Wiosna Ludów #4
Spring is gently coming back, w przenośni i dosłownie, zarówno w kategoriach powrotu wiecznego, jak również po trzech tygodniach absencji.
Jáfu’Mega - Nó Cego („Jáfu’Mega” LP, 1982, Portugalia)
Nie wiem, czy na łamach „Wiosny ludów” zagościł dotąd bardziej wątpliwy artystycznie wykonawca od ekipy z Porto. Nie zrozumcie mnie źle – to był jeden z najbardziej kompetentnych muzycznie składów portugalskiej musica moderna. Większość członków Jáfu’Mega miała w swoich CV referencje od jazzowo-progresywnej elity portugalskiej rocka lat siedemdziesiątych. Jáfu umieli zatem zagrać wszystko, a ich eklektyczna fuzja nowofalowego rocka i reggae z pewnością wpadała w ucho. Znakiem rozpoznawczym grupy był też wokal frontmana o nazwisku... Luis Portugal – wysoki, krzykliwy, nieco drażniący.
Skoro było tak dobrze, to czemu było tak źle? No dobra, postawmy sprawę jasno – Jáfu’Mega po prostu byli umiarkowanie udaną, portugalską wersją The Police. Momentami wręcz namolną. Ich największy hit „Latin’América” brzmiał, jakby zespół prosił się o wyrok w sprawie o plagiat „Message In A Bottle”. Lista słabych pomysłów jest zresztą dłuższa. Żenujące wykończenie „Só Sai A Ti” melodyjką rodem z „Benny’ego Hilla” zasługuje wręcz na spuszczenie flagi do połowy masztu. By nie przedłużać – wobec energicznych, nowoczesnych kapel w rodzaju Heróis do Mar albo GNR ci goście mogli się wydawać lamusami i kwintesencją bycia uncool.
Ale uncool muzyka bywa często świetna, o czym wiemy od bardzo dawna. Drugi indeks na self-titled płycie Jáfu z 1982 roku unika błędów popełnianych przez swoich sąsiadów i jest jedną z najładniejszych pop-rockowych piosenek w języku portugalskim, jakie znam. Na marginesie rozmarzonej zwrotki tli się sophisti-popowa partia saksofonu, ekstrakt z jazzowego rodowodu grupy. Rockowy, skandowany refren początkowo wydaje się zbyt kanciasty, ale w drugim obiegu rozkwita na bogatej harmonicznie glebie. No i gitara akustyczna w roli instrumentu prowadzącego – duża rzadkość w rockowym nagraniu z 1982 roku. Andy Partridge wyjaśni zagadnienie na przykładzie „English Settlement”. (Kuba Ambrożewski)
Louis Philippe - Endless September („Yuri Gagarin” LP, 1989, Anglia/Francja)
Nie wiem na ile trzeba być muzycznym geekiem, żeby znać Louis Philippe’a, francuskiego piosenkarza, który związał swoją karierę z londyńską wytwórnią el, ponoć legendarną. Dla mnie w każdym razie do niedawna była to postać nieznana, napotkana tylko dzięki nieocenionemu Rate Your Music. Czy Louis Philippe’a zna Mateusz Tondera aka Armando Suzette? Cholera wie, ale obie możliwości otwierają fajną przestrzeń dla interpretacji. Jeśli „tak”, to należałoby jego „September” widzieć w kategoriach jawnego pół-plagiatu „Endless September” Francuza, który, zważywszy na obskurność tego drugiego tracka, można oczywiście uzasadnić moralnie prawami specjalistycznej retromanii; jedni specjalizują się w przywożeniu na Zachód winylowych płyt z wietnamskimi nagraniami z lat 50., inni wyszukują zapomniane perełki przeintelektualizowanego art-popu, aby z nich uczynić przyczółek dla własnej twórczości. Ja nie mam z tym problemu, tym bardziej, że to co Tondera mógłby z „Endless September” zapożyczyć, jest wcale nie tak często eksploatowane nawet w obrębie erudycyjnej indie muzyki. Kolista struktura narracji, która tak dobrze koresponduje z tytułem utworu Philippe’a i która znajduje opis w warstwie lirycznej u Armando Suzette. Miękka, lounge’owa aranżacja, przywodząca na myśl Burta Bacharacha na środkach uspokajających, skontrastowana z progresywnym wykończeniem zwrotek (tu podobieństwo obu piosenek jest szczególnie ewidentne – porównajcie to, w jaki sposób Louis Philippe przerywa błogi flow wejściem pozornego refrenu, z raptownym zakończeniem tematu, kiedy Tondera śpiewa Is gently coming back). Gdzie ja to już słyszałem? Może w wokalnych opracowaniach dżezików u Manhattan Transfer?
Jeśli natomiast, co równie prawdopodobne, polski songwriter nie znał dokonań Francuza, ta budowa piosenek na planie koła, coś w rodzaju muzycznego dnia świstaka, otrzymuje jeszcze jedno, tym razem metafizyczne, uzasadnienie. (Paweł Sajewicz)
Gangway - My Girl And Me („Sitting In The Park” LP, 1986, Dania)
Jeśli ktoś po „Wiośnie” spodziewa się egzotycznych brzmień „muzyki świata”, to radzę od razu przejść do kolejnego wpisu. Ale ta piosenka – choć zaśpiewana po angielsku i zupełnie anglofilska – jest zbyt dobra, żeby jej tu nie umieścić.
Z Gangway było podobnie jak z „duńskim dynamitem” – piłkarską reprezentacją Danii, która podczas Mundialu w 1986 roku demolowała kolejnych rywali na boiskach Meksyku, żeby ostatecznie wrócić do domu przed fazą medalową po sromotnym – przepraszam, ale inaczej się tego określić nie da – wpierdolu od reprezentacji Hiszpanii. Zespół z Kopenhagi w tym samym roku nagrał bardzo solidny album, okraszony singlem życia – oczywistym strzałem, na który nie mieli co liczyć po raz drugi. Jednak z jakiegoś powodu zachodnie rynki muzyczne, zapatrzone przecież w The Smiths, Tears For Fears czy Prefab Sprout, nie powitały duńskiego mondeo-sophisti-indie-popu z otwartymi ramionami. Cóż, Gangway nie mieli może charyzmy pierwszych, rozmachu drugich i artyzmu trzecich, ale tak koronkowych, a jednocześnie przystępnych melodii, jak „My Girl And Me” próżno szukać na większości płyt tamtej ery. Klęskę szczególnie odchorował sam zespół – ich kolejny album ukazał się już w innych czasach, dopiero w 1991 roku i zamiast barokowych aranżacji oferował syntetyczną produkcję a la supergrupa Electronic. (Kuba Ambrożewski)
Lucio Battisti - Con Il Nastro Rosa („Una Giornata Uggiosa” LP, 1980, Włochy)
Składak największych przebojów Lucio Battistiego przywiozłem z ostatnich zagranicznych wojaży, zachęcony notką o „Anima Latina” w ostatniej edycji Porcysowych „Nut/Dźwięków” i tymi kilkudziesięcioma sekundami odsłuchanymi w pracy, zanim któryś ze współpracowników dowiózł kolejną transzę roboty. Czyli właściwie kupowałem tę płytkę w ciemno, jak za jakichś legendarnych lat zerowych. Nie wiem, może po prostu moje oczekiwania były zbyt duże albo też upiorny romantyzm Franco Battiato, którego muzyka przypomina najchwalebniejsze dokonania kontynentalnego horroru klasy B, przyzwyczaił mnie do innych nastrojów, gdy chodzi o spaghetti-pop, no w każdym razie nie idzie mi na razie ten Battisti, „Anima Latina” wprawdzie wciąż przede mną, ale w największych hitach znajduję pokłady melancholii tak dziewiczej, że momentalnie ziewam. Wystarczy tylko, by Włoch zaczął śpiewać. No więc myślałem, że nic z tej notki nie wyjdzie i w przypływie rezygnacji wybrałem po prostu numer, w którym emulowanie emocji jest najbliższe powodzenia. Traf chciał, że YouTube zaproponował mi obok niego jakiś inny jeszcze utwór Battistiego, taki którego nie znałem. Kliknąłem odruchowo, i proszę, jaka to ładna, odtwórcza soft-rockowa produkcja. Jest więc nadzieja, że proces zgłębiania twórczości Włocha dopiero zacząłem, a ta notka to ledwie krótki raport z pola walki, żadna opinia w sprawie. (Paweł Sajewicz)
Klas - Gospoża Emilia („Gospoża Emilia” SP, 1988, Bułgaria)
Na pierwszy rzut oka bułgarska scena lat osiemdziesiątych to bardziej druga połowa tabeli Układu Warszawskiego. Nawet jeśli jest to dla rodaków Christo Stoiczkowa ocena krzywdząca, to potrzeba byłoby z piętnastu kapelek na poziomie Клас, żeby ją zrewidować in plus. Bo też w wielu innych krajach bloku zespoły tego rodzaju były na porządku dziennym o wiele wcześniej niż w 1988 roku. Niemniej jednak po uczynieniu tych wszystkich zastrzeżeń nie sposób nie zauważyć, że „Gospoża Emilia” to wyjątkowo kompetentny numer spod znaku nowofalowo-klawiszowego grania a la The Cure czy Simple Minds. Choć fani Kombi z pewnością doszukają się tu gitarowych akcentów wykradzionych z „Naszego rendez-vous”. Bożydara Iwanowa poleca. (Kuba Ambrożewski)