Wiosna Ludów #1
W rewelacyjnym dokumencie „The Story Of Film” Marka Cousinsa jest taka scena, w której egipski reżyser, słysząc sugestię, że jego filmy należą do nurtu „kina trzeciego świata”, odpowiada coś w stylu: Nasza cywilizacja zbudowała piramidy. O jakim trzecim świecie mowa? W tym miejscu chciałbym przybić mu piątkę, zakrzyknąć: No właśnie, a muzyka? Muzyka „trzeciego świata” też daje radę, nie tylko film. No ale bądźmy szczerzy, prawda jest taka, że przypadki narodowej muzyki popularnej, w której lokalny koloryt przeważa nad zachodnimi wpływami, nie dają momentalnego zwrotu w postaci satysfakcji. Czy to jest bossa nova, czy nova cançó, czy afrobeat, musimy zwykle włożyć nadprogramowy trud w ich doznanie. Oczywiście, problem może leżeć po naszej stronie. Może nasze mózgi są już tak sformatowane? Trudno. W każdym razie, kiedy np. klasyczny hiszpański duet El Ultimo De La Fila w kolejnej piosence przełamuje stadionowy riff zawodzeniem muezzina, kiedy Joao Gilberto odpala 158. bossę opartą na tym samym wzorze (in a simple one-bar pattern, the thumb plays the bass notes on 1 and 2, while the fingers pluck the chords in unison on the two eighth notes of beat one, followed by the second sixteenth note of beat two), hm, może warto jednak dopuścić do siebie myśl, że ta inność bywa nie tylko udręką, ale i wyzwaniem? Tajemnicą poliszynela jest, że bossa nova NUDZI. Tak jak Schubert, bebop i książki W.G. Sebalda.
Nic więc dziwnego, że „muzyka trzeciego świata” stała się hipsterską zajawką. Niespodzianka: trzeci świat to nie tylko Benin i Naddniestrze. To też Francja, Szwecja, Brazylia. Ba, wymyśliwszy ten cykl, początkowo chcieliśmy ograniczyć się wyłącznie do nieanglojęzycznej Europy. W pewnym sensie ta zajawka euro-popem stanowi pokłosie Polskich Piosenek Wszech Czasów, z tym że – poza naszym prywatnym gustem – nie stosujemy już naprawdę żadnego klucza. Precz z dekontekstualizacją – w przypadku wielu piosenek, które tu opiszemy, nie byliśmy w stanie kontekstu poznać, więc o czym w ogóle mowa? Naszym jedynym założeniem było podzielić się straszną frajdą, jaką mamy, przerzucając się na mailach wygrzebanymi killerami czy to z Włoch, czy z Argentyny. Oczywiście nie jesteśmy w stanie obrobić wszystkiego – zakres tematyczny siłą rzeczy będzie ciążył ku latom 80. i artystycznemu popowi. Jest to w pewnym sensie zasadne: dla wielu kultur lata 80. były momentem formowania się muzyki popowej, a nie ma chyba nic bardziej inspirującego niż przemiana – czas, kiedy wszystko może się zdarzyć, wpływy „dawne” ucierają się z nowymi, w powietrzu czuć naelektryzowaną świeżość.
Mamy nadzieję spotykać się tu z Wami co tydzień lub dwa i za każdym razem proponować Wam 5 utworów, których nie znajdziecie w ustalonym kanonie muzyki pop, a które dowodzą, że najwyższa pora wysilić się trochę i zbudować kanon nowy, taki który uwzględnia i peryferia świata, i nieanglojęzyczne enklawy świata centralnego. Na razie, na start, 5 świetnych, melodyjnych utworów – w przypadku części niecodzienne aranże, lokalne manieryzmy, każą przewartościować definicję klasycznego hooku; inne pokazują, jak zachodnie wpływy adaptują się w lokalnej kulturze. W każdym przypadku mamy nadzieję, że nieprędko wyjdą Wam z głów. (Paweł Sajewicz)
Lulu Santos - Tempos Modernos („Tempos Modernos” LP, 1982, Brazylia)
Na tyle, na ile zdołałem się zorientować, mogę zaryzykować wniosek, że dyskografia Lulu Santosa – brazylijskiego gwiazdora przełomu lat 80. i 90. – w wysublimowane progresje akordów nie obfituje. Ale akurat na poziomie tytułowego nagrania z debiutanckiej płyty Lulu, uległem wrażeniu, że objawił mi się drugi Lô Borges, tyle że w nieco uproszczonej, chartsowej wersji. A, pamiętajcie, w latach 80. Brazylia wcale nie była oczywistą destynacją, gdy się szukało świeżego popu, krajanie Nary Leao zachłysnęli się rockiem i stadionową gwiazdą został mocno owłosiony Cazuza, songwriter wypadający gdzieś w pół drogi między Brucem Springsteenem a Bryanem Adamsem. Brazilian sophisti-pop was more of a joke than anything else, napisał mi zresztą Gabriel Guerra z Dorgas. Co może i jest prawdą, ale słysząc wspaniały, „przeciągnięty” jak wokalna improwizacja, refren „Tempos Modernos”, te senne glissanda i zjazdy techniką slide, nie mogę tak po prostu uwierzyć, że poza Santosem i Mariną Limą nikt wtedy nie grał podobnie. Takie kompozycje w brazylijskiej przestrzeni dźwiękowej mają po prostu *zbyt wiele sensu*, żeby stanowiły wyjątki od reguły. (Paweł Sajewicz)
Lena d’Água - Sempre Que O Amor Me Quiser („Lusitania” LP, 1984, Portugalia)
Lena d’Água to przedstawicielka jednego z najzacniejszych portugalskich klanów XX wieku. Dla kogoś będzie nowofalową księżniczką z Lizbony, dla kogoś innego tylko „córką swojego ojca” łamane przez „siostrą swojego brata”. Tak się bowiem składa, że Helena Maria de Jesus Águas to dziecko José Águasa – jednego z najwybitniejszych portugalskich piłkarzy, wielkiego poprzednika Eusebio, który w latach 50. dowodził legendarną drużyną Benfiki w roli kapitana i środkowego napastnika. Syn José i brat Leny to z kolei Rui Águas – również snajper lizbońskiego klubu i reprezentacji Portugalii na przełomie lat 80. i 90. (kto pamięta pucharowe boje Benfiki z katowickiem GKS-em na początku 90s, na pewno kojarzy postać tego napastnika). Stężenie niesamowitych okoliczności – prawie jak w „Klanie”.
W połowie lat osiemdziesiątych wciąż dwudziestoparoletnia d’Água była już uznaną ikoną portugalskiej popkultury, mając na koncie kilkanaście lat intensywnej kariery w głośnych rockowych i nowofalowych składach (m.in. Salada de Frutas, gdzie śpiewała przez pewien czas). Po new-wave’owym debiucie solowym (nagranym przy współudziale towarzyszącej jej grupy Atlantida), „Perto de Ti” z 1982 roku, Lena przeszła transformację – image lekko postrzelonej hipiski a la Janis Joplin zamieniła na koktajlowe kreacje, wieczorową zmysłowość i ekstremalnie wygładzoną produkcję. Lounge’owy entourage implikował pojawienie się saksofonowych solówek, cukierkowych melodii i wyrafinowanej miałkości, charakterystycznej dla starannie wydepilowanych brzmień spod znaku adult contemporary.
A jednak to, co ostatecznie zostaje z najlepszych piosenek Leny, to ponadczasowa ładność, uwypuklona tylko jej naturalną charyzmą. Jak w „Sempre Que O Amor Me Quiser” – chyba największym jej przeboju, który kompozycyjnie jest klasyczną miłosną balladą i równie dobrze mogłaby go śpiewać jakaś – bo ja wiem – Diana Ross na początku lat siedemdziesiątych, co Kate Bush dekadę później, gdyby tylko porzuciła artystyczne pretensje na rzecz nieco populistycznego sentymentalizmu. A że generalnie to muzyka do jedzenia krewetek? Ja lubię krewetki i lubię muzykę, więc nie mam z tym problemu. (Kuba Ambrożewski)
Franco Battiato - Cuccurucucu („La Voce Del Padrone” LP, 1981, Włochy)
Przysłuchiwałem się niedawno poświęconym Niemenowi „Rozmowom po zmroku”, w których notabene gościł Kuba, i kiedy Marek Gaszyński prowokacyjnie spytał, czy był poza Czesławem drugi artysta o tak szerokim rozstrzale stylistycznym, pomyślałem od razu: Franco Battiato! Bartek Chaciński skontrował z kolei: „Serge Gainsbourg”, i chociaż obaj songwriterzy zasługują na wzmiankę w tej rubryce, Battiato, choćby ze względu na powinowactwo artystyczne z Niemenem, pójdzie na pierwszy ogień.
Powiedzmy, że zupełnie Włocha nie kojarzycie, od czego w takim razie zacząć? Czy od minimalistycznego „Click”, które Dominique Leone uznał kiedyś jedną z najlepszych płyt lat 70. czy od bestsellerowego synth-popu „La Voce Del Padrone”? Od upiornego prog-rocka „Fetus” czy piosenki na Eurowizję zaśpiewanej w duecie z Alice? A może w ogóle od razu porwać się na jedno z późnych *dzieł operowych* wyprodukowanych przez typa? My tutaj robimy głównie w popowych singlach, a że Battiato miał dryg do nieoczywistych melodii, wybór wydał mi się naturalny. Co nie znaczy, że nie jest kontrowersyjny, bo „Cuccurucucu” jedzie na hooku tak idiotycznym, że z rozpędu można by je uznać za li tylko novelty-song. Więc zanim zaczniecie czytać dalej, posłuchajcie choćby tego bezsensownego zaśpiewu. Okej, a teraz wyobraźcie sobie postać autora: seriozny kompozytor z ambicjami, który nawet w formie piosenkowej ucieka w nieznośnie natchnioną manierę wokalną, co jest, owszem, oryginalne – te jego hity brzmią jak współczesne adaptacje jakichś renesansowych ballad – ale też i pretensjonalne. Który nawiązuje w swoich kompozycjach do Nietzschego i Ciorana. Jak się ma do tego „Cuccurucucu”? Z chórem rosyjskich bojarów w finale, namecheckingiem przebojów z lat 60., z podniosłymi wokalizami w tle? – tak, jest tu wszystko, ponoć nawet cytat z „Iliady”. W pewnym sensie ta głupiutka przyśpiewka stanowi większe wyzwanie estetyczne niż muzyka konkretna, którą też na pewnym etapie swojej kariery Battiato uprawiał. A przy tym gwarantuje, że będziecie ją nucić, aż zupełnie wam obrzydnie. Więc jeśli nie wiecie od czego zacząć, możecie równie dobrze zacząć w tym miejscu. Ahia - iaia - iai! (Paweł Sajewicz)
Idoli – Poslednji dani - („Odbrana i poslednji dani” LP, 1982, Jugosławia)
Wszyscy znacie Idoli i nawet o tym nie wiecie. Płomienne zorze / budzą mnie ze snu, tak, to oni, choć w interpretacji Kazika. No ale trudno winić artystów za ich epigonów, tym bardziej, że oryginalna wersja „Maljcików” to nowofalowy pastisz bałkanicy, a raczej muzyki socrealistycznej, któremu nie można odmówić hymnicznej zaraźliwości. I chociaż właśnie ten utwór uzyskał status kultowego, dopiero w kompozycjach ze swojego pierwszego LP – „Odbrana i poslednji dani” – Idoli do końca przekręcili potencjometr z napisem „artistic integrity”. Nie podejmuję się analizy gęstej, pełnej jakby religijnego przejęcia płyty (bo wciąż nie udało mi się jej w pełni rozgryźć), ale na przykładzie utworu quasi-tytułowego można by wykazać czym jest „przejrzystość formy i umiarkowanie w doborze środków artystycznych”. Malcziki zdają się dobrze wiedzieć, jaki efekt chcą uzyskać, i chociaż materia kompozytorska jest tu skromniutka, pomiędzy nabijany z dziką pasją rytm i wycofane muśnięcia elektrycznej gitary nie dałoby się wcisnąć nawet jednej dodatkowej nuty. Co w sumie jest wrażeniem mylącym, bo utwory ze słynnej płyty nie powstały w przypływie natchnienia, lecz metodą prób i błędów, w serii niezdecydowanych podejść. Idoli weszli do studia z zamiarem przekucia w muzykę powieści „Odbrana i poslednji dani” serbskiego autora, Borislava Pekicia, lecz poza ogólnym poczuciem kierunku, nie mieli pomysłu jak zrealizować ten zamysł. Czyli była to sytuacja z cyklu „nie bardzo wiem o co chodzi, ale czuję ciary”, z takich sytuacji najczęściej rodzą się rzeczy aspirujące do wybitności. Może to kwestia jakiejś ulotnej metafizyki, chwilowego iskrzenia, które akurat znajduje swoje miejsce na kawałku taśmy nagraniowej? Kiedy Vlada Divljan śpiewa Ceka me moj Bog / Ceka me moj Bog / Nocu sam dvojnik svoj / Ceka me moj Bog, w gardle czuje się ten bliżej nieokreślony smutek pomieszany z desperacją. „Moj Bog”? Ale sprawdźcie sami o kim malcziki napisały te słowa. (Paweł Sajewicz)
Valerie Dore - It’s So Easy („It’s So Easy” SP, 1985, Włochy)
Jaranie się italo disco i terytoriami zależnymi zawsze postrzegałem troszkę w kategoriach hipsterskiego lansu. Kto ma zdrowie, żeby dla wyłowienia kilku perełek (i tak już dawno zaklepanych) brnąć przez ocean szamba wypełniony kopiami Modern Talking, śpiewającymi niespełnionymi modelkami z Mediolanu i wąsatymi producentami z NRF-u testującymi nowy model syntezatora przez dziewięć minut w wersji „12" vocal remix”? C.C. Catch? Osiągnięcie momentu, w którym Ken Laszlo wydaje się spoko artystą? Eddy fucking Huntington? „Give me a break”.
Oczywiście dobieram przykłady tendencyjnie – miażdżąca większość historii italo- i euro-popu z połowy lat osiemdziesiątych to produkcje po prostu przeciętne lub słabe pod każdym praktycznie względem. Przypadki nagrań wybitnych, które karmiły się tą estetyką, były niezwykle rzadkie, ale wśród definiujących i zarazem najlepszych osiągnięć nurtu nie sposób pominąć Valerie Dore – dziwacznego konglomeratu kilku osób, antycypującego w pewnych aspektach późniejszy skandal wokół Milli Vanilli. Monica Stucchi, która „była” Valerie Dore w powszechnej świadomości, wykonywała bardzo niewielki fragment „swojej” twórczości. Pierwszy singiel Valerie, promowany ładnym – nie ma co kryć – wizerunkiem Stucchi (dowód na zdjęciu u góry strony), został zaśpiewany przez kogoś zupełnie innego, później głos często podkładała jej wzięta sesyjna wokalistka Simona Zanini. Nad kompozycjami pracował cały sztab dorywczo angażowanych songwriterów – każdy z pierwszych trzech singli Valerie Dore został napisany przez inną konfigurację osób. Wszystko to brzmi jak totalny koszmar rockisty. Mimo tego triada „The Night”, „Get Closer” i „It’s So Easy” brzmi tak spójnie, jak to tylko możliwe, co jest zasługą wizji duetu producentów Gasparini/Nicolosi.
Z trójki definiujących Valerie Dore singli najbliżej mi do tego najsłabiej kojarzonego, „It’s So Easy” z 1985 roku. Stylistyka nawiedzonego, nostalgicznego disco wprost z parkietu mediolańskiego night clubu sąsiaduje tu ze słodyczą debiutanckiego albumu Madonny. Bezlitośnie ciosany beat kontrastuje z funkującą linią basu z syntezatora. Takie „Turn It Up” Grum przyszło do nas właśnie z tych rejonów. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że projekt Valerie Dore pójdzie w ślady tej fenomenalnej piosenki. Wręcz przeciwnie – rok później zdarzył się jeden z dziwniejszych zwrotów w całej historii popu lat osiemdziesiątych. Stucchi zaczęła się przebierać w średniowieczne kostiumy, a pierwszy i jedyny longplay „The Legend” okazał się concept-albumem osnutym wokół legendy Króla Artura. W tym świetle nie sposób przecenić ironii tytułu wydanego w 1988 roku, łabędziego śpiewu Valerie Dore, „Wrong Direction”. (Kuba Ambrożewski)
Komentarze
[10 lutego 2014]
[6 lutego 2014]
[6 lutego 2014]
[6 lutego 2014]
I przy okazji radzę nie używać tak protekcjonalnego tonu typu "tajemnicą poliszynela..." , zwłaszcza, gdy ma się do powiedzenia jakąś fałszywą teorię.