15 najlepszych kawałków Viniego Reilly'ego
Dziś sam jestem dziadkiem. A czy jest coś bardziej dziadowskiego niż delektowanie się solówkami typa, o którym John Frusciante z zespołu Red Hot Chili Peppers powiedział, że jest najlepszym gitarzystą świata? Tak, zdarzało mi się zapuszczać głębiej w świat estetycznego uwiądu. Z czym zresztą nie miałem problemu, bo od nowej (dla mnie) muzyki wymagam już tylko tego, by mi za bardzo nie przeszkadzała. Cokolwiek ponad traktuję w kategoriach bonusu. Konfrontacja z Durutti Column, przekładana z roku na rok, była więc jak wygrana na loterii, bo nie zachwyciłem się tak dorobkiem żadnego artysty, od czasu wygaszenia mojej aktywności na łamach Screenagers.pl. Nie jest to przypadek, bowiem z takimi poètes maudits jak Vini Reilly, tworzącymi bardziej dla siebie niż dla świata i rezydującymi na peryferiach historii, jakoś z automatu czuję duchowe pokrewieństwo. Nie mówiąc już o tym, że Reilly, tak jak i inni wielcy samotnicy jego pokroju (Arthur Russell, ale i Charlotte Brontë), zdołał w kompletnym oderwaniu od rzeczywistości wykształcić unikalny (właśnie dlatego) język wypowiedzi artystycznej.
The Durutti Column - Estoril A Noite („Amigos Em Portugal”, 1983)
Zamieszczona tutaj miniaturka zgrabnie ilustruje jego metodę twórczą. Reilly, choć mógłby nakurwiać salto, robiąc ze strunami i gryfem rzeczy, o jakich nam się nie śniło, stawia na estetykę i nieśpiesznie snuje smuuuutne mikrodygresje wokół paru akordów, niczym Manuel Göttsching wokół słynnej pętli na „E2-E4”, tyle że bez takiego rozmachu.
Ed Banger & The Nosebleeds - Ain't Bin To No Music School („Ain't Bin To No Music School/Fascist Pigs”, 1977)
Nie wiem, czy Vini Reilly był jedną z tych kilkunastu/kilkudziesięciu osób, które, jak głosi legenda miejska, w 1976 roku pod wpływem zbiorowej epifanii, tzn. koncertu Sex Pistols w Manchesterze, rozpoczęły karierę muzyczną, ale faktem jest, że już rok później grał punk w osiedlowym składzie. I robił to dobrze, choć krótko. Kto wie, jak potoczyłyby się losy The Smiths, gdyby Reilly trzymał się z Nosebleeds, gdy dołączył do nich Morrissey. Powiedzmy jednak, że historia miała dać im drugą szansę.
The Durutti Column - Dance II („Circuses and Bread”, 1986)
Spiritus movens Durutti Column improwizuje tak jak Keith Jarrett na „The Köln Concert”, jakby jego posunięciami kierowały zakazy, a przy radykalnie zawężonej palecie usiłował odmalować to wszystko, co mógłby, gdyby nic go nie ograniczało. Jak mawiał inny ex-punkowiec: „zanim zagrasz dwie nuty, naucz się grać jedną i nie graj choćby jednej, zanim nie będziesz miał dobrego powodu, by to zrobić”.
The Durutti Column - Woman („Someone Else’s Party”, 2003)
Kot i dzieci oraz cała masa przesłyszanych, prześwietlonych klisz. Problemy trzeciego świata jako antidotum na problemy pierwszego świata. Szukanie ukojenia we wspomnieniu rytuałów, które dawno już wypadły z harmonogramu i które chciałoby się na powrót w nim umieścić. Ale to kiedyś, kiedy będzie wreszcie można zająć się tym, czym by się chciało.
Morrissey - Late Night, Maudlin Street („Viva Hate”, 1988)
Wikipedia twierdzi inaczej, ale w moich uszach to jest Durutti Column plus Morrissey. Który, swoją drogą, wypełnia lukę wpisaną we wszystkie line-upy DC, bo czy to są numery instrumentalne, czy też nie, Reilly zawsze gra (i okazjonalnie śpiewa) tak, jakby tylko akompaniował. Wtedy frontmanem jest słuchacz, więc każdy ma takie Durutti Column, na jakie zasługuje. Natomiast trzeba przyznać, że interpretacja Morrisseya jest raczej cudowna.
The Durutti Column - Without Mercy pt 1 („Without Mercy”, 1984)
Gdy muzyk rockowy idzie w poważkę, gdzieś na świecie umiera bogu ducha winny kotek. Na szczęście Vini Reilly to nie jest George Michael czy Grzegorz Markowski, w jego przypadku ten krok nie wynika z potrzeby nadania swej muzyce akademickiej rangi, lecz stanowi naturalne rozwinięcie wcześniejszych koncepcji. Bowiem od jego kunsztownych, minimalistycznych pętli do muzyki współczesnej nie jest specjalnie daleko. Ponadto cechuje go to, czego brakuje większości straceńców, którzy się na to porywają - zna umiar.
The Durutti Column - E.E. („Say What You Mean, Mean What You Say” [EP], 1985)
Temu, młodszemu o rok, wydawnictwu przyświeca z kolei nieco inna idea - to, co na „Without Mercy” zostaje rozciągnięte na niespełna 40 minut, tu ulega kompresji. Może to próba powrotu do comfort zone, może ćwiczenie stylistyczne, ale faktem jest, że ta EP-ka to destylat.
The Durutti Column - Blind Elevator Girl - Osaka („Circuses and Bread, 1986)
W Japonii potrafią doceniać niedocenionych artystów. Ci z kolei potrafią się odwdzięczyć. Muzyka klawiszowa nie będzie nigdy habitatem Reilly’ego, ale o sukcesie jego eksperymentów z syntezatorami decyduje właśnie ekspozycja ich sztuczności. A przecież sztuczność nie jako efekt uboczny, a cel sam w sobie, to esencja japońskiej popkultury.
Vini Reilly - My Country („Vini Reilly”, 1988)
Jak przystało na eskapistę, nasz bohater nie przepadał za ziemią ojczystą. Nawet nie dlatego, że na jego koncerty przychodziły po dwie osoby, z czego jednej zwykle się nie podobało. Reilly po prostu nie był zbyt szczęśliwy widząc, w jakim kierunku zmierza Zjednoczone Królestwo pod wodzą Żelaznej Damy. Dał temu wyraz przy pełnej świadomości, że jego głosu i tak niemal nikt nie usłyszy. Wkurw tli się więc cichutko pod złowrogimi kaskadami wytłumionych gitar, a „My Country” pozostaje groźbą realną, bo niewypowiedzianą.
The Durutti Column - Favourite Painting („Deux Triangles”, 1982)
Warto wertować b-side’y, EP-ki, reedycje i odrzuty Durutti Column, bo można się natknąć na tego rodzaju mikrocudeńka. Warto też wykazać się cierpliwością, bo one lubią się długo rozkręcać. Przykładowo „Favourite Painting” przez cztery ze swych pięciu minut flirtuje z muzyką z saloonów, by na ostatniej prostej rozwinąć się bez uprzedzenia w przepiękną kodę. To wszystko, co Reilly potrafi zrobić z gitarą, robi tu z pianinem.
The Durutti Column - Amigos Em Portugal („Amigos Em Portugal”, 1983)
Są takie chwile, gdy na dźwięk tej płaczliwej, wysoko brzmiącej gitary, który wskakuje mi do plejlisty na shuffle’u, sięgam po telefon, by wylosować coś innego, bo ileż można. Jednak wtedy przypominam sobie, że po tych kilku pierwszych taktach, tuż za rogiem pojawia się mój ulubiony motyw, a potem jest klawiszowy interwał i powtórzenie, i przecież byłoby nietaktem przerwać tę historię, nie wysłuchawszy jej do końca, nawet jeśli nie da się do tego biegać.
The Durutti Column - No More Hurt („Someone Else’s Party”, 2003)
Muzykę popularną tworzą młodzi ludzie, z myślą o takich jak oni młodych ludziach. Co zwykle sprawia, że gdy jedni i drudzy dobiją wieku średniego, traci ona rację bytu (w swej dotychczasowej formie), z czym zaskakująco niewielu artystów potrafi sobie poradzić. Jednak muzycy, którzy myśleli o sobie i swej publiczności (co zwykle na jedno wychodzi) w zupełnie innych, pozaczasowych kategoriach, przechodzą przez kryzys wieku średniego jakby z większym wdziękiem. Pięćdziesięcioletni Reilly też niby pokazuje przysłowiowy rockowy pazur, ale jest to awantura raczej intymna (I miss your little girl, she said I shoudln’t sing), więc i wkurw przegrywa z czułością. Na szczęście.
The Durutti Column - Sketch for Summer („The Return of the Durutti Column”, 1980)
Pierwsza oficjalna kompozycja DC zawiera w sobie wszystko, co kiedykolwiek pod tym szyldem powstało i jeszcze (mam nadzieję) powstanie. Czyli byle jakie, szkicowe metrum i równie porywającą, co oszczędną narrację Reilly’ego. Swoją drogą, nie zdziwiłbym się, gdyby był to pierwszy take, jaki Martin Hannett zarejestrował w studiu, próbując znaleźć pomysł na tego chłopaka, i na tym by stanęło. Przy tej formule naprawdę nie trzeba było gmerać.
Morrissey - Suedehead („Viva Hate”, 1988)
Stephen Street, pff. Nie jestem pewien, czy za ikoniczny riff na samym początku tego doskonałego utworu odpowiada akurat Vini Reilly, ale to na niego poza Morrisseyem powinien był spłynąć cały splendor, bo ta drobiazgowa ornamentyka, brzmienie klawiszy i gitary - to import z Durutti Column. Gdyby ludzkość zajmowały takie niuanse, Reilly byłby bogiem drobnych przyjemności.
The Durutti Column - Never Known („LC”, 1981)
Sam trwałbym zresztą w błogiej nieświadomości, gdybym pewnego deszczowego dnia w biurze nie przełamał swojej niechęci do Einstürzende Neubauten, z którym całe życie myliłem Durutti Column, i z nudów nie odpalił „Never Known”. Niby o magii tej kompozycji decydują technikalia - efekty, pogłosy, wzmacniacze, coś tam - ale z mojej perspektywy to jednak przysłowiowy duch w maszynie sprawia, że od pierwszych sekund do ostatnich trwam w totalnym zachwycie. Za co jestem niewymownie wdzięczny, bo w mojej karierze słuchacza miało to miejsce ledwie kilka razy i nie wiem, czy zdarzy się jeszcze kiedykolwiek.
Komentarze
[18 września 2014]