Urbanizer #1: styczeń-luty 2012

Zdjęcie Urbanizer #1: styczeń-luty 2012

2011 był dziwnym, ale bardzo udanym rokiem dla muzyki miejskiej. Co nas czeka w tym? Styczniowo-lutowe single są raczej aneksem do zeszłorocznych trendów, chociaż „The Hope” Scuby zapowiada, że obecna muzyka klubowa nie będzie bała się wkroczyć na podejrzane stylistycznie – choć silnie umocowane w historii – rejony. Zresztą albumu „Personality” można w całości posłuchać tutaj i wyrobić sobie zdanie na temat jasnych klawiszy i wielkich przestrzeni. Na polu hip-hopu zapowiada nam się bardziej bezpośrednia rozgrywka między A$AP a Odd Future. Rozgrywka, której do tej pory obie grupy unikały, klucząc w dyplomatycznych wypowiedziach. OF mają Kanyego, A$AP Pharrella, a mainstreamowy rap nowych, niepokornych młodzianów rozdających karty. Na polskim podwórku także sporo się dzieje – w tym numerze recenzujemy Phantoma, Viadrinę i Teielte, których EP-ki dowodzą, że i w nadwiślańskim kraju nie brak producentów tworzących muzykę na światowym poziomie. Prognozy na 2012 rok są nadzwyczaj dobre, a ekipa Urbanizera na pewno będzie starała się dotrzymać kroku wariackiemu tempu zmian w muzyce miejskiej. Macie na to nasze słowo. (Paweł Klimczak)

Jessie Ware - Running (8/10)

„Zapal trawę, posłuchaj Sade” – radził Diddy w kawałku „Ass on the Floor”, i ja się z nim generalnie zgadzam. Generalnie nie wzgardziłabym także revivalem sophisti popu w duchu Everything But The Girl i szlachetnego jazz house’u Brand New Heavies. Tymczasem na małą skalę ducha tej wymuskanej elegancji wskrzesza Jessie Ware. Brytyjska wokalistka zachwycała już jako głos w genialnym „Nervous” SBTRKT czy w „The Vision” Jokera, teraz stawia na solową karierę i kibicuję jej tak mocno jak swojego czasu Katy B. Jessie Ware – podobnie jak Tracey Thorn z EBTG, a może nawet i sama Sade Adu (głośno myślę) – to typ wokalistki szalenie poprawnej i dokładnej, dystyngowanej i skromnej oraz trochę, umówmy się, jednak nudnej, która bez świetnie napisanych utworów byłaby zaledwie randomowym tłem w smoothjazzowej czili radiostacji. Jessie Ware stawia szczęśliwie na doskonałych współpracowników. Julio Bashmore, który stoi za tym numerem, zaskoczył chyba wszystkich, majstrując tak wyrafinowany smoothpopowy podkład, w którym nie zabrakło dopracowanych prechorusów czy gitarowej ejtisowej mikrosolówki po refrenie. Czy to jeszcze stylizacja, czy już sophisti pop na miarę naszych czasów? (Marta Słomka)

ScHoolboy Q - Nightmare On Figg St. (8/10)

Jeszcze rok temu ta sama Figg St. prezentowała się całkiem lajtowo i w przyjazny sposób otwierała nie tak bardzo przyjazne przecież, debiutanckie „Setbacks”. A teraz co? Jakiś paranoidalny, niepokojący i zły hip-hop, tak nowoczesny jak to tylko możliwe. Po tej samej, wesołej niegdyś ulicy chodzą teraz wściekłe, żądne krwi tłumy. Wszystko w tym singlu jest po prostu yonkersowo podłe: sprytnie parafrazujący, kapitalny technicznie psychorap ScHoolboya, biała laska z bronią, plastikowy worek na głowie, chipmunkowo diaboliczne głosy w tle i dälekowy chór wściekłych huliganów z bejsbolami, do tego na nierówno pulsującym bicie i z szorstkimi, kanciastymi klawiszami. Próbowałem nawet wygooglować Figg St. i sprawdzić, o co tu chodzi i co zmieniło się w ciągu roku, ale znalazłem tylko jakąś Figueroa Street i nawet nie jestem pewien, czy to jest właśnie to miejsce. Gdzie jest ta ulica, gdzie jest ten dom – wie ktoś? (Mateusz Błaszczyk)

Sinjin Hawke - Crystal Dust (8/10)

„Sinjin Hawke. Kto? Nie znam typa”. Ja też nie znałem. Ale już znam i jaranko. Pan z Barcelony szybko wyemigrował na saksy do aspirującego do miana stolicy bangerów Montrealu i – krótko mówiąc – się nie obija. Wydana w grudniu nakładem Pelican Fly Records EP-ka „Lights” to naprawdę kawał dobrej roboty. Polecam sprawdzić od początku do końca, bo pomimo stricte imprezowego charakteru można na niej znaleźć też chwilę na rozkminkę (ale nie za długą, proste). Mamy tłuste bębny, drumrolle, trąby, cykacze i inne patenty, które zamienią każdy dancefloor w piekło. Że podobne do Hudsona? Jak kopiować to od najlepszych. Pierwsza liga bangerów. Puść to głośno w swoim Seicento! (Mikołaj Buszkers)

A$AP Rocky - Wassup (7/10)

„LiveLoveA$AP” już od dawna gości w naszych uszach, a Rocky liczy ciężką kasę od Polo Grounds Music (dywizja Sony). Końcówka 2011 roku należała do rapera z Harlemu i jego wesołej swaggerskiej trupy, nic dziwnego więc, że 2012 rok postanowił otworzyć z przytupem. W wynajętej przez „Vice” rezydencji, w purpurowych kolorach, przy jednym z najbardziej rozmarzonych bitów Clamsa Casino, Rocky nawija o tym, co zawsze. Czyli o niczym. A$AP to nie skille, to swag, styl i szyk. I bity Clamsa Casino. Rocky i ekipa nie byliby tak charakterystyczni, gdyby nie dziwaczne, rozmyte bity od CC, SpaceGhost Purrrpa czy Ty Beatsa. Ale to już wiemy. „Wassup” nawet nie tyle promuje „LiveLoveA$AP”, co jest podsumowaniem bardzo udanego startu. W tym kontekście klip z błyskotkami (choć ciągle przybrudzonymi), rezydencją i Ferrari jest wiadomością od A$AP: „udało nam się”. Można zżymać się na teatralność tego wszystkiego i na to, że Rocky – w przeciwieństwie do SpaceGhost Purrrpa, który nagrywa cały czas – odgrzewa kotlet z nie tak nowego mixtape’u, ale nie o to tu chodzi. Jak wynika z przecieków, sam Pharrell Williams dał kilka bitów na nowy album harlemskiego swaggera, czyli kasa Sony idzie nie tylko na designerskie ciuchy. Na pytanie zadane w refrenie należałoby odpowiedzieć: „nadchodzi nowe w mainstreamie”. That's wassup. (Paweł Klimczak)

Machinedrum - Van Vogue (7/10)

Dłuższą chwilę poświęciłam na wybranie highlightu na playlistę Urbanizera z nowego wydawnictwa Machinedruma, „SXLND”. Padło na „Van Vogue”, jako że najbardziej przepadam za psami. W porównaniu do spektakularnych dwóch zeszłorocznych albumów (solowego „Room(s)” i płyty Sepalcure), z których ciężko było wyłonić faworyta z uwagi na absurdalną niesamowitość i bogactwo każdego kolejnego utworu, EP-ka „SXLND” zdaje się być w całości takim „meh”. I choć same utwory mają nieco ponad rok (pojawiały się okazjonalnie w przeróżnych miksach zaprzyjaźnionych artystów), wydaje się, że po prostu Travis Stewart nie wstrzelił się ani w miejsce, ani w czas z wydaniem tego romansu z euforycznym house’em. Bo to, że jest artystą o wielu twarzach, nie jest zbytnio zaskoczeniem - każde kolejne wydawnictwo to potwierdzało i nie ma sensu się zbytnio nad tym roztkliwiać. Cieszy ten dystans do gatunków oraz formy, i mimo powyższych uwag cała EP-ka, składająca się z czterech easy-goingowych parkietowych utworów, jest czymś bardzo przyjemnym. Czasem dobrze wziąć oddech. (Karolina Zajączkowska)

M.I.A. - Bad Girls (7/10)

M.I.A. od zawsze stała gdzieś pomiędzy opozycją do popu a mocnym dążeniem, by przetrzeć sobie do niego drogę, o czym może świadczyć jej niedawna, dość egzotyczna, „kolaboracja” z Madonną i Nicki Minaj lub zaistnienie w powszechnej świadomości jako „the girl who fingered America”, przez co zyskała na Pitchforku przydomek „asshole”. Wszystko fajnie bo - może niekoniecznie celowo - doprowadziło do skutecznej promocji jej nowego/starego singla „Bad Girls”, do którego teledysk autorstwa Romain'a Gavras’a (odpowiedzialnego za wcześniejszy równie niezapomniany klip do utworu „Born Free”) wskoczył do sieci na kilka dni przed Superbowl. Po albumie z 2010 roku, „Maya”, który był dość pretensjonalnym, surowym i bardzo nierównym dźwiękowo oraz dla wielu niestrawnym eksperymentem (który wciąż kocham, być może właśnie dlatego) M.I.A. zdaje się być w wyśmienitej formie i dostarcza dobrze napisaną piosenkę na miarę płyty „Kala”. Jeśli album będzie równie dobry, publika wszystko wybaczy. A teledysk jest absolutny. Kropka. (Karolina Zajączkowska)

The Phantom - Ceremony (7/10)

Bartek Kruczyński jest w tej chwili moim ulubionym polskim klubowym producentem. Kropka. Pamiętam czasy, gdy podsyłał Mentalcutowi różne próbki i słuchając ich, raczej wdychaliśmy z typowym internetowym „meh” na ustach. Minęły trzy lata i co? The Phantom jest najbardziej charakterystycznym i trzymającym styl producentem w kraju. Ten chłopak ma ucho do melodii, a to się rzadko zdarza. Nasłuchał się tego 80s/90s popu i się naumiał. A to pianinko w „Ceremony”, a to kosmiczne synthy w laidbackowym „Gothic” czy typowe UK funky zacięcie w „Voyage” – wszystko melodyjne, spójne, wpadające w ucho. Wyjątkowy progres producencki. Już wiem, czemu Barto jest takim domownikiem, nic tylko i siedzi i dłubie przy tym swoim komputerku... Podobno winyl rozchodzi się jak ciepłe bułeczki, więc czym prędzej zamawiajcie, bo na razie na wersję digital się nie zapowiada! (Mikołaj Buszkers)

Scuba - The Hope (7/10)

Jak trzeba było, Hotflush przełamywał dubstepową nudę, wpuszczając powiew świeżości do tempa 140 BPM. Scuba, szef labelu, swoim albumem chce powiedzieć wszystkim zafascynowanym house’em i acid techno producentom jedno: nie wpuszczamy świeżego powietrza, wychodzimy z piwnicy i idziemy na stadion. Już „Adrenalin” zdradzało transowe inklinacje Scuby, „The Hope” rozwiewa wszelkie wątpliwości – tzw. big room sound będzie dominował w 2012 roku. Nie jest to trance spod znaku Tiesto, ale ten hołdujący wydawnictwom R&S z lat 90., łączących przestrzeń z agresją, progresję z niespodzianką. „The Hope” oprócz chicagowskimi wokalami zaskakuje także drugą częścią transowych klawiszy, kiedy pojawia się radosna sekwencja (czyżby tytułowa nadzieja?). Numer jest głośny, ekstatyczny i z typowymi dla stadionowych zagrywek breakdownami, odpowiednio generującymi przestrzeń i nakręcającymi imprezę. Wielu miłośników muzyki basowej kręci nosem i z sentymentem sięga po stare płyty Scuby. Jak bardzo się mylą, można zobaczyć w klubie, kiedy didżej wrzuca „The Hope”. Ręce w górę i lecimy! Jak na manieczkach, ale chyba lepiej ubrani. (Paweł Klimczak)

Usher - Climax (7/10)

OMG, Usher wraca z artystycznego niebytu. I to wraca tam, gdzie czuje się najlepiej – do roli chłopca od pościelowych ballad, który w kącie pokoju zamiast ekspozycji figurek z „Gwiezdnych wojen” wybudował sobie ołtarzyk na cześć Babyface’a. Wyprodukowany przez Diplo „Climax” to rzecz inspirowana postdubstepowym soulem Jamiego Woona i minimalistycznym R&B The Weeknd. To utwór na wskroś nowoczesny, wręcz podlizujący się wszystkim kumatym – bo jak inaczej interpretować obecność smyczkowej aranżacji Nico Muhly’ego, który swojego czasu wprowadził wszystkich hipsterów tego świata w krąg muzyki poważnej? Usher gładko płynie po bicie swoim falującym falsetem, jest nice and slow, a my błyskawicznie zapominamy o tym żenującym romansie z Will.I.Amem. (Marta Słomka)

Viadrina - Shining (7/10)

Piękny house’owy utwór z zacięciem popowym dobrze znanego już wszystkim wrocławsko-szczecińskiego duetu Viadrina doczekał się nie tylko propsów od Ellen Allien na jej facebookowym profilu, ale i też ostatnio ładnego teledysku. Wszystkich, którzy tak jak i ja na początku rozpoczęli poszukiwania brakującego kodeku po wciśnięciu „play”, uspokajam - efekt wydaje się celowy. Jak najbardziej cieszy przypomnienie tego tracka, „Shining” jest dla mnie tym utworem, który trzymam blisko byle do lata i najchętniej usłyszałabym go przy wschodzącym słońcu, tańcząc boso na plaży. (Karolina Zajączkowska)

Azealia Banks x Machinedrum - NeedSumLuv (6/10)

Azealia Banks w nieco innym wcieleniu. „212” było niesamowitym bangerem, w którym Banks z chodnikowym zawadiactwem rapowała wersy pod taneczny bit, metalicznie kąsający w duchu kooperacji Redlighta i Roses Gabor. „NeedSumLuv” celuje w rejony ponowoczesnego, słodziutkiego R&B, osadzonego w kontekście zdobyczy muzyki basowej. Banks nazywa to progresywnym R&B, ja uważam, że dzisiaj po prostu tak powinno brzmieć R&B. Dzierlatka z Harlemu z ironicznym i kreskówkowym posmakiem przegina się i wygina, aby wypaść choć w połowie tak infantylnie jak, nie przymierzając, Kelly Rowland w „Dilemma”. Podkład Machinedruma, numer ”SXLND”, który na jego EP-ce prezentuje się solidnie, acz nieco blado, jako tło dla popisów Banks brzmi już całkiem dobrze. Wysunięta na pierwszy plan stopa i sampel z Aaliyi zażerają, a jednak „NeedSumLuv” pozostawia mnie z uczuciem, że ktoś tu nie dokończył swojej roboty. Bardziej szkic niż rasowy singiel, ale bawić się przy nim można przednio. (Marta Słomka)

Orphan101 - Reighn (6/10)

Pozwolę sobie znów wyrazić moją sympatię dla labelu DECA Rhythm, który kolejnymi wydawnictwami trafia w mój, niezbyt wyrafinowany jak słychać w załączonym klipie, gust. Koleżka Orphan101, czyli Robert Davies z Bristolu, należy do tych trochę niezdecydowanych producentów, błąkających się po obrzeżach dubstepu i próbujących krzyżować go ze stylistykami z napędem 4x4. Jego nowa czwórka „Itchin” dość dobrze obrazuje to rozdwojenie jaźni. Połowa płyty, w tym fragment tytułowy, oparta jest na ciężkim, dobrze znajomym rytmie z werblem uderzającym na trzy. Ale to pozostałe dwa tracki budzą moje zainteresowanie: „Aint Sam” oraz niżej zapodany. Oba oparte na prostym, nieco minimalowym bicie, atakują w mniej lub bardziej niespodziewanych momentach agresywnymi wybuchami syntezatorów, pierdzącymi basami i innymi smakołykami mającymi wprowadzać mroczny klimat. Me gusta. (Paweł Gajda)

Teielte feat. Daniel Drumz - Don’t (6/10)

Album Teielte był udaną próbą przeniesienia tzw. newbeatu na polski grunt. Od tamtego czasu hiphopowa publika powolutku i ostrożnie zwraca swoje głowy w stronę bardziej nowoczesnych wariacji muzyki bitowej. I choć głęboko zakorzeniony konserwatyzm rapowej publiki jeszcze długo będzie blokował naprawdę masową fascynację newbeatem, to zmiany zaczynają być widoczne. „Nowe Dobro To Zło” Hadesa ze świetnymi bitami Galusa, Ailo i powiększająca się scena instrumentalna to znaki, które miejmy nadzieję zwiastują przełamanie dominującego paradygmatu truskulowego nudziarstwa. Teielte wraca z EP-ką „Wooden Love” – bodaj najładniej wydanym winylem (a nawet dwoma) w historii polskiej muzyki. Zawartość znacznie przewyższa opakowanie (nie wierzcie hejterom z forum Ślizgu). Numer „Don't”, nagrany przez Teielte z innym piewcą nowych bitów, Danielem Drumzem, ma w sobie wszystko, czym może imponować producent ze stajni U Know Me. Frenetyczne bębny, rewelacyjne faktury i przede wszystkim progresja elementów. Każdy sampel doskonale odnajduje swoje miejsce w palecie bogatych teł, a struktura utworu nie pozwala się nudzić. O ile na Zachodzie newbeat wytracił swoją nowatorską siłę, o tyle w Polsce ma swoich napędowych. Na ich czele zdecydowanie postawiłbym Teielte. (Paweł Klimczak)

Posłuchaj >>

Madonna feat. M.I.A. & Nicki Minaj - Give Me All Your Luvin’ (4/10)

Tak, to już prawie trzydzieści lat minęło od „Everybody”, a Madge próbuje nas przekonać, że nadal królowa jest tylko jedna. Rachityczny dubstep mostka plus dwie młode koleżanki mają być dowodem, że babcia Ciccone wciąż orientuje się w trendach. Smutny efekt jest taki, że to różowa raperka zbiera wszystkie oklaski, podobnie jak dwa lata temu u Kanyego kradnąc show, choć na dużo mniejszą skalę. Co robi tu Maya – wie tylko ona sama. Jak donoszą życzliwi, podobno refren „Give Me” został zajumany z jakiegoś brazylijskiego hitu. Kobieto, zlituj się! Jeśli już kraść, to przynajmniej rzeczy zajebiste, a nie takie średniawki. Chwyt ze skandowaniem cheerleaderek z dobrego serca przemilczę. Nie pozostaje nic innego, jak czekać w napięciu, aż okaże się, czy Madonnie udało się nagrać album jeszcze gorszy od poprzedniego. Zaiste, nie śpię po nocach. (Paweł Gajda)

Mateusz Błaszczyk, Mikołaj Buszkers, Paweł Gajda, Paweł Klimczak, Marta Słomka, Karolina Zajączkowska (20 lutego 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
kuba a
[1 marca 2012]
Oboje nie macie racji, bo Tracey Thorn. Już poprawione, przepraszamy za błąd. W ramach rekompensaty bardzo ładna piosenka EBTG:

http://www.youtube.com/watch?v=ZuLYmzhdEFc
Gość: korektor
[1 marca 2012]
Tracey Thorne*

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także