwartetu, tylko że w trójkolorowym trykocie – Phoenix. Wygładzone studyjnie brzmienie, znane popowe zagrywki, klawisze, klaskanie oraz dziewczyny, dużo o dziewczynach i rozstaniach – miłośnicy zeszłorocznego Tigercity również znajdą coś dla siebie. (ms)