Screenagers Jukebox #21: styczeń 2012
Kuba Ambrożewski
W jednym z najdoskonalszych odcinków „Modern Family” w domu Phila i Claire pojawia się basista Spandau Ballet, grany przez Edwarda Nortona. Ma dla nich wykonać „True” – piosenkę, która przed laty ich połączyła. Ostatecznie sfrustrowany Phil przyznaje, że zamówiony przez żonę przebój nie jest tym, o który chodziło – ich utworem było „If You Leave” Orchestral Manoeuvres In The Dark. Poza serią genialnych gagów, mnóstwo tu humoru na poziomie meta: jest podtatusiały, były gwiazdor new romantic, dorabiający odgrywaniem dawnych szlagierów (wszak czy nie to od półtorej dekady praktykują wszyscy gwiazdorzy new romantic?), jest przywołanie złotych czasów Johna Hughesa w reminiscencji pary nastolatków przytulającej się do brytyjskiej haircut pop music, jest w końcu krzyk rozżalonego, obrażonego Nortona: co za idiota, zakochał się przy rozstaniowej piosence!
To oczywiście tylko tło dla przywołania jednego z bardziej niedocenionych singli OMD – podręcznikowej melodramy środka lat osiemdziesiątych. O ile wczesne przeboje kwartetu McCluskey/Humphreys/Cooper/Holmes wyznaczały tory dla zimnego, europejskiego, klawiszowego disco, to tutaj formacja z Merseyside sięga po manierę klasycznego, czarnego r’n’b wczesnych lat sześćdziesiątych – „If You Leave” kłania się wszak evergreenom a la „Stand By Me” Bena E. Kinga, przepuszczając nastoletnią desperację wzorców przez swoje dwa znaki szczególne: minimalistyczną symetrię programowanych partii i post-kraftwerkową mikro-melodyjność. OMD nigdy nie byli mistrzami skomplikowanych akordów (okazjonalne antycypacje co lepszych momentów disco polo nie są przypadkiem) czy hooków obdarzonych wzniosłymi skokami interwałów – ich gra to nasycanie piosenek dziesiątkami małych, banalnych, oczywistych motywików, które tworzą frapującą całość dopiero po wspólnym zazębieniu się. Słuchanie ich muzyki przypomina obsesyjne wpatrywanie się w pieczołowicie skontruowany i dysponujący szwajcarską precyzją mechanizm wzajemnie napędzających się trybików, śrubek i sprężynek. Z „If You Leave” jest podobnie – tęskna, emocjonalna melodia wokalu McCluskeya emituje się na planie trójwymiarowego układu współrzędnych, gdzie X, Y i Z to różne kombinacje syntetycznych brzmień. Taki trochę romans z politechniką w tle, co nie.
Orchestral Manoeuvres In The Dark – If You Leave
Paweł Gajda
Wszystko zaczęło się parę lat temu, gdy zupełnie znienacka naszedł mnie pomysł, aby posłuchać sobie Steviego Wondera. Jako fan Jamiroquai postanowiłem w końcu zmierzyć się z dorobkiem, o którym tak często wspominano w kontekście ekipy Jay Kaya. Cała moja ówczesna wiedza na temat Stevlanda Hardawaya Morrisa ograniczała się do „I Just Call To Say I Love You”, „Part Time Lover” i mglistego wspomnienia na temat „Superstition”. Fatalny wynik. Szybki rekonesans dotyczący klasycznych pozycji z lat siedemdziesiątych dał wynik podobny do tego, co spotkało mnie kilka lat wcześniej, gdy równie niespodziewanie zapragnąłem rozpoznać Funkadelic i w swej naiwności nadziałem się na „Maggot Brain”. Ujmując rzecz krótko: nie tego się spodziewałem. Dużo wody upłynęło od tego czasu, i na zupełnie osobną opowieść zasługuje moment ostatecznego doznania „Talking Book” i „Innervisions”. Trudna to miłość, ale nie o tym dzisiaj chciałem rozprawiać.
Z przesłuchanych za pierwszym razem płyt przemówiła do mnie przede wszystkim „Hotter Than July” (1980) – daleka od doskonałości, ale najbliższa moim ówczesnym wyobrażeniom i oczekiwaniom. Każdemu może się zdarzyć. Z owego zbioru niespodziewanie najbardziej szarpnęła mną wyśpiewana na granicy lekkiej soulowej histerii „All I Do”. Żeby dopełnić obrazu mojego kompletnego nieogaru: nie, nie przyszło mi do głowy żeby sprawdzić w internetsach historię tego songu. Powieka mi nawet nie drgnęła widząc wśród autorów tekstu Clarence'a Paula. Bo niby dlaczego miałaby? Stąd moje wielkie zdziwienie, gdy klikając kilka tygodni temu chaotycznie po YouTube'owych linkach trafiłem na poniższe cudo. I wtedy poczułem się jak bohater thrillera, gdy wszystkie wątki składają mu się w zaskakujący twist fabularny. Piosenka z początku ejstisów nagle okazała się piosenką z roku 1966, napisaną specjalnie dla Tammi Terrell, przedwcześnie zmarłej gwiazdki Motown, dziś pamiętanej głównie za duety z Marvinem Gaye'em. Z tego co mi wiadomo, samo nagranie nie doczekało się oficjalnego wydania w momencie powstania. Przeleżało prawie czterdzieści lat w archiwach, i wypłynęło dopiero w latach zerowych z okazji różnych Motownowych kompilacji. Wtedy również okazało się, że podejście do tego kawałka, nieco mniej udane, zaliczyła także niejaka Brenda Holloway. Jeśli szesnastoletni Little Stevie Wonder pisał takie miazgi, to ja jedynie mogę zdjąć czapkę.
Tammi Terrell – All I Do
Karol Paczkowski
Naked Eyes odnaleźli się dość typowo na płynnej granicy między New Wave a popem z silną pretensją do komercji. Poza „Burning Bridges” i nielicznymi momentami na „Fuel For The Fire” dorobek duetu Pete Byrne/Rob Fisher nie jest wiele warty, zresztą nie grzeszy pokaźnymi rozmiarami. Dodając do tego proszące się o zapomnienie próby reanimacji grupy, myślę że singlowe potraktowanie Naked Eyes nie jest w ich przypadku niewybaczalnym aktem ignorancji. Bo i nawet na polu hitów z list Hot 100 większość wydaje się przyzwoitą, ale wciąż schematyczną kalką, przez co ginie w natężeniu bardziej zapamiętliwych melodii zdolniejszych kolegów po fachu, słusznie przyćmiewane przez Spandau Ballet, ABC czy Tears For Fears. Co innego jednak „Promises, Promises”. Amerykańska wersja singla jest krótsza od UK, i choć ta druga z rozszerzonym wstępem ma gładszy szlif i minimalną, acz zauważalną flegmatyczność „sophist-”, to stawiam na tę standardową, jankeską wersję „radio cut”, z przebojową, soczyście funkową partią gitary już na wejściu, co zdecydowanie przechyla szalę w stronę „-pop”. W wielu numerach Naked Eyes dają żywy bas gdzieś na pierwsze rzędy, nie inaczej też w „Promises, Promises”, czym generalnie wygrywają zawody. Dodatkowo na wersji z 12'' sama Madonna „produkuje się” na backgroundowych wokalach, raczej zupełnie zbędnych, poza funkcją nakręcania rozpoznawalności utworu. No ale nikt przecież nigdy nie zapyta „ej, to ten numer, gdzie Madonna wypowiedziała kilka słów na zamówienie?”, bo krzyknie raczej „pamiętam to z odcinka „Knight Ridera”!”. W każdym bądź razie: refren! No i zapętlona w jednej czynności laska z klipu, wycierająca rytmicznie ręcznikiem piękne, suche blond włosy. Co musi się źle skończyć.
Naked Eyes – Promises, Promises
Paweł Sajewicz
Prognozy na rok 2012? Cóż, ONA wraca. Nie macierzysty zespół Agnieszki Chylińskiej – podobno Skawa bardziej niż muzyką, zajęty jest poszukiwaniem polskiego forfitera – ONA, Shania Twain, the horror, the horror. Młodsi czytelnicy mogą nie pamiętać, ale był taki czas, gdy ta rasowa Kanadyjka rzuciła świat na kolana. Kto nagrał najlepiej sprzedający się album country w historii? ONA. Który album nagrany przez kobietę sprzedał się w największej liczbie egzemplarzy? Płyta Madonny? „Like A Prayer”? Śmieszne. Oczywiście „Come On – FUCKIN’ – Over”. 40 mln egzemplarzy (podobno), a połowę z tego kupili Niemcy. Muzyka piwna nigdy wcześniej nie brzmiała tak godnie.
Z Shanią nie ma żartów. Ostatnią dekadę spędziła na pieleniu grządek, ale w zeszłym roku pojawił się jakiś singiel (nie słyszałem), Wikipedia zapowiada pełnoformatowy powrót, a Mutt Lange – ten gość, który wyprodukował *między innymi* „Back In Black” AC/DC (49 mln), „Hysterię” Def Leppard (20 mln) i „Come On Over” właśnie (znacie wynik), a prywatnie jest mężem Twain – już grzeje konsoletę. (Choć nie, sprawdziłem, para rozstała się w 2008 r. – Lange wziął najlepszą przyjaciółkę Shanii, a Twain związała się z jej mężem. Bardzo typowe.) Ostatni tydzień spędziłem wlepiając wzrok w teledyski „That Don’t Impress Me Much”, „Man! I Feel Like A Woman” czy „You’re The One” i zachodzę w głowę jak działa urok Shanii? Bo że w latach 90. mieliśmy do czynienia z fenomenem nie ulega wątpliwości. Może chodzi o zalotne Auuu, które Twain niczym lateksowa kocica w swoim lamparcim płaszczu mruczy w otwierających taktach „TDIMM”? A może hołd dla Roberta Palmera w wideo „Man! I Feel Like A Woman” (który to już? Dajcie spokój!). Może w tym tytule jest przewrotna ironia, bo przecież Shania jest ostatnią, która wie cokolwiek o seksapilu.
Ale nawet, gdy na bok odsunąć mizoginistyczne uwagi, fenomen Kanadyjki wprawia w graniczący z odrazą zachwyt. Niemal każdy z jej singli od pierwszej do ostatniej minuty definiuje zjawisko hooku doskonale obrzydliwego i obiektywnie zaraźliwego. Przypominam sobie kolejne piosenki i tym samym dolewam oliwy do naszego bad romance. A cały ten gagaizm, o którym tyle się swego czasu mówiło, zupełnie już blednie, skoro na tron wraca prawdziwa królowa śpiewających gospodyń.
Shania Twain – That Don’t Impress Me Much
Marta Słomka
Dawniej, poproszona o wymienienie ulubionych płyt Davida Bowiego, postawiłabym „Aladdin Sane” bardzo wysoko. Dziś – przyznam, że z trudem słucham całego albumu, a ścisły top Bowiego to raczej „Station To Station” i trylogia. To płyty, które twórczo wykorzystując krautrock, zdefiniowały pionierską jakość – tzw. nowy europeizm. Bowie, Eno, Moroder, Gary Numan i raczkujący synthpopowcy pod koniec lat 70. odzyskali dla Europy tożsamość. Gdy punk rock okazał się niczym więcej niż powielaniem zmanierowanych rockistowskich klisz, nowy europeizm rozejrzał się dokoła i zobaczył klaustrofobiczne blokowiska oraz technologiczny postęp, którego nie potrafiliśmy jeszcze okiełznać. Postawił na duszną, uwięzioną w mechanicznym rytmie muzykę, znacznie trafniej oddającą ducha czasów.
Nie byłoby jednak Davida Bowiego, jakiego lubię najbardziej, bez „Aladdin Sane”. Po oszałamiającym sukcesie płyty „Ziggy Stardust” Bowie miał status supergwiazdy. Mógł pójść za ciosem i nagrać nawet słabszą kopię „Ziggy’ego Stardusta”, a i tak pozostałby na zawsze królem glam rocka, który zdetronizował samego Marca Bolana. Ale Bowie postanowił wyjść poza ramy czystego glamu, urozmaicając go jazzującymi partiami fortepianu i rhythm’n’bluesowym feelingiem. Nagrał płytę ostentacyjnie nieprzebojową. Postać Alladyna jest manifestacją ówczesnych nastrojów Bowiego, tj. przerażającej wizji bycia niewolnikiem postaci, którą sam stworzył. I ta filozofia przyświeca mu do dzisiaj; pół żartem, pół serio - do tego stopnia, że utożsamiany z kreatywnością i artystyczną płodnością David Bowie postanowił zamilknąć na zawsze. I w ten sposób dochodzimy do płyty „Hunky Dory” z 1971 roku, na której Bowie po raz pierwszy tak wyraźnie zamanifestował swoją odrębność. Muzyka rockowa jako mariaż folku i teatralności, szczerości i kreacji. Bez „Hunky Dory” nie powstałby ani przybysz z kosmosu, ani Alladyn, ani Thin White Duke. Ani być może jeden z najlepszych filmów Kina Nowej Przygody – Spielbergowskie „Goonies”, które Bowie antycypował w piosence „Kooks”.
David Bowie – Kooks
Marcin Zalewski
Trwa ofensywa wpływów etnicznych na muzykę popularną. Od kilku lat mamy coraz większy dostęp do nagrań z części świata wcześniej znanych tylko z National Geographic, często archiwalnych i zdobytych niemałym trudem. Jednak wycieczki ekipy z Analog Africa, wojaże pana Alana Bishopa z Sun City Girls czy nawet egzotyczne albumy odkopywane przez blogi takie jak holywarbles.blogspot.com to tylko część postkolonialnego trendu w muzyce. Coraz więcej zespołów namiętnie czerpie z tradycji muzycznej świata, a zeszłoroczne albumy takich grup jak Master Musicians Of Bukkake czy tUnE yArDs potwierdzają, że to coś więcej niż fascynacja world music. Niewątpliwie ta jasna strona globalizacji posiada i minusy. Zapatrzeni w reedycje nagrań nubijskich kompozytorów zapominamy, że tradycje muzyczne naszego regionu również mają niesamowity potencjał, odpowiedni nie tylko do uświetniania dni kultury żydowskiej czy potańcówek w skansenie.
Oczywiście w tym miejscu fani Kapeli Ze Wsi Warszawa czy Księżyca przestaliby czytać ten tekst. Nie rzecz jednak w tym, żeby dyskredytować te dwa fantastyczne zespoły, a by sięgnąć głębiej w tradycje środkowoeuropejskie. Mychajło Chaj to ukraiński lirnik i etnomuzykolog od lat osiemdziesiątych penetrujący resztki tradycji dziadów wędrownych na Wołyniu i Huculszczyźnie. Na albumie „Ukraińska lira” rekonstruuje pieśni tylko na lirę korbową i śpiew. Ten fenomenalny instrument można nazwać europejską odpowiedzią na indyjski sitar. Mięsiste drony i rzewna melodia tworzą zaskakująco psychodeliczną aurę, zwłaszcza jeśli uwzględni się unikalny sposób gry na lirze. Nie bez powodu na początku tekstu przywołany został wcześniej nubijski kompozytor. Piję w tym miejscu do Hamza El Dina, inspiracji tuzów muzyki współczesnej lat sześćdziesiątych. Słuchając ukraińskiej dronowej modlitwy warto postawić sobie pytanie jak wyglądałyby nagrania minimalistów, gdyby swego czasu trafili nad Prypeć i posłuchali słowiańskich rag.
Mychajło Chaj – Jezusie Mój
Komentarze
[26 stycznia 2012]
[26 stycznia 2012]
[26 stycznia 2012]
[25 stycznia 2012]
[25 stycznia 2012]
co do goonies - oglądam praktycznie regularnie co rok, dwa lata i podtrzymuję opinię. bardziej szorstki od ET, lepszy flow o gremlinów. i super 8 chyba właśnie najbliżej do goonies w swoich nawiązaniach. w jakim sensie nie do końca spielbergowskie? to, że spielberg raz widniał w creditach jako producent, raz scenarzysta, raz reżyser - nie ma większego znaczenia. dobór współpracowników w tamtych latach był szalenie przyemyślany - to była jedna szkoła pielęgnująca bardzo zbliżone spojrzenie na kino młodzieżowe i SF.
[25 stycznia 2012]
No i punk rock oczywiście mocno czerpał z rock\'n\'rolla - Pistolsi grali przecież \'Johnny Be Goode\' i później \'Something Else\' (za kazdym razem powtarzam, że oryginał Eddiego Cochrana jest o wiele bardziej punkowy od ich wersji), okładka \'London Calling\', \'Sweet Gene Vincent\' Duryego itd. Ale zeby nazwać wszystko revivalem? To trochę przesada.
[25 stycznia 2012]
[24 stycznia 2012]
[24 stycznia 2012]
W każdym bądź razie ideologicznie (pomijając polityczne uwikłania, bo to odmienna kwestia, choćby przykład Polski) na tym przeciwstawieniu się punk wyczerpał, i Marta w żadnym razie nie spłaszczyła tego obrazu, no sorry. Natomiast to, że szybciej to zgasło niż wybuchło, nie jest wcale żadnym argumentem odnośnie sukcesu bądź porażki. Przedstawienie tej opozycji, cofnięcie się do prostoty, od której faktycznie lata 70. się oddalały, nawet nie tyle sprawę odwróciło, co o czymś przypomniało, a w efekcie wszystko zaczęło przebiegać jeszcze bardziej wielotorowo, przenikać się, co jest najwspanialszym efektem tych przemian. A kto pozostał przy punkowym etosie, a kto nie, nie ma większego znaczenia dla zasadniczego zjawiska.
[24 stycznia 2012]
[24 stycznia 2012]
[24 stycznia 2012]
A Lydon reklamujący masło? W czym problem? Robi to, co uważa za słuszne i nie przejmuje się opiniami innych. Bez problemu mógłby cos podobnego zrobić w '79.
[24 stycznia 2012]
[24 stycznia 2012]
[24 stycznia 2012]
A czy dużo by mi zostało zespołów poza Buzzcocks? Takich jak Buzzcocks to niewiele nawet w kategorii open. A fajnych całkiem sporo, myślę. I byajmniej nie miałem zamiaru zaginać Marty Słomki z punk rocka (co naprawdę taka dobra?), tylko stwierdzenie wydało mi się mocno przesadzone.
[24 stycznia 2012]
ja mam mniej radykalne zdanie w tym temacie akurat, przy czym devoto miał sporo racji w sensie ogólnej diagnozy punk rocka
[24 stycznia 2012]
(Próba zaginania Marty z punk rocka, dobre!)
[24 stycznia 2012]
Tak, też zawsze myślałem, że ten kawałek http://www.youtube.com/watch?v=oNCTD185opo i ileś tam inych , to tylko zmanierowane rockistowskie klisze. Powielone w dodatku.
[23 stycznia 2012]