Miesiąc w singlach: czerwiec 2008

Narzekaliśmy na piosenkowo ubogi maj – i proszę! Czerwiec pozostawia nas z szerokimi uśmiechami, po tym jak dostarczył ponadprzeciętnie dużej liczby nagrań klasyfikowanych przez nas przynajmniej jako „bardzo dobre” (czyli 7/10 i powyżej). Nie zapomnijcie zgrać ich do swoich iPodów przed wyjazdem na wakacje. OK, a teraz już zamykamy się i zapraszamy do lektury.

Beck - Chemtrails (7/10)

Najpierw było słówko „eklektyzm”, a dopiero później mały Beck nauczył się mówić „mama”, „tata”, czy „scjentologia”. Zatem czego tu się spodziewać po nadchodzącym „Modern Guilt”? Mimo, że odstawienie Godricha to dobry ruch, wypadałoby się choć trochę pomartwić, bo na pokładzie mamy Danger Mouse’a. A tu proszę, takie fajne zaskoczenie w postaci „Chemtrails”. Beck nie koweruje Gnarls Barkley, Beck robi psychodelię. Zaczyna się od ślicznego intro osadzonego na delikatnym falsecie i drżącym 8-bitowym tle, potem cudne przejście na pianino i chórek, dynamiczne rozwinięcie, napędzane wyrazistą perkusją, melodyjny bas i zdublowany, kruchy wokal, troszkę jak Caribou. Żywe instrumentarium w wydaniu retro, ukłon w stronę lat 70., podrasowane „Sea Change”. Beck jak zwykle podszedł przeciwnika, przeciwnik z przyjemnością dał się podejść. Amen. (łb)

Black Affair - It’s Real (8/10)

Robimy to pierwsi. Przed wszystkimi Pitchforkami i krajową konkurencją. Od dziś będziemy Was nauczać o Black Affair. Jakieś skojarzenia? Nie? No właśnie. Do niedawna jedyną wtajemniczoną osobą w tym kraju pozostawał niżej podpisany. Teraz dowiecie się i Wy. Zna ktoś Steve’a Masona? Jego solowy projekt King Biscuit Time? Nie? A The Beta Band? Nieważne, nawet jeśli znacie, na nic Wam się to nie przyda. Mason się na Was wypiął i poszedł robić miłość na parkietach modnych dyskotek w Detroit. Nie ma co pisać jak to brzmi, bo „It’s Real” składa się może ze trzech elementów; bit, wokal, tanie klawisze. Ważne jest, że Mason robi nam dobrze. Na last.fm ktoś przy Black Affair postawił tag: orgasm. Nic dodać, nic ująć. Konfuzja? No właśnie, a przecież od lipca nikt nie będzie już słuchał Waszych tłumaczeń i głupich wymówek; to po prostu będzie trzeba znać. Czemu? Bo to za chwilę będzie modne. A kto nie chce być modny? Bez lansu, jak twierdzi moja znajoma, nie ma awansu. Więc do roboty. (łb)

The Cure - Freakshow (3/10)

Istnieją dwie kategorie zespołów: te, które przeżyją koniec świata, i cała reszta. Innymi słowy, The Rolling Stones i The Cure versus wszystkie kapele, których słuchacie. „Wypatrujcie nas trzynastego dnia miesiąca”, zdają się krzyczeć autorzy „Disintegration”, albowiem pod tymi datami regularnie, począwszy od „The Only One” i jeszcze ciepłego „Freakshow”, pojawiać się będą kolejne odsłony singli poprzedzających planowany na wrzesień (oczywiście trzynastego) album (oczywiście trzynasty) brytyjskiego kwartetu. O ile majowa propozycja penetrowała rejony dosyć charakterystyczne dla brzmienia formacji, pokroju „High” czy „Mint Car”, o tyle „Freakshow” wprawia w lekką konsternację, wpisując się w model dziwacznych i ciężko definiowalnych singli The Cure, rozciągających się pomiędzy „Never Enough”, „The 13th” i „Wrong Number”. Stylistyczna przepaść, jaka dzieli dwa premierowe utwory, sugeruje, że możemy się spodziewać albumu celującego nieco w „Kiss Me Kiss Me Kiss Me” czy „Wish” – amalgamatów przeróżnych wcieleń Roberta Smitha i spółki. Rzecz dosyć niepokojąca, ponieważ, wnioskując z jakości nowego numeru, The Cure są dziś tylko cieniem cienia formacji z przełomu lat 80. i 90. „Freakshow” ginie od własnej broni – luz, który miał się sączyć z utworu, zamienia się w niekontrolowany chaos: gitara żyje własnym życiem, wokal swoim, drewniane bębny Jasona Coopera nie zachwycają, a powrót wyczekiwanych klawiszy rozczarowuje. Tak czy inaczej, wciąż trzymam kciuki. (ms)

The Dandy Warhols - Mission Control (7/10)

The Dandy Warhols w scenerii lunarnej. Każda kolejna płyta zespołu to zmiana image’u, nie inaczej jest przy okazji zapowiadanej na sierpień „...Earth to the Dandy Warhols...”. Tym razem grupa Courtneya Taylor-Taylora nadaje z przestrzeni kosmicznej. Nie mamy jednak do czynienia ze space-rockiem czy elektronicznymi eksperymentami. „Mission Control” to bardzo charakterystyczny utwór The Dandy Warhols podążający linią wytyczoną przez „Minnesoter” i „Down Like Disco”. Wyraźny rytm i niebagatelna rola klawiszy nadają piosence rozpoznawalny kształt. Ciekawie wypada też „cyfrowy” wokal Courtneya, a interesująca, połamana solówka pod koniec piosenki znamionuje dobrą formę kompozytorską autora. Ziemia do The Dandy Warhols: „You get your transmissions at your front door”. (ww)

Los Fancy Free - Ja Ja Ja (7/10)

Post rock z Kamerunu, shoegaze z Estonii, folk z Malezji, metal z Dominikany – śmiejcie się, śmiejcie, ale w dobie wszechogarniającej globalizacji i nieograniczonej dostępności muzyki granice zanikają. Zawężanie horyzontu do paru państw, do tej pory hegemonów, jeśli chodzi o muzyczne rynki, nie ma najmniejszego sensu. W takim wypadku nie poznalibyśmy chociażby Meksykanów z Los Fancy Free, którzy w singlu „Ja Ja Ja” zawarli to, co lubimy: chwytliwość, świeżość, zabawę. Są naprawdę pocieszni, przypominają trochę bardziej komediową wersję Dungen i śpiewają w ojczystym języku. Czy na wakacje trzeba czegoś więcej? (kw)

The National Bank - Home (8/10)

Pomijając obligatoryjny wstęp o tym, że Skandynawia, skandynawski pop i jak bardzo jest nam z tym niedobrze, przenieśmy się od razu do Norwegii, skąd pochodzą ci panowie – muzycy partycypujący m.in. w Jaga Jazzist czy Susanna & The Magical Orchestra. Supergrupa zatem. Wymieniane wśród inspiracji nazwy nie zawsze znajdują pokrycie w rzeczywistości – słyszę tu stosunkowo mało Sonic Youth i Phila Collinsa. Najcelniejszy strzał to oczywiście francuskie Phoenix – to nieco mniej gitarowe, z pierwszej połówki dekady. Ukontentowani będą też ci szukający nowego Tigercity – „Home” nie czułoby się pewnie bezdomne na ich nadchodzącym debiucie. To nasz ulubiony typ popowego singla – ujawniający błyskawicznie swoją fajność, a jednocześnie tak bardzo wyrafinowany, że długo jeszcze można będzie z niego czerpać wielką frajdę. (ka)

Primal Scream - Can’t Go Back (8/10)

Petarda (mnie urwało dupę). Tak w telegraficznym skrócie można podsumować świeżutki singiel Primal Scream, zwiastujący dziewiąte już dziecko ekipy z Glasgow. A spłodzili tatusiowie niezłego potworka – miażdżąca praca sekcji rytmicznej (potężny bas Maniego i kawalkada perkusji Mooneya), krzykliwa zagrywka klawiszy, rzężące przesterem, szaleńcze solo Innesa i rozhisteryzowany (swastika eyes!) wokal Gillespiego w refrenie. Zero Stonesów, ciut spoglądania wstecz („XTRMNTR”), szczypta Madchesteru, jeden psychopatyczny morderca, cztery wycięte z żurnala piękności. Taneczny future-rock, którego się nikt nie spodziewał. Przyszłość zapowiada się pięknie! (ml)

Sloan - Believe In Me (6/10)

Sloan to prawdziwi mistrzowie własnego podwórka – przynajmniej od czasu „Twice Removed” (1994) megagwiazda kanadyjskiego rocka, której niespecjalnie udało się przebić na rynek amerykański, nie mówiąc o europejskim, gdzie zespół pozostaje zagadką. Kwartetowi nie udało się załapać na falę kanadofilii sprzed kilku lat, a niezliczone wyróżnienia, jakie otrzymuje od rodzimych krytyków, nie przekładają się na międzynarodową rozpoznawalność. Być może to wina konserwatywnego przywiązania do klasycznego, korzennego power-popu, wynikającego z dokonań The Beatles na „Białym Albumie”, Big Star czy Cheap Trick. Tak też brzmi opener dziewiątej już płyty Sloan, „Believe In Me” – proste, nieco bluesowe podbicie i rozświetlający całość, pozytywny refren. Trochę jak stare „The Good In Everyone” i daleko, daleko za wczesnymi wymiataczami typu „500 Up” (oj, po prostu sprawdźcie składankę ich singli), ale wciąż cieszy. Gdyby Supergrass urodzili się po drugiej strony wody, pewnie pisaliby dziś takie kawałki. (ka)

Posłuchaj >>

The Verve - Love Is Noise (2/10)

Jest jasne, że The Verve na żadnym ze swoich wydawnictw w latach dziewięćdziesiątych ani przez ułamek sekundy nie prezentowali tak żałosnej, wyjałowionej z inwencji formy, jak w powrotowym, pierwszym od dekady singlu. Ich studyjny powrót jawi się czymś tak horrendalnie zbędnym, że ciężko wyrazić to słowami – nie tylko nadgryza nieskazitelną legendę formacji, ale i kompromituje cały jej oryginalny skład. Fatalne, miałkie niczym najbardziej miałkie fragmenty solowych płyt Ashcrofta, singlowe nagranie „Love Is Noise” plasuje obecną formę The Verve w rejonach przezroczystego, beztreściowego grania post-post-post-Stereophonics. (ka)

The Virgins - Rich Girls (7/10)

Idealny wakacyjny szlagier to utwór lekkostrawny i przyjemnie bujający, rozerotyzowany i niezobowiązujący, nie narzucający się acz trudny do zapomnienia. Ważne też, żeby ewokował przyjemne wspomnienia z lat ubiegłych, a zarazem wskrzeszał wiarę w miłosną powtórkę z rozrywki. Wszystkie powyższe cechy niechybnie posiada „Rich Girls”, muzyczna wiwisekcja panien z wyższych sfer autorstwa The Virgins. Nowojorskie prawiczki zrzynają z braci Gibb (partia basu), klasyków funku (dialog gitar), sąsiadów zza miedzy (skojarzenia z Tigercity i ichnim „Other Girls” jak najbardziej na miejscu) oraz konkurentów zza Oceanu – rytmika Franz Ferdinand, szorstkość The Libertines. Całość mało oryginalna, lubieżnie duszna, niezauważalnie seksistowska, w sam raz na lato, imprezę na plaży, wakacyjny podryw (powodzenia dzieciaki!) (ml)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także