Wiosna Ludów #2

Zdjęcie Wiosna Ludów #2

W tym tygodniu bez zbędnego wstępu – odpalcie piosenki i sprawdźcie skąd Cut Copy czerpało garściami, jak brzmiał taneczny post-punk w Związku Radzieckim i, hehe, czy *węgierski synth-pop* czy *urugwajskie calypso* zdobędzie tytuł obskura tygodnia.

Indochine - Tes Yeux Noirs („3” LP, 1985, Francja)

Brnąc przez gąszcz czechosłowackiego disco i synth-popu z Transylwanii, przypomniałem sobie o Indochine. „Kao Bang” – to było coś! Ale ten zawadiacki, new-wave’owy banger, który tak wiele razy poprawiał mi humor w 2009 roku, to nie koniec historii formacji z Paryża. Wróciłem więc do „3” – ich rzekomego opus magnum, wydanego w 1985 roku. To był dobry rok dla Francji – Michel Platini wygrywał swoją trzecią Złotą Piłkę, Bernard Hinault triumfował w Tour de France, a do kin trafiała pierwsza część filmowych przygód Asterixa. Indochine też byli na fali. „Trójka” do dziś uchodzi za ich najlepszy album – o wiele dojrzalszy kompozycyjnie od zahukanego „La Péril Jaune”, ale jeszcze wyzbyty gwiazdorskiej maniery, którą ci goście nasiąknęli kilka lat później. Na „3” były wielkie hity, które do dziś rozpalają wyobraźnię Francuzów, jak „Canary Bay” czy „3ème Sexe”. Muzyka Indochine była przebojowa i taneczna, a jednocześnie szybko stała się symbolem nowego pokolenia, co wyniosło obiecujący synth-popowy zespół do rangi gwiazdy rocka.

Słuchając „Tes Yeux Noirs” – być może najbardziej kultowej piosenki Indochine – bez trudu można wyobrazić sobie, jak ta muzyka rezonuje również u dzisiejszych ikon francuskiej muzyki, w bardzo podobny sposób łączących melodyczną błyskotliwość z nienasyconą, nastoletnią melancholią. Co lepsze kawałki z ostatnich płyt M83? Check. „Bourgeois” Phoenix? Check. Ale przede wszystkim – by zacytować klasyka – ona jest taaak łaaadnaaa. Ta piosenka, znaczy. (Kuba Ambrożewski)

Kino - Zwjozdy ostanutsa zdjes („Noć” LP, 1986, ZSRR)

Kiedy nie mam już innych problemów do rozważenia i mogę podumać wreszcie nad problemami pierwszego świata, myślę czasem o „kulturowej turystyce”. Wiecie, o traktowaniu innych kultur usługowo, gdy jedziemy na przedłużony weekend do Barcelony czy Sarajewa, zaliczamy kolejne atrakcje albo kiedy spędzamy urlop w Malezji i wyszukujemy lokalne piosenki, które brzmią jak piosenki angielskie albo niemieckie. Na stronie poświęconej wycieczkom do Korei Północnej Cyrus Kirkpatrick z Tucson w Arizonie zachwala: North Korea redefines your perspective as a traveler, and is more than just a destination — it’s an adventure designed for true explorers. Mój wewnętrzny Wojciech Tochman pyta: jaka jest zależność pomiędzy byciem barczystym, niedogolonym mieszkańcem amerykańskiego południa, a „przygodą stworzoną dla prawdziwych odkrywców”?

Joanna Stingray nie była barczysta, choć miała bojowy look. Pierwszy raz wybrała się do Petersburga, wówczas Leningradu, w 1984 r. w celach czysto rozrywkowych. Jako, że sama była piosenkarką, na miejscu zapoznano ją z luminarzem raczkującej radzieckiej sceny rockowej, Borysem Griebienszczikowem. Stingray nie odniosła w ojczyźnie większych sukcesów, ale jak pokazuje przykład Johna Portera, mogła z powodzeniem pełnić rolę gwiazdy w Leningradzie. Jej nieoczekiwana znajomość z lokalnymi punkami zaowocowała wspaniałą przygodą stworzoną dla prawdziwych muzycznych odkrywców – Amerykanka pomogła przeszmuglować na Zachód prymitywne technologiczne, ale frapujące nagrania czterech radzieckich zespołów, które później ukazały się w Stanach jako „Red Wave: 4 Underground Bands From The Soviet Union”. Jedną z kapel, które trafiły na płytę był zespół post-punkowy Kino (Кино).

Radziecki post-punk – pod tym terminem kryje się dość zróżnicowana muzyka, która w przypadku Kina przyjmuje postać czy to folku w początkowym etapie twórczości, czy jangle popu na świetnym „Noć” („Ночь”), czy wreszcie zimnej fali („Gruppa krowi”). Coś jednak jest w tagowaniu zespołu post-punkową łatką – może grobowa, kozacka melancholia w głosie lidera, a może szkieletowy charakter nagrań, które rejestrowano amatorskimi metodami, bo w ZSRR nie było wówczas oficjalnego obiegu takiej muzyki. W sumie to jednak brzmienia o wyraźnie rockowych rysach, zachodnie w sensie inspiracji, wymowy, klucza interpretacyjnego. Chociaż o globalnej rozpoznawalności nie może być mowy, nasuwa się pytanie: czy gdyby Joanna Stingray zamiast nagrań Kina, wywiozła na Zachód płyty Jurija Antonowa, wciąż wzruszałaby nas ta historia? W jednym z komentarzy na Rate Your Music, Sonata_Girl pisze: Pamiętam zdjęcia ludzi z bloku komunistycznego w latach 80. W długich czarnych płaszczach, futrzanych czapach, z ponurym wyrazem twarzy, by za chwilę podkreślić, że album taki jak „Noć” w niczym nie potwierdza stereotypu. Sonata_Girl odkrywa, że ZSRR również miało swoją popkulturę. Stingray z kolei na dobre wyniosła się z Rosji, gdy w latach 90. kraj wszedł na drogę kapitalizmu. Rosja przestała być wystarczająco egzotyczna?

A ja? W marcu jadę na przedłużony weekend do Barcelony. I zamierzam przywieźć z powrotem sporo płyt. (Paweł Sajewicz)

Gigi - A divat a fontos („1, 2, 3... Start” LP, 1985, Węgry)

Muzyka pop z demoludów w latach osiemdziesiątych wyjątkowo rzadko bywała po dobrej stronie mocy. Z jednej strony brak biegłości kompozycyjnej wąsatych weteranów w dynamicznie rozwijającym się synth-popie, z drugiej – jarmarczna często ekspresja wokalistek, generyczność aranżacji, stylizacje rodem z enerdowskiego kina erotycznego (było coś takiego?). Cóż, nie każdy kraj w bloku wschodnim miał swojego Mariusza Zabrodzkiego, nie wszędzie znalazła się Anna Jurksztowicz. Dlatego takie perełki jak zupełnie nieznana Gigi Együttes witamy z szeroko otwartymi ramionami. „A divat a fontos” to jedyny fragment jej twórczości ocalały w odmętach internetu, być może jedyny w ogóle – znalazł się na składance przedstawiającej młodych węgierskich artystów w 1985 roku, więc Gigi mogła po prostu nie kontynuować kariery. Szkoda, bo to zgrabnie napisana piosenka, trochę w stylu amerykańskich produkcji syntezatorowo-dyskotekowych pierwszej połowy lat 80., nawet jeśli ciosana w nieco kanciasty sposób, nie wyłączając paru surrealistycznych elementów aranżu. Ale ten galopujący, jakże chwytliwy refren to jedna z lepszych rzeczy, jakie w tamtym czasie można było usłyszeć na parkietach w Székesfehérvár, Zalaegerszeg i Hajdúszoboszló, zakładam się. (Kuba Ambrożewski)

Opa - La Cumbia de Andrés („Magic Time” LP, 1977, Urugwaj/USA)

Wprawdzie płyta „Magic Time” została nagrana w Stanach i wydana przez Milestone Records, ale jest produktem 100% urugwajskim. A to z tego względu, że zespół Opa stworzyli wspaniali muzycy tego małego kraju, wcześniej występujący w popularnych Los Shakers bracia Fattoruso. Utarło się, że każdy przemysł rozrywkowy powinien mieć swoich Beatlesów, w Hiszpanii byli Los Brincos, w Polsce Czerwone Gitary, a Urugwaj miał właśnie Los Shakers, których „La Conferencia Secreta Del Toto’s Bar” godnie dzierży tytuł latynoamerykańskiego „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”. Opa to jednak zupełnie inna historia, jazzujący skład, do którego na poziomie drugiej płyty dołączył muzyk jeszcze jednej kultowej grupy z lat 60. – Rubén Rada, dawniej perkusjonalista El Kinto (jeśli Shakersi naśladowali Beatlesów, to El Kinto uprawiali już muzykę pop o wybitnie lokalnym charakterze. To zresztą temat na osobny tekst).

„La Cumbia De Andrés” nie prezentuje się jakoś wybitnie, gdy chodzi o walory kompozycyjne, ale co mnie nieodmiennie wprawia w zachwyt to jej brzmienie. Czyste, jakby syntezatorowe, choć wyprodukowane głównie przy użyciu instrumentów perkusyjnych. Na pewno wiele zawdzięcza muzyce calypso ale jej robotyczny charakter i zapętlające się rytmy przywodzą mi na myśl późniejsze o 30 lat eksperymenty, jakie młodzi urugwajscy didżeje przeprowadzali na tradycyjnym candomble. Nie mogę też odpędzić wrażenia, że podobne pomysły na przeplatanie prościutkich, ludycznych melodii przyświecały El Guincho, gdy składał „Alegranzę” (nosowe la la la w finale „Palmitos Park” jako żywo przypomina wokal w „La Cumbia”). Oczywiście bezpośredniego wpływu nie sposób potwierdzić, jednak w tym przypadku wyjątkowo wolę wierzyć w działanie niewidzialnej ręki rynku. Muzycznego rzecz jasna. (Paweł Sajewicz)

O.K. - Okay! („Okay!” SP, 1987, RFN)

Formacja z Frankfurtu nad Menem przez chwilę uchodzić mogła za największą niemiecką nadzieję nowoczesnego synth-popu, ale pomysł Marcusa Gablera na brzmienie okazał się tyleż oryginalny, co jednorazowy. Zamiast konwencjonalnych piosenek O.K. proponowali mechaniczną, taneczną muzykę elektroniczną z mnóstwem sampli w formacie spoken word, podrasowanych zwykle jakimś prostym, idiotycznym, ale szalenie chwytliwym refrenem. Najchętniej porównałbym O.K. do Cut Copy, zwłaszcza kiedy głos Gablera w „Education” dosłownie antycypuje wokal Dana Whitforda (a dziecięcy chórek parafrazuje „Another Brick In The Wall”!).

Tak naprawdę zażarło to tylko raz – w debiutanckim utworze „Okay!”. Ni to Kraftwerk, ni to italo disco, ni to Depeche Mode, a przecież wszystko po trochu. Zaraźliwe tell me tell me, can’t say zapętla się w głowie na długie tygodnie, a brawurowe wykorzystanie sampla z legendarnego finału mistrzostw świata w piłce nożnej 1954 to doprawdy jeden z najdziwniejszych climaxów, jakie można sobie wyobrazić w popowej piosence. (Kuba Ambrożewski)

Screenagers.pl (19 lutego 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: alo
[23 maja 2014]
Jak najbardziej! Wielkie dzięki za dobrą robotę i tylko tak dalej. A teraz wracam do nadrabiania zaległości z waszego archiwum ;)
Gość: PS nzlg
[23 maja 2014]
a kombo Opa i Gigi powinno zaspokoić ciekawość rzeczy nieznanych, taką mam przynajmniej nadzieję :)
Gość: alo
[23 maja 2014]
Dotąd lubiłem tę rubrykę za to że zaskakuje mnie rzeczami mi nieznanymi, ale kombo Indochin i Kina na tyle przyjemne, że nie mam nic przeciwko, mimo że oba zespoły znam raczej dobrze.
Gość: WL
[17 marca 2014]
kurde, Kino brzmi jak moloko, gitarka i basik straszie kojarzą mi się z "sing it back" :)
Gość: PS nzlg
[27 lutego 2014]
we "Wiośnie ludów" piszemy o fajnych wykonawcach spoza anglosaskiego kręgu muzyki pop. Czy dany wykonawca jest uznany we własnej ojczyźnie nie ma większego znaczenia, tym bardziej, że lokalna sława rzadko przekłada się na powszechną rozpoznawalność poza granicami.

No i nie popadajmy też w skrajność, że można już pisać tylko o tym, o czym jeszcze nikt nigdy nie napisał (takie głosy się odnośnie "Wiosny" pojawiały). W końcu ile Wraków czy Kreesów może odkryć jeden duet writerski <palacz>
Gość: kow
[27 lutego 2014]
nie wiem, czy celem rubryki jest prezentacja obskurów, bo Kino to chyba najbardziej znany rosyjski zespół rockowy (nawet mój współlokator z Rosji ich słuchał)
Gość: ścierwo
[22 lutego 2014]
nic o Kubie Ziółku? :(
kuba a
[21 lutego 2014]
Słuszny trop z pewnością, zwłaszcza że oba zespoły były chyba przez chwilę pod skrzydłami tego samego labelu Westside. Camouflage - bardzo solidna kopia Depeche Mode z okresu "Black Celebration"/"Music For The Masses" :)
Gość: kkrzysiekk
[20 lutego 2014]
A mnie się O.K. kojarzy z Camouflage, słuchając Education nawet zacząłem sprawdzać, czy to nie jest ten sam wokalista. Dzięki, Kuba, za przypomnienie kawałków z lat młodości ;)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także