Screenagers Jukebox #25: Polskie Piosenki Wszech Czasów. Rok później
Dokładnie rok temu ruszyliśmy z publikacją Polskich Piosenek Wszech Czasów. Przy tej okazji chcielibyśmy ogłosić, iż ruszyły prace nad płytową wersją listy wszechczasów. W międzyczasie postanowiliśmy stworzyć specjalnego Jukeboxa z utworami, których nieobecność na liście uznajemy za niesprawiedliwą. Zapraszamy do czytania i słuchania.
Hanna Banaszak - Pogoda ducha [muz: R. Rynkowski, sł: M. Czaplińska; 1985]
Powracam myślami do maja 2012, szukając gdzieś usprawiedliwienia dla pominięcia tej fantastycznej, optymistycznej piosenki, skomponowanej przez samego Ryszarda Rynkowskiego. Piękne to były dni i szalone zarazem. Wspomnienie poprzedniej wiosny, stojącej prawie wyłącznie pod znakiem prac nad „Polskimi piosenkami wszech czasów”, to wiele kadrów i emocji. Bajkowe poranki niczym z TVN-owskiego serialu, kiedy z kubkiem kawy szukałem natchnienia do kolejnych tekstów o Ewie Bem albo Dwa Plus Jeden przy pierwszych promieniach wschodzącego słońca na tarasie mazurskiego domu. Ale też skrajne wkurwienie, kiedy w ten ostatni piątek, na 48 godzin przed publikacją wstępu, świętej już – na szczęście, niech jej ziemia lekką będzie – pamięci firma Aster odcięła mi (jak się potem okazało – omyłkowo!) internet. Cóż było robić – zabunkrowaliśmy się w mieszkaniu Pawła Sajewicza, w pośpiechu edytując, a nawet w kilku awaryjnych przypadkach dopisując ostatnie notki. A potem było całe to zamieszanie, o którym już wiecie – dyskusje, artykuły, wywiady, „zera w bankach, szampan w szklankach”.
Ale miało być – tak jak rok temu – nie o nas, a o piosenkach. Jak chyba każdy, lubię w rozmowach ze znajomymi przywoływać pierwsze muzyczne doświadczenia z czasów wczesnego dzieciństwa – kasety Pet Shop Boys i Lady Pank, naukę pisania na notowaniach Listy Przebojów Trójki czy przelotne fascynacje utworami Papa Dance albo Kombi. Tak naprawdę jednak moim pierwszym konkretnym wspomnieniem związanym z muzyką, które jestem w stanie odtworzyć – jeszcze z mieszkania, z którego wyprowadziliśmy się, kiedy miałem cztery lata – jest kaseta Hanny Banaszak. Otóż historia jest taka, że moi rodzice mieli kasetę Hanny Banaszak, a nawet prawdopodobnie słuchali jej i to wszystko. Jaka to była kaseta? Zabijcie, nie wiem, ale dziwnie znajome dreszcze, które odczuwam, ilekroć słyszę „Pogodę ducha”, upewniają mnie w przekonaniu, że ten utwór musiał się na tej kasecie znajdować. Tym bardziej, że nie potrafię sobie przypomnieć, skąd go znam i kiedy po raz pierwszy go usłyszałem – dwadzieścia sześć lat temu, czy może jednak zupełnie niedawno. Ale żeby był zupełnie blisko nie muszę go słuchać, zresztą pisząc tę notkę, wcale tego nie robię, popatrzyłem tylko chwilę na youtube’ową miniaturkę i wszystko stało się jasne. Duchologia w najczystszym wydaniu. (Kuba Ambrożewski)
Marek Biliński - Ucieczka z tropiku [muz. M.Biliński; 1983]
A gdyby tak „Ucieczkę z tropiku” podpisać frazą „Emeralds new track”, i podesłać link z teledyskiem na adres mejlowy redakcji Pitchforka? Jestem święcie przekonany, że nikt z mających do czynienia z tym żartem nie parsknąłby śmiechem, a może nawet ktoś sprawdzałby gorączkowo wiarygodność takiego niusa. W końcu to, co niemalże trzydzieści lat temu musiało być świeże jak bohaterki "Spring Breakers" (video z „Ucieczki…” zostało wybrane klipem roku ’84 przez polskich telewidzów), dziś jawi nam się jako idealna pożywka dla Duchologii, czy retromanii. Tak, tak - Found Footage, UFO, eksplozje rodem z reaganowskiego kina, to wszystko musiało wówczas robić wrażenie, ale skupmy się przede wszystkim na muzyce, zwłaszcza, że ta również oddaje ducha epoki w sposób wręcz podręcznikowy. W kraju, gdzie masy wielbiły Jarre’a - specjalistę od elektroniki w wersji Adult Contemporary, Marek Biliński, jako producent cieszący się zaufaniem rodzimych gwiazd pop, swoją solową działalnością zgłaszał przy okazji akces do wąskiego kręgu prominentów nadwiślańskiej sceny elektronicznej lat .80 (zresztą Biliński podpatrywał Jarre’a także później, w zakresie wykonywania muzyki na żywo). Podobnie jak przytoczony Francuz, Biliński w opisywanym singlu stawia dźwięki przejrzyście, w bezpiecznych interwałach, jednak równanie „Ucieczki z tropiku” do prostoty najpopularniejszych utworów autora „Equinoxe”, byłoby dla Polaka krzywdzące. Należy podkreślić, że jego singiel delikatnie wymyka się z ogranych patentów, za sprawą chociażby swojej drapieżności zbudowanej na szarpnięciach syntezatorów. Dodatkowo motoryczność i tempo kawałka sytuują go gdzieś w granicach neworderowych struktur, wzbogacając go tym samym o potencjał taneczny. I chociaż ten najsłynniejszy utwór Bilińskiego nie okazał się na tyle istotny, by załapać się do czołowego zestawienia polskich piosenek portalu Screenagers.pl, na pewno jest zjawiskiem wartym odnotowania w tym post scriptum. (Rafał Krause)
Closterkeller - Agnieszka [muz: Closterkeller; sł: A. Orthodox; 1993]
W filmie „Wojna polsko-ruska” jest taka scena gdzie Andżela - nastoletnia mroczna duszyczka w glanach opowiada o swoich trudach istnienia i prosi Silnego o pogłośnienie wieży, bo leci jej ulubiony kawałek. Może o tym, co dzieje się potem lepiej nie pisać... W każdym razie tym kawałkiem było „Scarlett” polskiej gotycko-rockowej grupy Closterkeller.
Nie o „Scarlett” jednakże chciałem pisać (choć tam też są niezłe smaczki – przaśny zaśpiew „hej, hej, hej” [sic!], czy przestrzenny refren jak u Sisters Of Mercy), ale o najbardziej chyba sztandarowej dla Anji i kolegów „Agnieszce”.
Utwór ten idealnie pokazuje jak przeobraziła się polska muzyka rockowa w latach dziewięćdziesiątych. Statyczne zwrotki, dalekie od post-punkowych nerwówek i dopiero sążnisty riff z pre-chorusa (wymowne „Ty zawsze byłaś inna”) podbija dramaturgię, która w refrenie już na dobre się usadawia na stadionowej epickości. Takie monumentalne wejście przesteru i storytellingowe prowadzenie utworu to więc esencja tego, jak się grało w Polsce wraz z wejściem kapitalizmu, ale Closterkeller nie miałby swojego kultowego statusu, gdyby nie ta cała gotycka otoczka.
Kraj nad Wisłą już jakoś tak sobie upodobał klimaty smutne, mroczne i czarne. Czy tego chcemy czy nie, zawsze będą one częścią naszej narodowej muzycznej wrażliwości. Warto więc wspominać tych, którzy na tym polu osiągnęli coś więcej niż tylko zapewnienie sobie dożywotniego miejsca na scenie w Bolkowie. (Michał Weicher)
Halina Frąckowiak - Małe jeziora [1983; muz. M. Biliński, sł. K. Bukowski]
Halina Frąckowiak to jest dla mnie symbol kobiecości w typie grottgerowskim – eteryczna dama z lekka tylko uśmiechnięta, ciepło uśmiechnięta, z melancholijnym smutkiem odmalowanym na porcelanowej twarzy. Wieczna romantyczka. A jednocześnie prawdziwa Matka Polka, której szatą szarpie to w jedną, to w drugą stronę niespokojny Wicher Historii. Naturalne więc, że ta prawdziwie POLSKA wokalistka była jedną z czołowych przedstawicielek rytm’i’bluesowej frakcji gierek-popu – wszak czyż Polacy nie są murzynami Europy? (jak chce Maria Janion? A może chodziło o Indian? Eee…). Ten krótki opis nie jest jednak miejscem właściwym, by roztrząsać, czy w artystycznych wyborach Frąckowiak było więcej randomowych zwrotów akcji czy może stała za nimi przemyślana kreacja, więc ograniczę się do faktów. Na „Małych jeziorch”, które pochodzą z wydanego w 1983 r. LP „Serca gwiazd”, dalekim echem odbija się czarniuśkie, dyskotekowe Hi-NRG, tyle że spowolnione o jakąś jedną trzecią do postaci epickiej 7-minutowej disco-ballady. Wyciszony melodramatyzm tego utworu i wykonania (Frąckowiak śpiewa jakby szeptem, niespiesznie, a przecież z jaką emocją, z jakim napięciem!) kontrastuje wspaniale z jego rytmicznym kośćcem. W polskim popie tamtych lat rzadko zdarzały się tak śmiałe nawiązania do „muzyki automatycznej” – gdy rodzimi twórcy sięgali po disco, to raczej w wydaniu funkującym lub ewentualnie estradowym (bennyhillowskie „Sceny z życia artystek” Sośnickiej), a w „Małych jeziorach” już od pierwszych taktów syntezatora, którego programowany puls przerywa młodopolski wstęp, chce się wierzyć, że autor zasłuchał się w Morodera czy Sylvestra. Zresztą jest to całkiem prawdopodobne, bo kompozycję podpisał nie kto inny, tylko Marek Biliński – wówczas prorok muzyki syntezatorowej na kraj. Więc jakże świetnie się tu splatają te wszystkie pozornie niedobrane elementy – liryzm wokalu, dramatyzm melodii i czarny hedonizm. Czy to nie jest dźwiękowa ilustracja stanu polskiej duszy?
Coś jeszcze? W 2010 r. piosenkarka poparła w wyborach prezydenckich kandydata PiS. (Paweł Sajewicz)
Księżyc - Zakopana [muz: Robert Niziński; sł: Remigiusz Hanaj; 1993]
Trudno o kompozycję bardziej linearną niż debiutancki album grupy Księżyc. Pochodząca z niego „Zakopana” to idealna ścieżka dźwiękowa do tych wszystkich klątw i uroków, które w dziecięcym poczuciu wszechmocy rzucaliśmy na złośliwe koleżanki i dokuczliwych kolegów. Mnie zawsze kojarzy się z „Tajemniczym ogrodem” Agnieszki Holland, a konkretnie z tą sceną, w której główni bohaterowie odprawiają magiczny rytuał wokół ogniska. Istotnie jest w „Zakopanej” coś teatralnego lub filmowego: przez pierwsze półtorej minuty utworu zadaniem mechanicznych pisków zdaje się być jedynie uwydatnienie linii wokalnej i tym samym – tekstu. Współbrzmienie instrumentów klawiszowych i dętych we właściwej części kompozycji także przywodzi na myśl akompaniament do baśniowego filmu niemego. Muzycy z Księżyca kreują bowiem pierwotny świat, odkrywając przed nami – choć jedynie półgębkiem – arkana wiedzy tajemnej, zachowując przy tym bezkompromisowość i nowatorstwo awangardy. Propozycja podania: w nieprzeniknionej ciemności. (Anna Szudek)
Pezet/Noon - Slang [prod: Noon; sł: Pezet; 2002]
Afro Kolektyw, Kury, czy Pezet? Powiem szczerze, że nie mogłem się zdecydować na kogo z tej trójki postawić. Rzuciłem monetą, stanęła na kancie i tak oto padło na tandem Kapliński-Bugajak.
Może nie jestem chłopakiem z osiedla, ale dobrze wiem, że ten kawałek mógłby być skitem. Tym niemniej trzeba przyznać, iż już na samym poziomie koncepcyjnym „Slang” wybija się na tle nie tylko innych numerów z pierwszej płyty tego znakomitego duetu, ale i polskich utworów hip-hopowych w ogóle. Wystrzelenie rymowanej serii słownictwa z naszego ojczystego urban dictionary jest pomysłem bezprecedensowym. W pewnym sensie autotematyczny, czwarty numer ze wspaniałej „Muzyki klasycznej” może służyć jako językowa legenda dla niekumatych, zabawne interludium, lub po prostu kapitalny popis umiejętności Pezeta i Noona. To jest dokładnie ta marka, którą tak zajebiście sobie cenię: prosty, acz bujający bit Bugajaka plus precyzyjny, ostry flow mojego ulubionego Warszawskiego rapera, który ze swoją pewnością siebie i zaangażowaniem na te trzy minuty staje się dla mnie profesorem Miodkiem mowy potocznej. (Paweł Szygendowski)
Zbigniew Wodecki - Pół na pół [muz: Z. Wodecki; sł: J. Cygan; 1987]
Kilka lat temu zdarzyło mi się zawitać na koncert Zbigniewa Wodeckiego odbywający się w amfiteatralnej przestrzeni małego miasteczka. Piknik kiełbasiany, więc i wykon w pełni chałturowy, co tu kryć. Pan Zbyszek samotny na scenie, jak kilka lat później na promocji swojej książki, zespół z taśmy i – wykonywane jednak zawodowo – partie live skrzypiec, trąbki i wokalu. Repertuar? Inicjalny nomen omen „Bach”, nieśmiertelne, pastiszowe „Chałupy”, niemniej zajechana „Pszczoła” (a tak naprawdę jej – by tak rzec – ukąszenie) – łapiecie obrazek. Oczywiście żadnego „Rzuć to wszystko co złe” czy „Posłuchaj mnie spokojnie”. Na powszechną recepcję dzieła Wodeckiego nieraz narzekali już moi koledzy, więc, jakkolwiek trudno ten ból ukoić, na razie dajmy sobie z tym spokój.
Tymczasem odkryty po latach, bezbłędny bacharachowski debiut z 1976 roku w pewnych kręgach ciągle budzi emocje, czego apogeum ma zapewne nastąpić na tegorocznym Off Festiwalu (podejrzewam zresztą, że na tych łamach też jeszcze ta płyta zagości). Ale jak to właściwie z tym panem Zbyszkiem było? Głowię się, dlaczego na wydanie sofomora musiał czekać całe 11 lat. On, artysta – przypomnijmy – mainstreamowy, by nie powiedzieć: reżimowy, niezmiennie przez cały ten czas goszczący w mediach i na festiwalach. Czyżby został skojarzony ze znaczkami Solidarności w klapach Marka i Wacka na wspólnej trasie po NRD? A może po prostu nigdy nie zależało mu na albumach? Jak sam przyznaje, do nagrania pierwszego zmusili go koledzy, podczas gdy on sam widział siebie skromnie tylko w roli tego pieprzonego polskiego skrzypka. Później zaś wystarczał mu najwidoczniej status wykonawcy singlowego, a na czołowe estrady ówczesnej Europy Środkowo-Wschodniej wcale potrzeba było więcej.
Nadszedł rok 1987. W końcu jest. Przygotowany z pomocą Aleksandra Maliszewskiego oraz Jacka Cygana longplay „Dusze kobiet”. Na okładce powszechnie kojarzone oblicze Zbiga: klasa, blichtr i splendor, ale zalatujące jakąś tandetą jak z telewizyjnego „Koncertu życzeń” (mgiełka, atłasy i rozczulająco fikuśne serduszko przy tytule). I taka też w dużej mierze jest ta płyta. Snujące się powoli miłosne ballady, nierzadko patetyczne, mocno naznaczone manierą PRL-owskiego amanta (najlepsza: „Szach i mat”!). Obok nich trzy szybkie tempa: opener „Słownikowa samba” (swoją makaronistyczną naturę Cygan ujawni mocniej tylko w „Lekcji angielskiego” Antkowiaka), początkowo mylący pod tym względem „Uśmiech stewardesy” oraz – w końcu – „Pół na pół”, jeden z okazjonalnych przejawów kompozytorskiego drygu samego gwiazdora. Utwór rozpędzony jak środkowy skat wokalisty, po mistrzowsku zaaranżowany przez Maliszewskiego, z jak zawsze pomysłową liryką Pana Jacka (czyt. Dżeka). Konstrukcja oparta na braku przemienności między zwrotkami i refrenami to sytuacja rzadka (do głowy przychodzi mi teraz tylko „Bonny” Prefab Sprout) i pod kątem przebojowości cokolwiek ryzykowna, ale mimo to – parafrazując nowoczesny copywriting – to nie piosenka, to petarda.
Jak to jest, że mając tyle diamentów w dyskografii, człowiek ten prezentuje na co dzień jedynie jej słabszy ułamek (vide http://www.wodecki.pl/ – zakładka „Piosenki”)? Kto wie, może banda Morusia coś w tym temacie zmieni… (Jędrzej Szymanowski)
Komentarze
[16 sierpnia 2013]
[12 czerwca 2013]
[11 czerwca 2013]
[29 maja 2013]
[29 maja 2013]
[28 maja 2013]
http://www.youtube.com/watch?v=AxemMt-kP68