Miesiąc w singlach: luty 2008
Tak, naprawdę będziemy to robić co miesiąc. Oto przegląd piosenek, które w mijającym miesiącu poruszyły lub nie poruszyły nas najmocniej. Przy okazji redakcja chciałaby odnotować mniej lub bardziej interesujące propozycje takich wykonawców, jak Wynter Gordon („Surveillance”), Kelley Polar („Entropy Reigns”), Lykke Li („Little Bit”), Mystery Jets („Young Love”), We Are Scientists („After Hours”) czy Mahjongg („Tell The Police The Truth”), dla których zabrakło w miejsca w poniższej dziesiątce.
Alphabeat - Fascination (7/10)
Alphabeat zabierają nas w krąg poszukiwań tegorocznego odpowiednika Tigercity. Mimo że „Fascination” zaczyna się jak Guillemots, dalej przekonujemy się, że nie tędy droga, jeśli chodzi o porównania do innych wykonawców. W rodzinnych stronach okryty platyną debiut sympatycznych Duńczyków zapowiada się jako radosna przygoda z chwytliwym popem, rzecz jasna tym przypominającym lata 80. (tak tak, znowu ta dekada i znowu zaserwowana w ten, a nie inny sposób). Przygotujcie się zatem na podróż do niezwykle pozytywnego świata uwspółcześnionych brzmień ABC, The Human League, Tears For Fears i innych klasyków gatunków. Może dzięki Alphabeat świat na chwilę stanie się trochę lepszy? (kw)
Clinic - Free Not Free (6/10)
„Free Not Free” ma wszelkie predyspozycje by się podobać – ładną melodię, klasyczne rozwiązania harmonijne, ciekawe, indie-popowe instrumentarium. To mogłaby być jedna z najbardziej delikatnych i urokliwych ballad w wykonaniu grupy Clinic. Mogłaby, gdyby nie świdrująca gitara niszcząca misternie budowaną strukturę w momentach, kiedy kompozycja wydaje się na dobre zakorzeniać w klimatach muzycznej sielanki. Taki już urok twórczości tych brytyjskich weteranów sceny alternatywnej. Jedyne, czego w ostatnim czasie można po nich oczekiwać, to równy i przyzwoity poziom kolejnych wydawnictw, co w kontekście ich występu na tegorocznym Off Festiwalu powinno ucieszyć nie tylko zagorzałych fanów tego zespołu. (pn)
Foals - Cassius (4/10)
To fascynujące, że jest rok 2008 i wciąż da się ubić interes na takim graniu, jakie prezentuje grupa Foals. Przyznaję, że w 2002 Rapture czy Radio 4 potrafili zrobić wrażenie tego rodzaju pomysłem na muzykę, potem Bloc Party podrasowali go na debiucie wielkomiejską brytyjską wrażliwością. Foals są gdzieś pomiędzy nimi wszystkimi i nie mówiąc zupełnie nic nowego, zdobywają rzesze sympatyków. To zawsze lepsze niż kolejne klony The Libertines czy Coldplay, kawałek jest żwawy i umiarkowanie przebojowy, niemniej jednak fakt, że fani grupy doszukali się u niej własnego stylu wprawia mnie w niesamowitą konsternację. Przy tak dynamicznym rozwoju zdarzeń faktycznie Out of Tune mogą śmiało uderzać ze swoim debiutem na Wyspy. (ka)
Glasvegas - It’s My Own Cheating Heart That Makes Me Cry (4/10)
Sądząc po tej piosence, atrybutami statystycznego miłośnika Glasvegas powinny być chusteczki higieniczne i zapalniczki. Jeśli jesteście fanami indie-rockowych tearjerkerów, ta wydana w Walentynki (!) ballada to coś dla Was. „It’s My Own Cheating Heart” jest tak ckliwe i pretensjonalne, jak tylko można sobie wyobrazić. Gitarowa ściana dźwięku mieniąca się zarówno ideami Phila Spectora, jak i The Jesus & Mary Chain plus skrajnie przerysowany szkocki akcent emocjonalnego wokalu – hm, przypomina się taki zespół The Twilight Sad, któremu Sajewicz przyłożył odrobinę za mocno w ubiegłym roku. Glasvegas to ta sama drużyna średniej skądinąd Scottish Premier League, lecz bardziej rejony Kilmarnock niż Celticu, więc kariery w Lidze Mistrzów nie wróżę. (ka)
Gnarls Barkley - Run (7/10)
Jak to jest napisać „Crazy”? Dziewięć tygodni na pierwszym miejscu listy singli w Wielkiej Brytanii (to był najdłużej utrzymujący się na szczycie kawałek od czasów „Love Is All Around” Wet Wet Wet! A w żaden sposób nie kojarzył się z Hugh Grantem), numer dwa Billboardu i niezliczone ilości tygodni w czołówkach list kilkunastu innych krajów. To obok „Hey Ya!” OutKast prawdopodobnie jeden z najbardziej rozpoznawalnych singli dekady. Jak to jest napisać coś po „Crazy”? Gdy się ma zadatki na bycie Michaelem Jordanem i Scottiem Pippenem muzycznego świata, nie stanowi to problemu. „Run” raczej nie otrze się o podium, ale i tak Gnarls Barkley mogą otwierać swoje Budweisery i oblewać sklejenie naprawdę niezłego numeru. Oldskulowe brzmienie, soulowo-funkowy klimat i zabójcze tempo. Coś jak „Hold On, I’m Comin’” Sama & Dave’a lub James Brown na przyspieszonych obrotach. Wstydu nie ma. (ms)
Guillemots - Get Over It (6/10)
Nie można się przyczepić do wysokiej jakości tkanki dźwiękowej, szytej przez dwa przecinające się zestawy perkusyjne. Trudno też zdezawuować jakiś konkretny kompozycyjny zabieg (nienaganny refren). Nie ma żadnej wyraźnej obniżki formy. Jednak jeżeli tak ma wyglądać cały album, a drugi znany już utwór „Kriss Kross” na to wskazuje, to nie dostanie on ode mnie więcej niż sześć-siedem. Epickość genialnego „Trains To Brazil” zastąpiona została przez bombastyczność „Get Over It”. Niby różnica niewielka, ale to jednak niuanse decydują. Na plus zaliczam świetną formę wokalną Dangerfielda, który po raz kolejny udowadnia jak plastycznym głosem operuje. Nie szukając dalej dziury w całym: umiarkowanie rekomenduję. (jr)
Nick Cave & The Bad Seeds - Dig, Lazarus, Dig! (7/10)
Nick Cave wykorzystuje koniunkturę i ponownie uzewnętrznia to, co gra i śpiewa głęboko w jego artystycznej duszy. Kto wie, może nawet jest w najlepszej formie od lat. „Dig, Lazarus, Dig!”, tytułowy singiel z najnowszego albumu tego legendarnego piosenkarza, nagranego z równie legendarnymi The Bad Seeds, to powrót do jego charakterystycznej, poetyckiej narracji i wyjątkowego talentu do snucia nietuzinkowych opowieści. Podkład muzyczny jest dla odmiany bardziej melodyjny i zdecydowanie łatwiej strawny niż to, co zaserwował nam Grinderman. Płyta długogrająca już na dniach i mam przeczucie graniczące z przekonaniem, że tym razem znów nie będzie wpadki. Nick Cave starzeje się jak wino? Raczej jak szkocka whiskey! (pn)
R.E.M. - Supernatural Superserious (6/10)
Zwykle irytacja rozczarowanych fanów zdaje się być nieunikniona w przypadku, gdy kultowy artysta nagrywa płyty nie budzące już tylu pozytywnych emocji, co ich wspaniałe poprzedniczki. Oto cena jaką przyszło płacić za sukces – po wspięciu się na pewien poziom, lepiej milczeć, niż wydać album najzwyczajniej przeciętny. R.E.M., jedna z najważniejszych ikon popkultury przełomu lat 80. i 90., powtarza ten niezbyt szczęśliwy scenariusz powolnego odchodzenia w niesławie. Nie da się zaprzeczyć, że od czasu „New Adventures In Hi-Fi”, kolejne wydawnictwa zespołu (jakkolwiek by ich nie ratować mianami zachwycającego nudziarstwa), tracą wiele z jego uprzedniej świeżości i dynamiki. Jednakże Stipe postanowił udowodnić, że pomimo chwilowego załamania formy, R.E.M. wciąż potrafi grać tak dobrze, jak 15 lat temu i właśnie dlatego singiel „Supernatural Superserious” promujący ich nowy krążek „Accelerate” wzbudza tak wiele kontrowersji. Jedni widzą w nim nawiązanie do rockowego brzmienia z „Monster” oraz nadzieję na wielki powrót grupy do dawnej świetności. Drudzy, sceptycznie krytykują najnowszy wyczyn zespołu, widząc w nim jedynie desperacką autoparodię. Którzy maja rację – okaże się 31 marca. (kmw)
Sam Sparro - Black & Gold (8/10)
Kiedy miesiąc temu Marta zachwalała z każdej możliwej strony kawałek Hercules & Love Affair, kręciłem po cichu nosem, bo choć „Blind” to utwór przynajmniej dobry, jest w nim coś lekko mnie drażniącego: może to zbyt wielka egzaltacja w głosie Antony’ego, a może poszli do lasu. Z tym większym przekonaniem wysuwam mojego kontrkandydata do zabawy Taking Sides. Stylistycznie singiel Sama Sparro penetruje nieco inne rejony, ale efekt końcowy jest podobny: oto dysponujący niecodzienną głębią, soulowy wokalista podejmuje wyzwanie zapełnienia parkietu. „Black & Gold” wykorzystuje do tego szereg narzędzi electro-popowych, budując dramaturgię finałowej części kilkoma gęsto nałożonymi powłokami syntezatorów. Intymne intro i równie dystyngowane outro spinają liryczne wyznanie Sparro. Pomimo kilku futurystycznych zabiegów aranżacyjnych najważniejsze w „Black & Gold” jest poczucie, że piosenka znakomicie odnalazłaby się w dowolnym kontekście czasowym: mogłyby śpiewać ją wielkie soulowe głosy sprzed czterech dekad, mogłaby stać się kolejnym światowym hitem Culture Club w 1984 roku, mogłaby odnaleźć się w triphopowych realiach lat dziewięćdziesiątych. Cieszmy się więc, że jest tu i teraz, a ty, Sam, zagraj to jeszcze raz. (ka)
Santogold - L.E.S. Artistes (6/10)
Gwiazda drugiego planu, schowana do tej pory gdzieś za M.I.A., udowadnia, że jej wyjście zza pleców bardziej znanych koleżanek i kolegów to będzie jak najbardziej słuszne posunięcie. Santogold planuje wydanie debiutanckiego krążka późną wiosną, a ta pora roku jak ulał zdaje się pasować do temperamentu tej producentki, DJ-ki i od niedawna solowej artystki. Z pomocą tabunu innych ziomali (Diplo, Switchem i Spank Rockiem na czele) Santogold prezentuje się z jednej strony jako kontynuatorka tradycji M.I.A., z drugiej – jako ktoś, kto z powodzeniem mógłby zastąpić niejedno rockowo-punkowo zawodzącą wokalistkę. A „L.E.S. Artistes” to żywy przykład tego, jak zaraźliwie przebojowa może być ta babka! (kw)