Screenagers Jukebox #26: październik 2014

Kuba Ambrożewski

Wbrew temu, co sugeruje mało wyszukana nazwa, której rozszyfrowywanie w tym miejscu byłoby drażniąco trywialne, Underground Lovers byli zespołem na wskroś współczesnym. Choć nie powinienem o nich pisać w czasie przeszłym, bo po zawieszeniu działań na przełomie stuleci od kilku lat Vincent Giarrusso i Glenn Bennie znów grają razem, w ubiegłym roku wydali nawet nowy album. Zasadnicza część ich historii jest jednak rozpięta w okresie 1991–1999, kiedy ukazało się sześć pierwszych płyt grupy. Nie będę Was przekonywał, że formacja z Melbourne należy do artystycznych pionierów tego okresu, ale fakty są takie, że w obrębie szeroko rozumianego rocka alternatywnego ich dorobek prezentuje się eklektycznie, tworząc zadowalający kolaż trendów składających się na gitarowy niezal ostatniej dekady XXI wieku. I tak choćby uznawany czasem za ich opus magnum „Leaves Me Blind” z 1992 podąża shoegaze’owym traktem, przynosząc wyjątkowo kompetentne ujęcia przesterowanych wioseł, a następujący po nim „Dream It Down” z 1994 stawia na subtelniejszą, bardziej piosenkową formułę. Albo jedna z wczesnych perełek – „Everybody’s Favourite” z 1991 roku – ballada antycypująca niemało amerykańskiego indie-rocka tej dekady. Ale ponieważ życie jest na takie studia mimo wszystko za krótkie, w kwestii Underground Lovers polecam kompilację najlepszych cutów, zatytułowaną „Wonderful Things”. Jest dobra.

Po stosunkowo wyciszonej, gitarowej płycie „Rushall Station”, w ewolucji popularnych „Undies” przyszła też pora na elektronikę, która panoszy się m.in. na „Ways T’Burn” (1997). Singlowe „Jumbled In The Common Box” opiera się na bicie zaczerpniętym w całości z muzyki... jungle, co jest dość nietypowym rozwiązaniem jak na kapelę specjalizującą się dotąd w niezależnym rocku. Naprawdę pomysł z elektroniką odpala dopiero w „Starsigns”, zbudowanym wokół tępego, rave’owego bitu rodem z Haciendy, wysoko zestrojonych gitar i melodeklamowanego „śpiewu” Vince’a, uzupełnianego przez dream-popowe chórki. Jeśli czujecie się, jakbym właśnie zreferował zawartość płyty „Technicolour” Disco Inferno, to wszystko się zgadza – ten numer to czysty Ian Crause. Nie wiem, może Underground Lovers mieli ważniejsze piosenki, ale ta chwilowo robi mi najlepiej.

Underground Lovers – Starsigns

Rafał Krause

Znacie to. Wydany w 2001 roku przebój ze składanki Pepsi Faza 3 (promowanej przez m.in. Radiostację), wpisujący się - za sprawą swojej konwencji – w ówczesny boom na brzmienia funkowo-klubowe (rok wydania utworu zbiega się z premierą m.in. „Elektreniki” Reni Jusis i debiutu Smolika), zaskarbił sobie sympatię wielu odbiorców. Problem w tym, że nikt nie wie, kto jest jego autorem. Spróbujcie, wygooglujcie. Titi Twister to zespół widmo. Niestety, nigdy nie wydał oficjalnie płyty. Ale fanom „Latin Taxi Driver” polecam obadać ich stronę na bandcampie – znajduje się tam płyta demo z roku ’98 oraz materiał z debiutanckiego LP. Cóż mogę dodać na temat samego utworu? Spedalone trochie ale ma polot - donosi jeden z komentujących kawałek na portalu YouTube. Fakt, nie ma tu bezkompromisowej energii Jamiroquai, ale jest urzekająca zwiewność, wokalista na rauszu i sunący groove. Absurdalny tekst à la modni wtedy Blendersi, choć zdecydowanie zawstydzający poziomem abstrakcji Glennskiego i spółkę, odsyłając ich infantylizm do ligi polskich kabaretów. Bo czymże jest pojemna metafora latynoskiego roweru, jeżeli nie błogim uczuciem radości, która wyzwala się podczas refrenu? Dla mnie każdy dzień jest świętem, kiedy trafiam na okolice klawiszy rhodes, wibrafonu oraz snującego się falsetu. Skład: Pepek, Palec, Groocha, Piter, Maniek i Pagan.

Titi Twister – Latin Taxi Driver

Krzysiek Kwiatkowski

Losy Lesley Gore w porównaniu z innymi teen popowymi gwiazdami lat sześćdziesiątych wydają się dosyć nudne. Być może to właśnie brak większych skandali w życiorysie spowodował, że już w następnej dekadzie powoli spadała z orbity zainteresowań słuchaczy. Najintensywniejszy moment w jej karierze przypadł na rok 1963. Wtedy to Stany zostały podbite przez dwa single: feministyczny "You Don't Own Me" oraz młodzieżowe "It's My Party".

Ledwie szesnastoletnią Lesley wspierał producent Quincy Jones. "It's My Party" w takim położeniu nie miało więc wyjścia - musiało stać się wielkim przebojem. Kunszt tej piosenki polega na przekonaniu słuchacza, że miłosna błahostka - z perspektywy dorosłej osoby - może być poważnym problemem dorastającej nastolatki. Sytuacja nie jest przedstawiona na zasadzie płaczu do poduszki. Zadziorność oplatana bezsilnością porusza: why was he holding her hand, when he's supposed to be mine. Niebagatelnym momentem jest jednak sam refren, gdy Gore tonem księżniczki śpiewa: it's my party, and I'll cry if I want to, lecz za chwilę rozbrajająco mądrze dodaje: you would cry too if it happened to you. Wszystko to jednak by się rozmyło, gdyby nie odpowiednia aranżacja, oparta o schematy bubblegum popu. Najważniejsze zdaje się być samo eleganckie sterowanie kompozycją - prowadzące główną narracje zwrotki (z charakterystycznym dla girl group chórkami) wyśmienicie współpracują z wybuchającym emocjami refrenem. Do tego "It's My Party" właściwie nie ma kiedy się zepsuć, trwa przecież dwie minuty z hakiem.

Szukacie popowej perfekcji? Możecie już przestać.

Lesley Gore - It's My Party

Karol Paczkowski

W całym kiwi-popie nie było nuty tak złowrogiej. Stojący za projektem Snapper, niedawno zmarły Peter Gutteridge, w 1988 zostawił za sobą przyjemne dreszcze The Chills i spokojne brzdąkanie The Great Unwashed, brudząc sobie ręce smarem motocyklowym. Motoryka to słowo klucz – repetytywne gitary i organy pamiętają Suicide. Do tego silny wpływ surowego shoegaze'u i noise-rocka, jak gdyby Gutteridge słuchał na przemian The Jesus & Mary Chain i feedtime. Dwa lata później kawałek podobnie pachnący skórą nagrają Sonic Youth, nazywając go „Dirty Boots”. Ponad dekadę później do mainstreamu wjadą dziarsko Black Rebel Motorcycle Club i zasiedzą się w tej atmosferze aż do znudzenia. Ale „Buddy” nie jest tak oczywiste. Cała plejada nowozelandzkich zespołów z Flying Nun wychylała się poza ramy charakterystycznie unikającej produkcji, brzęczącej piosenki, żeby wspomnieć tylko, co wyprawiali Tall Dwarfs. Snapper również jest projektem unikalnym, bo najcięższym z całej piosenkowej sceny. Debiutancka EP-ka z doskonałym „Buddy” jest jeszcze dość bezpieczna, longplaye będą o wiele bardziej mroczne i hałaśliwe. „Shotgun Blossom” i „A.D.M” jako całości nie umywają się jednak do czterech tracków z pierwszego wydawnictwa, perfekcyjnie balansujących między jasną, nie-eksperymentalną spuścizną Dunedin sound, a zatracaniem się w półmrocznych przesterach. Natomiast lirycznie „Buddy” to po prostu bunt w pigułce, szczere i szlachetne pierdol się: „No more buddy-buddy/No more messing around/I'm not gonna be your/Be your fucking clown”. Mimo ładnej linii wokalnej, nie da się więc do tej piosenki przytulić. A tak w ogóle, to słowo snapper funkcjonuje w slangu w nieco ciekawszym znaczeniu , o czym wspominał zresztą kiedyś niesforny George Carlin.

Snapper - Buddy

Ania Szudek

„Vacation From Love”, pierwszy utwór z „Let’s Part In Style” Chinawoman, doskonale wprowadza słuchacza w klimat stylowego pożegnania. Michelle Gurevich deklamuje swój monolog na tle żałobnie powolnego dudnienia basów i instrumentów perkusyjnych, tu i ówdzie przerywanego didaskaliami: dźwiękami klawiszy, gitary, saksofonu i skrzypiec. Czarny humor artystki ujawnia się nie tylko w bezpardonowo szczerym tekście („You want to see me every day/And still expect a boner”), ale też w pojedynczych fałszach partii instrumentalnych, które każą patrzeć z przymrużeniem oka zarówno na ponurość aranżacji, jak i na kreację artystki. Jest w muzyce Chinawoman coś z Leonarda Cohena (barwa głosu), coś z Nico (artykulacja) i coś z Molly Nilsson (klimat), choć od tej ostatniej różnią ją urozmaicenie kompozycji i przywiązanie do szczegółu. Jeśli więc szukacie muzyki stylizowanej, ale tylko pół serio, „Vacation From Love” może okazać się strzałem w dziesiątkę.

Chinawoman – Vacation From Love

Jędrzej Szymanowski

Moja znajomość dyskografii zespołu Toto jest bardzo nikła, nie ukrywam. Im więcej jednak słucham na co dzień rozmaitych Złotych Przebojów i ZET-ek Gold, tym bardziej przekonuję się, że to w gruncie rzeczy może być to To – mój (ulubiony?) zespół. W myśleniu na temat Toto często odrzuca powszechne pojęcie o ich dziadostwie i intuicyjne kojarzenie z tandetnym wąsatym rockiem. Gdyby jednak – choćby najbardziej pobieżnie – wziąć pod uwagę flagowe single Lukathera i spółki krążące na ciągłej rotacji wyżej wspomnianych stacji radiowych, ich klasyczne okładki z obowiązkowym wykozaczonym mieczem zaczynają jawić się raczej jako emblemat z premedytacją jajcarski.

„Africa” to sprawa oczywista – absolutne cacko, w którym praktycznie każdy motyw należy dziś rozpatrywać w kategoriach ikoniczności: szarpane akordy z podstawy, elegancka harmonizacja wokali, historyczne klawiszowe solo, no i oplatająca to wszystko całkiem w gruncie rzeczy nietypowa melodyczność. „Rosanna” – też nie ułomek: zrelaksowany vibe, zabawy dynamiką, akcenty dęte i wywijanie melodii z wprawą Daryla Halla. Nawet pieprzone „Hold The Line”, najjawniej rockerski z hitów grupy, ma w sobie pewien wstydliwy urok (choć do jego rozpatrzenia musielibyśmy uruchomić już pewnie kryterium Harleya-Dudikoffa). Te utwory towarzyszą nam przez całe życie, gdzieś tam zawsze grają: w pracy, w markecie czy u fryzjera. Nie każdy zdaje sobie sprawę z tego, że za wszystkimi tymi piosenkami stoi jeden, dosyć niezdecydowany zespół, od lat rozdarty między kopaniem po mosznach w barowych bójkach i sączeniem drinków z palemką na jachcie.

Do takiego rozdarcia potrafiło w karierze Toto dojść nawet w obrębie jednego utworu. „Stop Loving You” z siódmego długograja grupy też nietrudno spotkać na playliście którejś ze wspominkowych stacji radiowych. I nic dziwnego – przecież to killer. Nieco nerwowa zwrotka osadzona na funkowym groovie bliskim „Too Shy” Kajagoogoo (jeszcze raz: Złote Przeboje reprezent) zostaje tu nagle skonfrontowana z błyskawicznym pre-chorusem o nośnej zespołowej harmonii. W tle cztery tłuste, zamaszyście puszczone (niby rotundowym ruchem Pete’a Townshenda) akordy i konieczne w takim wypadku chwackie przejście perkusyjne prowadzą do ekstatycznego refrenu. I jest: równie słodka, co krzykliwa, Bezwzględna Harmonia pudelrockowców, czyli wygrywanie życia w pełni. W chórkach Jon Anderson – to nie żart. Po takim refrenie zmotywowany Joseph Williams szarżuje już w kolejnej zwrotce tak, że mało nie wyjdzie z siebie, zaś Steve Lukather w mostku szarpie się z wiosłem, jakby tracił równowagę, ale robi to na sposób wręcz matematyczny – zwodzi nas, ani przez moment nie zdradzając taktomierza. Cóż, najwyraźniej znalazłem się właśnie w momencie, gdy największą radość czerpię, odnajdując wszystko co dobre w muzyce w dokonaniach takich „tuzów”, przeciwko którym należy się przecież wyłącznie buntować. Pozdrawiam czytelników. Robimy Toto!

Toto – Stop Loving You

Katarzyna Walas

Dziś polecać będę tercet egzotyczny. Wiem, nie brzmi to specjalnie porywająco, przełammy jednak uprzedzenia. Dr Buzzard’s Original Savannah Band tworzyli przede wszystkim August Darnell, Stony Browder oraz Cory Daye. Cała trójka miała nieodpartą chęć dekonstruowania disco, przy czym owo rozkładanie disco na czynniki pierwsze w przypadku Dr Buzzard poszło w zupełnie innym kierunku niż to, sygnowane kilka lat później kompilacją Mutant Disco wydaną przez legendarną wytwórnię ZE. Dla wyjaśnienia – Darnell po rozpadzie grupy zrobił sporo dobrej roboty jako producent ZE, a także promował estetykę tropikalnego gangstera w Kid Creole And The Coconuts.

Muzyka Savannah Band to doskonale napisane, pełne przeuroczych hooków kawałki. Mamy tu nawiązania do bigbandowej tradycji lat 30. i 40., na tle których motywy wyciągnięte prosto z samby, rumby i cha-chy nadają całości egzotycznego, ale jednocześnie szlachetnego charakteru. Wszystko to może wydawać się mało cool połączeniem, którego wynik nadaje się wyłącznie dla starszych ludzi. Savannah Band udało się jednak za pomocą kontrowersyjnych środków stworzyć muzykę, która nigdy się nie przeterminuje – zawsze będzie zapotrzebowanie na piosenki, które słuchaczowi dadzą poczuć się jakby znajdował się na wakacjach swojego życia. Zresztą, żeby przekonać się o ponadczasowości kawałków zespołu wystarczy pogrzebać na whosampled – po sample z utworów Dr Buzzarda sięgała i nadal sięga spora ilość raperów (m.in. A Tribe Called Quest, Ghostface Killah czy De La Soul).

Moim ulubionym utworem w dyskografii grupy wciąż jest „We Got It Made / Night And Day” – ich… pierwsza kompozycja z debiutanckiej płyty. Mam cichą nadzieję, że tych, którzy z Savannah Band nie mieli jeszcze do czynienia oczaruje ona równie mocno, jak mnie.

Dr Buzzard’s Original Savannah Band – We Got It Made / Night And Day

Kuba Ambrożewski, Rafał Krause, Krzysiek Kwiatkowski, Karol Paczkowski, Ania Szudek, Jędrzej Szymanowski, Katarzyna Walas (27 października 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także