Miesiąc w singlach: marzec-kwiecień 2012
Przed Wami kilkanaście tracków, które miały swoją premierę w ostatnich tygodniach.
Alphabeat - Vacation (6/10)
Najsympatyczniejszy aż do zrzygu zespół świata powraca z niemniej sympatycznym do zrzygu singlem. „Vacation” śmiało sobie jedzie na patentach z popularnego, coca-colowego „Fascination”. I tu pojawia się więc refren z dobrym do skandowania słowem na „–ation” oraz czające się tuż za nim chwyliwe „oo-oh-oo-oh”. Niemożliwa do wyczerpania songwriterska formuła najwyraźniej dalej jest w stanie zaowocować udanymi ninetiesowymi piosenkami, co w połączeniu z bananową stylówą formacji chyba zawsze będzie receptą na sukces. Przynajmniej dopóki istnieją nieinteresujące się muzyką uczennice z Facebookami. Do tego kolejny w karierze Duńczyków teledysk z wywijającymi na jednolitych tłach ładnie ubranymi ludźmi o miłych twarzach i materiał na wallowy przebój jak znalazł. Wszystko wskazuje na to, że Alphabeat długo jeszcze pozostaną depozytariuszami studenckich lip dubów. (Jędrzej Szymanowski)
Best Coast - The Only Place (6/10)
Wyobraźmy sobie Neko Case na plaży... Znaczy, ja wiem, że większość kolegów już dawno próbowała to robić, ale tym razem nie o to mi chodzi. Załóżmy, że Neko siedzi nad brzegiem oceanu z gitarą, napawa się poranną bryzą i dzielnie zapodaje swoje folkowo-countrowe kawałki. Udało się? Jeśli nie, to odsyłam to „The Only Place” – nowa Bethany to wypisz-wymaluj pani Case w surferskim, szczeniackim anturażu. I choć zastanawiam się, ile można zaśpiewać piosenek o wyprawianiu się na plażę, żeby pomówić o pójściu gdzie indziej, to nie da się ukryć, że tym razem jeszcze Cosentino wychodzi z zabawy obronną ręką. (Kuba Ambrożewski)
Gossip - Perfect World (2/10)
Youtube’owi wielbiciele Beth Ditto jak zwykle ripostują czepialskim, żeby dali już spokój z tymi atakami na jej posturę i posłuchali wreszcie muzyki. Ok, niech będzie. Tylko, że ta ciągle jakaś tak słaba… „Perfect World” łatwo zignorować i pozwolić mu lecieć sobie gdzieś w tle, ale już przy uważnym odsłuchu nie może umknąć absolutna zerowość melodyczna tej zwrotki oraz niewiele lepszy refren, który miała chyba nieść adelowata ekwilibrystyka wokalna. Chociaż nie wiem, może po prostu sam stałem się ofiarą image’u wokalistki. To połączenie pół-ballady Avril Lavigne z estetyką Nightwish mnie wprawdzie zupełnie nie przekonuje, ale ufam, że Patrycja Markowska i muzycy grupy IRA wciąż mają się czym inspirować. (Jędrzej Szymanowski)
Japandroids - The House That Heaven Built (8/10)
Sam się sobie dziwię, że to wciąż działa. Ujmująca arogancja punka z ciepłych rejonów, tekst jako oręż dla obrony olewczego prowadzenia się oraz wzruszające niekłamaną radością stadionowe, zabójczo chwytliwe zaśpiewki – to przecież chwyty wytarte jak dwudziestoletnie jeansy. Nie wiem, chyba jakiś specyficznie pozytywny kanadyjski podmuch nie daje temu zastygnąć albo grają nam na najpierwszych pop-rockistowskich pragnieniach. W zalewie nudy jaka wypływa dziś z prób takiego beztroskiego grania Japandroids wychodzi to szalenie satysfakcjonująco. „The House That Heaven Built” to jest wciąż to samo co poprzednio, ale jak ma się wór hooków i czystej energii, wtedy wiosło plus perkusja nie oznacza tylko jednego udanego albumu. Trochę pieszczotliwiej jest to nagrane (wiele ścieżek gitar), ale dalej obfite w pożądaną u nich pierwotną surowość na wesoło, wciąż na dobrą sprawę poza konwencją i odklejoną od trendów. And if they try to slow you down / Tell ‘em all to go to hell – nic dodać, nic ująć.. (Karol Paczkowski)
Mount Eerie - The House Shape (5/10)
Wydaje mi się, że Elvrum troszkę już odcina kupony. Co prawda nie gwałtownie, ale jednak delikatnie sunie w dół. Zwiastujące „Clear Moon” Mounte Eerie w wydaniu z „The House Shape” miało pewnie pokryć się ścianą dźwięku jak chromem – odświeżyć, zabrzmieć ponownie niebanalnie wokół folku, ale wyciągnąć inny odcień. Tymczasem raczej się pod tą warstwą Elvrum ukrył, na tyle zresztą skutecznie, że zniknął pod nią niemal zupełnie. Barwa głosu i inne firmowe pierwiastki zawsze pilnują, żeby słuchacz nie zapomniał, że siedzi na mchu Mount Eerie, tylko gdzie jest eerie? Nieco bezduszne i formalistyczne to „House Shape”, w dodatku wydźwięk jest nijaki – ten flirt z innym filtrem nie układa się specjalnie fascynująco. Miało to sens, kiedy igrał z cięższym brzmieniem, przeciwstawiając swoje lasy piłom mechanicznym na zasadzie kontrastu, zresztą black metal też fetyszyzuje się co mroczniejszymi urokami natury. Ale nawarstwienie na wpół analogowej elektroniki, na wpół jakieś psych-rockowej magmy sprawia, że intymna ludyczność Elvruma wyparowuje, a ten osad który zostaje brzmi jak stylowy osad właśnie. Dwugłosowi Phila taka forma nie służy, bo czuć to niestety trochę nietrafionym doklejeniem piernika do wiatraka, no i emocje padają półmartwe. Już lepiej jakbym miał napisać „kolejne porządne Mount Eerie”, a tak jest mały krok w bok, ale z przeciętną gracją. (Karol Paczkowski)
Niki & The Dove - Tomorrow (4/10)
Trójka goszczących na tegorocznym Selectorze Szwedów w marcu wypuściła nowy singiel. I szczerze powiedziawszy nie widzę sensu w rozpisywaniu się na temat „Tomorrow”. No bo nie wiem, jak Wy, ale ja już się dawno pogubiłem w gąszczu pań krzyczących na tle kwadratowych arpeggiatorów. Trio widać nie zaprzątało sobie głowy takimi bzdurami, jak tożsamość zespołu, bo oryginalności numer nie posiada za grosz. Mało to konkretna propozycja, zestandaryzowana, transparentna i wypadająca drugim uchem. Oczywiście nie spada to poniżej jakiegoś określonego poziomu, ale czyż nie mierzymy wyżej? McPraca, ze swoją pensją w wysokości „byleby była” mnie by nie satysfakcjonowała. I Wy też się domagajcie więcej! A tak na marginesie: teledysk zdecydowanie odskakuje jakością od nie najlepszego utworu muzyków ze Sztokholmu. Zwróćcie uwagę na scenografię rodem z eightiesowego, niskobudżetowego filmu sci-fi. Przynajmniej na tym polu się ktoś postarał. (Paweł Szygendowski)
Regina Spector - All The Rowboats (6/10)
Zawsze będę wracać z sentymentem do Reginy Spector z czasów, gdy jej brzmienie było bardziej surowe, a piosenki ocierały się o świetną tradycję wokalistek z lat 90. Nawet popowy flirt tej Amerykanki z rosyjskimi korzeniami („Fidelity”) stanowił jakąś frywolną, niespodziewaną zabawę i miał niesamowitą lekkość, których na próżno szukać u tych bardziej zaangażowanych i „poważnych” pieśniarek tamtego okresu. Dziś sytuacja Reginy Spector to start z zupełnie innej pozycji. Buńczuczną dziewczynę z okładki „Sovietch Kitch” zastąpiła modna, przyszła idolka niejednego hipstera, spoglądająca ze zdjęcia na „What We Saw From The Cheap Seats” spojrzeniem nieco zafrasowanym i mało naturalnym. I „All The Rowboats”, i nazwisko producenta nadchodzącej płyty Spector (Mike Elizondo) sygnalizują, że jej folk tym razem będzie bardziej pop niż anti, choć głos, charyzma i wrażliwość tej wokalistki ciągle nakazują wierzyć, iż nie będzie szła na łatwiznę i wdzięcznie kłaniała się publice jak najszerszej, co niegdyś uczyniła z nienajlepszym skutkiem inna, dziarska pieśniarka – Martha Wainwright, a i sama Regina na grzeszki w tym temacie na sumieniu. „Far” było niezłe, ale jednak przeciętne. Oby „What We Saw From The Cheap Seats” zrobiło lepsze wrażenie. (Kasia Wolanin)
Paula i Karol - Whole Again (7/10)
Wiem, że macie tu wygodny link do YouTube’a pod tym opisem, ale nie oglądajcie, proszę, tego klipu – jest koszmarny i może Wam zupełnie wykrzywić percepcję całkiem fajnej w gruncie rzeczy piosenki. Zamiast tego kliknijcie play i przełączcie się na przykład na inną zakładkę. Wiadomo, że to nie ta liga i tak dalej, ale „Whole Again” łączy dla mnie (bardziej niemrawą) marszowość „500 Miles” The Proclaimers z marzycielskim klimatem The Go-Betweens – poza tym, że Paula chyba trochę sama nie daje rady na wokalach. Jeśli kiedyś ten singiel zagrają w radiu, gdy będę czekał w jakimś gastrolokalu na obiad, to szczerze się ucieszę. Tylko muszę siadać tyłem do telewizora, jeżeli puszczą teledysk. (Mateusz Błaszczyk)
The Saintbox - Eulalia (7/10)
Niepierwsza to polska „supergrupa” i przecież nie ostatnia – choć widząc kolejny projekt, w którym partycypują Moretti lub Bors, zaczynam nerwowo spoglądać przez ramię. Poważniej już – fanem Gaby Kulki nigdy nie byłem, ale mimo że także splot muzyki i sztuk wizualnych nie jest u nas żadnym novum, to w tym przypadku całokształt wypada bardzo przekonująco. Ponad folkowym aranżem po swojemu frazującego na kontrabasie Walickiego, nie wiadomo czy Gabie bliżej do Kate Bush czy Joanny Newsom (do której z kolei, moim zdaniem, bliżej Candi Valiente), w jednostajnym, jednoznacznym, ale i klimatycznym klipie Szupicy. Wiadomo, w takim składzie to musi żreć, ale z drugiej strony utwór wyjęty z takiego konceptu będzie zawsze trochę tracił, dlatego polecałbym udać się na (czy wciąż jeszcze?) koncert. (Mikołaj Katafiasz)
We Call It A Sound - Nightback (7/10)
Niewiele wiedziałem o tej grupie i mimo, że opisywany „singiel” to jedna z najświeższych rzeczy, na jakie trafiłem w ostatnim czasie na rodzimym poletku, to przyznam, że nie chciało mi się zrobić głębszego researchu. Z informacji bardziej zajmujących – niby bazą jest tu „emotronika” zza Odry, ale doprawiona została jakąś słowiańską melodyką, pchaną przez syntetyczny smyk płynący na 8-bitowym, technoidowym oraz inwazyjnie transowym beacie. A żeby było zabawniej – w mojej głowie i tak najjaśniej świeci neon z napisem Animal Collective. Koniec końców to także po prostu ładna piosenka, refren zostaje. I choć w redakcji nie wszyscy podzielają mój entuzjazm – dzielnie reprezentuję biegun dodatni, a Wy? (Mikołaj Katafiasz)
Wolfgang In A Truck - Knife (7/10)
Nie jestem pewien, czy nie zawodzi mnie pamięć, ale mam wrażenie, że w okolicach 2009 roku popularni Wolfgangowie uchodzi za nadzieję „Łodzi rockowej, Łodzi alternatywnej”, grając całkiem przytomnego indie-rocka. Zwiastun ich najnowszej EP-ki każe mi się zastanowić, czy aby nie pomyliłem ich z kimś innym. „Knife” to bez wątpienia pierwszy tak wyraźny ślad inspiracji polskiej sceny działalności Kamp! O, nawet producent – Bartosz Szczęsny – to człowiek z obozu Brennnessel. Co więcej, utwór jest autentycznie dobry i śmiało mógłby zaistnieć na setliście gwiazdorskiego tria, dawkując napięcie przed miejscami podobnym „Breaking A Ghost’s Heart”. Dajcie więcej. (Kuba Ambrożewski)
Bobby Womack - Please Forgive My Heart (6/10)
Z tym kawałkiem jest trochę tak, jak z meczem, jaki ostatnio zagrałem z kolegami z pracy, po niemal rocznej przerwie od piłki nożnej. Z jednej strony jest się czym chwalić, skoro, pomimo wielu okazji, w drugiej połowie spotkania nie wpuściłem żadnej bramki (poza dwiema wbitymi przez gości z mojej własnej drużyny, ale przecież to się nie liczy!). Na długo zapamiętam kilka bezpardonowo brawurowych interwencji pomimo wybitego barku i zdartej skóry na kolanach oraz sześciopunktowej straty do przeciwnika. Ale z drugiej strony można mieć do mnie pretensje o tych osiem goli w pierwszej części meczu, których przecież można było uniknąć. Nawet jeśli ostatecznie uratowałem nieco honor, to i tak wszystkie kary na mnie idą – i to zasłużenie, proszę pana. Pewnie właśnie tak zapamiętają mnie po tym meczu: jako człowieka rozpaczliwie próbującego zrekompensować wcześniejsze wpadki, by mimo wszystko zostawić po sobie na końcu dobre wrażenie.
Bobby Womack znalazł się w podobnej sytuacji. Naprawdę, ten singiel, wieszczący powrót do gry w pierwszej lidze, ma bardzo solidne atuty. Choćby sposób w jaki Womack zdziera sobie gardło przy kolejnych wersach (I could try to say I’m sorry / But that won’t be quite enough / To let you know pain that I feel), jak prawdziwie i szczerze poruszająco brzmią rozpaczliwe przeprosiny za chyba wszystko, czego Bobby mógłby w swoim życiu żałować. A przecież ma parę rzeczy na sumieniu. I choć potencjał tego utworu jest ogromny, zostaje on niestety uśredniony przez taśmową produkcję fabryki Damona Albarna. Chyba nikt, kto słuchał „Plastic Beach” nie potrzebuje wskazówek w rozpoznaniu gorillazowego stylu. Planowany na ten rok album Womacka „The Bravest Man In The Universe” może być powrotem w wielkim stylu, po wielu latach pauzowania. O ile udział Albarna w tym przedsięwzięciu nie sprawi, że będzie to tylko kolejny side-project ex-frontmana Blur. Na razie „Please Forgive My Heart” pozostawia niedosyt, ale to zrozumiałe – nikomu przecież nie służy dłuższe grzanie ławki rezerwowych. Bobby doskonale wie, o czym mówię. Ale on nam jeszcze pokaże, jak się gra w ekstraklasie. (Mateusz Błaszczyk)
Van She - Idea Of Happiness (6/10)
Czy tylko mi się wydaje, czy naprawdę przeniosłem się w jakieś dziwne electro-popowe uniwersum, gdzie wszystko wszystko jest poprawne, ładne i podobne do siebie kształtem? Drzewa i krzewy są przycięte na jednakową wysokość, drogi jednakowo proste i przecinające się jedynie pod kątem prostym, a duża większość zwierząt to te z nadrzędu torbaczy (np. mrówkożer workowaty - rudy, australijski samuraj skazany na osamotnioną walkę z termitami). I wszyscy muzycy na pęczki tworzą naprawdę przyjemne numery, osadzone zazwyczaj na chwytliwym groovie. Każdy z artystów korzysta z analogowych syntezatorów , komponuje dobre refreny i bezpretensjonalne zwrotki. Zupełnie jak w „Idea Of Happiness” australijskiego bandu Van She. Pytanie, jak szybko ten ciepły, błogi i dość monotonny klimat mi się znudzi. Jednak na chwilę obecną podoba mi się tutaj i przesyłam Wam własnoręcznie (!) zrobioną pocztówkę . (Paweł Szygendowski)
Violens - Der Microarc (8/10)
Po nieco dekoncentrującym „Unfolding Black Wings” mamy dowód, że Violens się nie rozpraszają – „Der Microarc” bez wstydu dla reprezentacji staje się starą-nową wizytówką, z gustownie tłoczonymi literami i V wkręconym w elegancki klucz wiolinowy. Szklisty riff przewodni, precyzyjnie nakręcona perkusja, ektoplazmiczny wokalnie Jorge kołysany w przestrzennej, pomimo wyrazistej dynamiki, strukturze. Wnioskując po drugim singlu, „True” odniesie nas w jeszcze bardziej wyważone emocjonalnie rejony, co zresztą znajduje poparcie po odsłuchu fragmentów prawdziwego sofomora. Klasyczna wręcz stylowość Violens w „Der Microarc” kokietuje w pełnej krasie – barokowy eklektyzm, wybalansowany już na „Nine Songs”, tu jeszcze bardziej naturalnie stapia się w jednolitą jakość. Kompozycyjna kruchliwość i solidność zarazem, cechująca podgrupę tych pozornie nieinwazyjnych utworów zespołu, pozwala na bezbłędne wdrażanie formalnie czystego, ale nie tak znowu wygładzonego sposobu wyrazu. Nasuwający skojarzenia z niemieckim ekspresjonizmem teledysk mówi wszystko – rzecz się dzieje w słowach i atmosferze, perfekcjonistyczna muzyka tym obrazom kunsztownie akompaniuje, pogłos rozmywa krystaliczność, a prawie senna poświata usprawiedliwia powtarzalność melodii. Coraz bardziej wyrafinowane to wszystko, ale przecież smak Elbrechta stał się już paradygmatem. (Karol Paczkowski)
Komentarze
[24 kwietnia 2012]
[24 kwietnia 2012]
EJ Polacy trochę dystansu do siebie, więcej wyluzowania, mniej cierpiętnicta i smętnych klimatów
Będziemy zdrowsi
życzę uśmiechu