Miesiąc w singlach: lipiec 2008

Cześć, tu redakcja. Między popijaniem kolejnych zimnych drinków na plaży, kliknęliśmy specjalnie dla Was kilka razy w YouTube'a i MySpace'a, i wyszukaliśmy trochę nowych singli. Oto czego nam dostarczył podejrzanie chłodny w tym roku lipiec.

The Adventure - Battle Cat (7/10)

Miałam kiedyś na GameBoyu grę o nazwie Adventure Island ileś-tam. Więcej nie wiem, bo reszta napisana była po japońsku. Nie przeszkadzało mi to jednak w namiętnym pocinaniu w nią w każdej wolnej (i nie tylko) chwili. Nie zniechęcałam się nawet, gdy co jakiś czas dostawałam pałę z polskiego, bo zamiast słuchać jak koledzy sylabicznie dukają „Przygody Filonka Bezogonka”, wolałam rozwalać kolejnego bossa i przejść do następnego levelu. Gdybym, mając 9 lat, przejawiała jakiekolwiek zainteresowanie muzyką, z pewnością uznałabym „Battle Cats” za idealny, trzymający w napięciu soundtrack do potyczek na Nintendo. Pewnie kryjący się pod pseudonimem Adventure Benny Boeldt, również był kimś w stylu konsolowego nerda, który gdy dorósł postanowił walczyć o równouprawnienie dla 8-bitowych kompozycji. Nie jest w tym pierwszy (Dan Deacon, Dan Friel, Crystal Castles i całe mnóstwo japońskich wykonawców, znanych tylko pasjonatom), ale jeśli jednego z potworów musiałby załatwić dźwiękiem, za wykonanie zadania otrzymałby bonusowe punkty, dodatkowe życie i nieśmiertelność na trzy trafienia. (kmw)

Posłuchaj >>

Beirut - My Night With The Prostitute From Marseille (5/10)

Zanim Zach Condon na dobre zaczął się cyganić po świecie i taplać w muzycznej tradycji odpowiednio Bałkanów i Francji popełnił płytę zupełnie odmienną od późniejszych produkcji opatrzonych szyldem Beirut. Pod pseudonimem The Real People piętnastoletni wówczas (jak chce legenda) Condon nagrał „The Joys of Losing Weight”, album na wskroś elektroniczny, oparty na nieskomplikowanych, acz urokliwych partiach klawiszy, miejscami urozmaicony prostą zagrywką gitary czy brzmieniem dęciaków, na swój sposób taneczny (myślę, Interpol, „Slow Hands”), jednocześnie chilloutowy. Po latach ponownie przywdział młodzieńczy garnitur nagrywając „My Night With the Prostitute from Marseille” (smutna historia jednorazowej znajomości z pewną panią lekkich obyczajów), utwór jakby wyjęty z muzycznej przeszłości pochodzącego z Nowego Meksyku muzyka – słowo klucz, synth-pop. Tym razem jednak, wokal Zacha został wypchnięty na pierwszy plan, tempo nieznacznie przyspieszone, a elektroniczna tekstura rozbudowana o zrzynkę z The Knife (czyżby przeprowadzka do Szwecji?). Produkt końcowy przyjemny, choć miałki. PS. FINCA, Natalie Portman, dziękuję. (ml)

Posłuchaj >>

Bloc Party - Mercury (1/10)

Fani do Bloc Party!

Ty, zespole, diable londyński, przeklętego diabła bracie i towarzyszu, samego Lucyfera sekretarzu. Jaka z Was do diabła grupa, jeśli nie umiecie prostej piosenki napisać. Wasz songwriting jest gó**o warty. Nie będziecie Wy, su**n Wy syny, synów chrześcijańskiej ziemi chłamem karmić, drwić z Was będziemy na ziemi i wodzie. Łamacze Wy rytmów babilońscy, poeci ze stacji londyńskiego metra, pieśniarze żałośni, elektronicy Wielkiego i Małego Egiptu, chirurdzy z Planety Małp, podolskie kozło-kraby, kołczany tatarskie, kaci dla uszu i błazny dla wszystkiego co na ziemi i pod ziemią, szatańskiego węża potomkowie. Koźle Wy ryje, krabie odnóża, małpie wybryki, durni eksperymentatorzy. O tak Wam odpowiadamy, plugawi. Nie będziecie Wy nawet naszych świń wypasać. Teraz kończymy, daty nie znamy, bo kalendarza nie mamy, miesiąc na niebie, a rok w księgach zapisany, a dzień u nas taki jak i u was, za co możecie w dupę pocałować nas!

Podpisali: wszyscy zmuszeni wysłuchać „Mercury” wraz ze wszystkimi zaporożcami. (ww)

The BPA feat. David Byrne & Dizzee Rascal - Toe Jam (8/10)

Co sprawia, że w tym numerze się tak wszystko wybornie zazębia? Gdyby Agatha Christie pisała jeszcze kryminały, byłoby to drugie, po Orient Expressie, najtrudniejsze śledztwo Herkulesa Poirota. Norman Cook aka Fatboy Slim aka Pizzaman aka Brighton Port Authority aka… uch, nieważne, od 5-6 lat gość jest najwyżej pretekstem do socjologiczno-antropologicznych rozważań z domorosłym zacięciem w tonie: „jak to jest, że gdy ktoś zaczyna słuchać gitar, to na początek najczęściej sięga po trójkąt R.E.M. – The Police - U2, a gdy bierze się za muzykę taneczną, to na ogół staje się ofiarą konfiguracji Moby - Fatboy Slim - The Chemical Brothers?” (zresztą nawet te schematy już się chyba prawie zdezaktualizowały). Tak czy inaczej, po Fatboy Slimie została pamięć o singlach, które w 1998 roku rządziły i tuzin teledysków, które rządzą do tej pory. Jakim więc cudem spod palców tego dziada (ci od parkietów mają gorzej, ponieważ starzeją się dwa razy szybciej) wyszedł ten nad wyraz udany kawałek? Nie wiem, nie mam pojęcia. Konstelacja roztańczonych dęciaków, wokalnego i tekstowego zdziwaczenia Davida Byrne’a, wciąż zbyt szybkiego dla przeciętnych uszu tempa wypluwania słów przez Dizzee’ego Rascala (sprawdźcie w internecie próby spisywania tekstu ze słuchu: I’m Bazzer Raseal w miejsce on the danceflo’, mistrz), sampla z najbardziej znudzonym żeńskim chórkiem świata i chwytliwego basu robi swoje, robi dobrze. W moim prywatnym rankingu bezkonkurencyjny singiel wakacji. (ms)

The Cure - Sleep When I’m Dead (3/10)

„The Only One” jeszcze się obroniło, ale już kolejne dwa single z nadciągającej płyty The Cure wróżą zdecydowanie niekorzystnie. Sytuacja jest analogiczna, co przy „Freakshow” – singlowy (teoretycznie) songwriting Smitha nie ma cienia dawnej lekkości. Wydaje się wręcz, że Robert męczył się niemiłosiernie pisząc ten kawałek – tak bardzo odczuwalny jest brak polotu. „Sleep When I’m Dead” ponownie operuje ekspresją w stylu „Wrong Number”, a to nie jest nasz ulubiony singiel The Cure. I obawiam się, że album również nie będzie. (ka)

Kings Of Leon - Crawl (4/10)

Kto z kim przystaje, takim się staje! Pojechali chłopaki z U2 w trasę, chcąc nie chcąc nasłuchali się „Joshua Tree”, zasmakowali w stadionach i ogromnych salach koncertowych, zapewne poczuli się nawet ważni. Efekt? „Crawl”, singiel zwiastujący czwarty LP rodzinnego kwartetu z Nashville ewokuje „Bullet the Blue Sky” autorstwa Bono i spółki (praca sekcji rytmicznej), zaskakuje politycznym akcentem w drugiej połowie (the crucified USA), nieco dziwi przesterowanym brzmieniem basu i soczystym solo gitary w końcówce, choć mając na uwadze southern-rockowe korzenie rodzeństwa Followillów, aż chce się zakrzyczeć: najwyższa pora. Szkoda, że znów więcej spoglądania „na” niż dawania od siebie. Ech... (ml)

Mercury Rev - Senses On Fire (6/10)

Mercury Rev to jeden z tych zespołów, które żeby przyciągnąć uwagę do swojego nowego wydawnictwa, wcale nie musiałyby uciekać się do trików w stylu: przy zakupie jednego albumu, drugi dostajesz gratis. Donahue i spółka poszli jednak za modnym ostatnio trendem muzycznej dobroczynności, postanawiając jednego dnia wydać dwie płyty – jedną tradycyjną, („Snowflake Midnight”) do nabycia w pobliskim empiku po wyłożeniu odpowiedniej sumy, oraz darmową („Strange Attractor”), do ściągnięcia po wpisaniu się na listę oczekujących. Czym oba te krążki będą się różnić – nie wiadomo, bo znamy jedynie singiel z pierwszego z nich. Na „Senses On Fire” wyraźnie słychać, że zespół postanowił skorzystać z rad, które posypały się od słuchaczy rozczarowanych „The Secret Migration” i pójść nieco w innym kierunku. Odeszli od onirycznej popowości, nie tracąc przy tym nic z poetyckości wizji Donahue. Otarli się o krautrock oraz artystyczne, lekko rozproszone brzmienie ich pierwszych albumów, wzbogacając je elementami elektroniki. Nastrojowy singiel przekonuje, że jednak jest na co czekać, bo Mercury Rev wciąż mają nam do zaoferowania coś ciekawego. Oby podołali. Do prezentacji swoich możliwości mają przecież aż dwa albumy. (kmw)

Posłuchaj >>

Metronomy - Holiday (3/10)

Tak, to prawda, przespaliśmy poprzedni singiel Metronomy, „My Heart Rate Rapid”, który tak przyjemnie zwiastował nadchodzący album „Nights Out”. I gdy tylko trafiła się okazja, by się jakoś zreflektować i ustosunkować w tym względzie, załapaliśmy się na znacznie gorszy „Holiday”. Okej, ogólna jajcarskość to jest znak firmowy Metronomy, tak jak i śmieszne wokale, rozstrojone gitary, post-punkowa motoryka i tandetna, dyskotekowa otoczka. Tyle, że wszystko to, przy czym do tej pory można było śmiało postawić plusik, tutaj jest jakieś takie słabe. Może i teledysk jest jeszcze w miarę zabawny, ale głupawy tekst już średnio. Irytujący, anemiczny falset, rozstrojona gitara, nijaki bit i ogólna beztreściowość kompozycyjna nie składa się na olśniewającą całość. Zupełnie nie nadaje się to ani na parkiet, ani do kanapowej kontemplacji wieczornej. To raczej sezonowa ciekawostka, o której nikt za tydzień nie będzie już pamiętał. W kontekście nadchodzącego albumu Metronomy, „Holiday” nie napawa optymizmem. (łb)

The Streets - The Escapist (6/10)

Po niewątpliwej porażce, jaką przyniosła ostatnia płyta The Streets, Mike Skinner wraca do klimatu „A Grand Don’t Come For Free” – mamy tu spokojny minimalistyczny beat ze świetnie wkomponowanym dubowym werblem, piękną melodię w nieco gospelowym refrenie, no i historykę opowiadaną z pozycji wrażliwego, „osiedlowego chłopaka”. Co prawda – trawestując tytuł nadchodzącej płyty The Streets – wszystko tutaj jest skądś pożyczone, nie zmienia to jednak faktu, że temu coraz starszemu dzieciakowi znów udało się poruszyć nas charakterystycznym uroczym, nieco chropowatym sentymentalizmem. Na dodatek mamy jeszcze naprawdę świetny, prosty, idealny na wakacje teledysk, w kontekście którego nie sposób nie apelować: idźcie tą drogą! (psz)

Those Dancing Days - Run Run (9/10)

Pięć dziewczyn ze Szwecji (czy kogoś jeszcze to dziwi?) staje do walki o singlowe podium roku. Obierając sobie za muzyczny punkt wyjścia psychodeliczne pop-rockowe standardy z lat 60. (The Byrds, The Animals, a nawet Led Zeppelin!), w „Run Run” skandynawska grupa w niesamowicie ujmujący sposób raczy nas nie tylko oczywistościami takimi, jak niebanalna melodyjność i przebojowość, ale także całą masą różnorodnych, pozytywnych emocji. Those Dancing Days zachwycają młodzieńczą beztroską i energią, brawurowym podejściem do stylistycznych konotacji z odległej, choć aktualnie niezwykle często przywoływanej epoki, nutą wariactwa (refren!) i autentyczną radością, co sprawia, że wraz ze Szwedkami szczerze cieszymy się także i my. Debiutancki krążek Those Dancing Days w drodze. Naprawdę dobrze im życzę, a Wy? (kw)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także