Miesiąc w singlach: kwiecień 2008
Koniec miesiąca na Screenagers oznacza nic innego, jak nasz zwyczajowy update z najciekawszymi singlowymi nowościami ostatniego miesiąca. Zapraszamy do lektury i dyskusji.
Animal Collective - Water Curses (9/10)
Nie rozumiem ludzi, którzy nie umieją się podniecać (w Polsce). Czy dopiero z nadchodzącą EP-ką ktoś w końcu przyzna, że Animal Collective stali się bossami na całego? I nie jakieś pitu pitu, że „no rzeczywiście bardzo dobre”. Chodzi mi o niezdrową podnietę faktem, że oni ciągle są w TAKIEJ formie. „A niech gadają”, nie wstydźmy się. Przed EP-ką, mamy solidną zajawkę w postaci tytułowego „Water Curses”. Szybkiego niczym nieubezpieczone Ferrari Zientarskiego, z powaloną perkusją, Avey’em precyzyjnym, ale jak zwykle prawie nie do zrozumienia. I te klawisze/ odwrócona taśma/ cokolwiek, podcinające to wszystko na wysokości 1:50, aż na skroniach pojawiają się krople potu. Ej, czego jeszcze chcecie? (ak)
Coldplay - Violet Hill (5/10)
Miło się czasem zdziwić. Bo mnie na przykład dziwi, że nowy singiel Coldplay jest przyzwoity. Cała ta afera z bombastycznymi koncertami, mesjanistycznymi pozami, denerwującą manierą wyginania się przy fortepianie, i pokazywaniem jakichś tam powymazywanych na ręce symboli skutecznie mordowała we mnie przez kilka ostatnich lat sentyment do „Parachutes”. Nie wspominam o wszechobecnych komórkowych dzwonkach z melodyjką z „Clocks” i kilometrowym pochodzie naśladowców – jakościowych szambonurków w stylu The Fray. Tymczasem „Violet Hill” jednocześnie stroni od autoplagiatowości ostatnich nagrań kwartetu, jak i przywraca jego nagraniom odrobinę niedopowiedzenia, które decydowało o sukcesie najstarszych piosenek. Nie żeby było jakieś super, ale... (ka)
CSS - Rat Is Dead (Rage) (5/10)
Na tydzień przed oficjalnym kick-offem rozpisanej na cztery miesiące trasy koncertowej, brazylijskie indie-czekoladki (plus jeden rodzynek) z CSS udostępniły w sieci singiel zwiastujący follow-up debiutanckiego krążka sprzed dwóch, a w zasadzie trzech lat. Bomba poszła w dół, konie ruszyły z kopyta. Tfu! Szczur wydostał się z klatki. Nie ma on jednak nic z aparycji kanałowego gryzonia. „Rat Is Dead” to poprawny, acz trącący nieco stęchlizną, taneczny indie-pop oparty na paskudnie przewidywalnej partii basu (na marginesie, poprzednią basistkę, Irę, zmęczyło bycie sexi i opuściła zespół), wsparty cukierkowo rzeżącym, zajeżdżającym Klaxons (pytanie za sto punktów – z kim z zespołu umawia się Lovefoxxx?), riffem gitary, które ustępuje miejsca w refrenie – zero zaskoczeń – zbiorowemu skandowaniu. Tym razem słyszymy frazy „I Know” i „Rat Is Dead”, która puentuje dramatyczną w skutkach historię sprzeczki pary kochanków, tudzież rozwiązuje ostatecznie patologiczną relację ojca i córki (intrygująca dwuznaczność, swoją drogą). Całość na CSS zaskakująco oszczędna (klawisze, halo?), choć w sumie dobrze wywiązująca się z roli posłańca planowanego na lipiec krążka. Były perły przed wieprze, przyszła kolej (sic!) na szczury przed osła. (ml)
Death Cab For Cutie - I Will Possess Your Heart (2/10)
Już prawie pięciominutowe intro stawia pod znakiem zapytania stan psychiczny Bena Gibbarda. Po co one? Żeby opowiedzieć tę historyjkę z teledysku? O co kaman, chodzi o hołd dla Dingera? Nie dość jednak na tym. Znamy dokonania Death Cab For Cutie (ostatnio namiętnie słucham „Fake Frowns” – jedna z lepszych indie-piosenek 1999 roku), oni byli zręczni, ich melodie były właśnie zręczne, nawet ostatnie płyty nie były tak złe jakby niektórzy chcieli, a nowy singiel nie wnosi po prostu nic, to nie jest dobra kompozycja. Gibbard? Nie znam. (jr)
Juvelen - Don’t Mess (8/10)
Na wyłapanie motywów wyciągniętych z Prince’a macie mniej więcej trzy odsłuchy. Przy czwartym zapętleniu znika nasycone erotyzmem prince’owskie falsetto, pryska prince’owskie pół-szeptane zaproszenie do robienia rzeczy, o których nie śniło się filozofom (przynajmniej tym przed Freudem), rozpływa się prince’owski bas uderzający klarownością groove’u. Zapomnijcie o tym gościu. Prince? Nie znam. Na wysokości czwartego repeatu te wszystkie bajery sygnowane są tylko i wyłącznie pseudonimem Juvelen. Więcej, Roberta Mooga też nigdy nie było i w 1966 r. nie rozpoczął żadnej sprzedaży syntezatorów, nie było więc ani Silver Apples, ani Briana Eno, ani synthpopu, ani zjawisk z niego wynikających. Zapomnijcie o tym. Syntezator wymyślił Juvelen, bo potrzebował godnego kostiumu dla otwierających „Don’t Mess” 17 sekund melodii, która roznosi w pył swoją konkretnością. Europy, Australii, Afryki, Azji, Antarktyki i obu Ameryk też nigdy nie było. Jest tylko Szwecja. (ms)
The Last Shadow Puppets - The Age Of The Understatement (2/10)
Wystarczy, że napiszę „Arctic Monkeys” i spora część z Was przeskoczy do następnej pozycji w zestawieniu. Spoko, sam od Małp znacznie bardziej wolę Goryle (zoofilia alert!). Jest jednak powód, dla którego warto zapoznać się z forpocztą twórczości The Last Shadow Puppets, kolaboracji Alexa Turnera i Milesa Kane’a z The Rascals (kto czyta NME ten zna; tylko kto czyta NME?). Mianowicie, Bonanza! Miał być soundtrack do nowego odcinka przygód Jamesa Bonda a wyszła współczesna interpretacja muzycznego lightmotivu sagi przygód rodziny Cartwrightów. Zero polotu Muse i penetrującego podobne rejony „Knights Of Cydonia”. Pełno nadęcia, epickich partii smyków (chłopaki zatrudnili 22-osobową orkiestrę!) i wizualnego patosu (they’re having it large!). Woda sodowa i spaghetti western na zimno w jednym zestawie? A przecież młody Alex wcale nie tak dawno śpiewał: Now that we're here, we may as well go too far! (ml)
Renton - Walk Aside (7/10)
Firmowym wymiataczem Rentona pozostaje „Hey Girl”, niemniej jednak ten oto singielek, promujący debiutancki album warszawiaków „Take-Off” (w sklepach 5 maja), częstymi momentami siedzi mu na ogonie. Porównajmy sobie. Po jednej stronie piosenka z reklamy telefonów (wersja nr 1) i split-singla z Muchami (wersja nr 2, na płycie znajdziemy zresztą wersję numer 3, próbującą połączyć garażowość jedynki z walorami produkcyjnymi dwójki), atakująca niezwykłym konkretem od pierwszego taktu, gitarowy „Wit Boy” lat 00. – wiadomo, wszyscy słyszeli. Z drugiej – niespiesznie ujawniające swój potencjał „Walk Aside”. Pojedynczo dołączające instrumenty, niepozorna zwrotka, zwiastun fajności w jej środku (gitarowy przerywnik), wreszcie rozwiązanie w zaczepnym refrenie. Na tym nie koniec różnic – tam, gdzie „Hey Girl” opowiadało o potrzebie zbliżenia czy wręcz kontaktu fizycznego, „Walk Aside” dystansuje się od otoczenia, wokalista Marek Karwowski intonuje w swojej rozedrganej manierze linijki typu: I need a walk, I need a walk aside/ To see the things how they look from the other side. Ostatecznie nowy singiel Rentona nieznacznie traci wobec poprzedniego, ale wciąż większość krajowych załóg w kategorii gitarowej, melodyjnej, skocznej piosenki może oglądać ich trampki. (ka)
The Roots ft. Patrick Stump - Birthday Girl (2/10)
Myślę „Uh la la la” Alexii. Myślę Shaggy. Myślę letnie hity z lat dziewięćdziesiątych. Myślę Sean Paul. Myślę Will.i.am. Myślę... nie, ale o co tu chodzi? To jest jakiś pastisz? Black Thought wbija przedrzeźniające szpileczki w mainstreamowość Kanye Westa? Kilka faktów: The Legendary Roots Crew zaprosili do współpracy Patricka Stumpa, bliżej znanego z pop-punkowego zespołu Fall Out Boy. Efektem tej niezwykłej kolaboracji jest prawdopodobnie najgorsza piosenka, jaka powstała w 2008 roku (pojedynek Madonna vs The Roots wciąż nierozstrzygnięty). The Roots skroili 4-minutowy koszmar w konwencji radio-friendly, z jamajskimi naleciałościami zwrotek i gównianymi naleciałościami refrenu. Nie mam nic więcej do dodania, taniocha, jedyną słabszą rzeczą z gościnnym udziałem Stumpa był singiel „Clothes Off” Gym Class Heroes (niewiarygodne, że nawet ociekający hookami refren z klasycznego przeboju Jermaine’a Stewarta „We Don't Have To Take Our Clothes Off” można spieprzyć). Koniec miszczostw. Jak dobrze, że wycięli ten numer z albumu. Jak dobrze, że to tylko bonus dla amatorów iTunes. To się nie wydarzyło. (ms)
South - Better Things (6/10)
To śmieszne, ale South są prawdopodobnie w pierwszej trójce najrówniejszych brytyjskich grup tej dekady – nie splamili się ewidentnie kiepskim kawałkiem na żadnej z trzech płyt, co prawda absolutów też nie rodzą, ale w tych trudnych czasach można na nich polegać jak na (przysłowiowym) Zawiszy. Tyczy się to również „Better Things”, choć osobiście po obiecującej zwrotce i ładnym mostku pomyślałem: „oho, znam ich piosenki, więc wiem, co się za chwilę zdarzy”, oczekując (przysłowiowej) wisienki na torcie, tymczasem jej tam nie było. Reszta jak zwykle: produkcyjnie nagranie jest doszlifowane w najdrobniejszym detalu, głos Cadbury’ego działa kojąco, chce się do tego wracać, chociaż wszyscy wiemy, że South mieli już better things, że posiadają kilka bardziej singlowych singli – „Colours In Waves” czy „A Place In Displacement” niech zaświadczą, żeby nie podcierać się klasyką Trójkowego Ekspresu. (ka)
Weezer - Pork & Beans (6/10)
Jeśli kiedykolwiek można było traktować ich poważnie (choć akurat w przypadku Weezera raczej ciężko o szczyptę powagi), to warunkowo po raz ostatni jakieś 6 lat temu. Po „Make Believe” prawdziwym wstydem byłoby się przyznawać, że nawet z odrobiną zainteresowania wypatruje się nowej płyty chłopaków z Kalifornii. Oni jednak w 2008 postanowili udowodnić nam, że mogą mieć jeszcze kilka niezłych kart w zanadrzu i jedną rzucają na stół na dwa miesiące przed premierą nowego krążka. Wyprodukowana przez Jacknife’a Lee piosenka nie jest ani zbyt beztrosko lekka (bo ile oni mają już lat na karku!), ani nieznośnie ciężkawa (ale znowu tacy wiekowi jeszcze nie są), a jej chwytliwość i nonszalancję odkrywa się dopiero z czasem. Nie da się ukryć, że w „Pork & Beans” niemal na każdym kroku słychać upływ czasu, który dosięgną naszych bohaterów z Weezera, ale po tym jednym rozdaniu ich blef z Czerwonym Albumem może wcale nie być mocno nieudany. (kw)