Miesiąc w singlach: wrzesień 2011

Muzyczną, singlową jesień czas rozpocząć.

Odsłuchaj wszystkie utwory korzystają z playlisty YouTube.

The Big Pink - Stay Gold (4/10)

The Big Pink zasłynęli tym, że opierając się z premedytacją na brit-popowym sentymencie za sprawą swoich piosenek potrafili na chwilę znów przenieść stęsknionego słuchacza w pierwszą połowę lat 90. Osobiście nie miałabym nic przeciwko, gdyby kariera Anglików i tym samym moja przygoda z zespołem zakończyła się na jednej, fajnej płycie i paru cholernie nośnych singlach, ale oni dalej brną w swój niemodny sentymentalizm. Coś, co kiedyś było fajne, teraz wydaje się nachalną i całkiem wtórną repetycją. „Dominos” było dużo bardziej sympatyczne i chwytliwe niż siermiężne „Stay Gold”, które sili się na bycie niezłym przebojem, ale niestety nim nie jest. (Kasia Wolanin)

Delilah - Go (7/10)

Delilah całkiem nieźle poczyna sobie na wielu brytyjskich playlistach radiowych i nie tylko, co może dziwić, zważywszy, iż popowość jej kawałka najbardziej oczywista nie jest. Debiutancki singiel tajemniczej, interesującej Angielki to propozycja z podobnej półki, co Katy B czy Emeli Sande, choć z pozoru dużo mniej nośna. „Go” z jednej strony stanowi osobliwą reinterpretację utworu Chaki Khan „Ain’t Nobody ”, z drugiej – sytuuje się gdzieś pomiędzy szkieletowym r’n’b How To Dress Well czy The Weeknd, a popowymi obrzeżami post dubstepu. Na pewno warto poobserwować, co wykluje się z Delilah w przyszłości. (Kasia Wolanin)

Glass Candy - Warm In The Winter (7/10)

Jeśli ktoś nie widział jeszcze fenomenalnego filmu „Drive", polecam czym prędzej nadrobić tę zaległość. W dużym uproszczeniu: kino klasy B podniesione do rangi niezwykłego dzieła sztuki za sprawą zaszczepiania pomiędzy niezliczoną ilość filmowych wątków i motywów z historii kina cudownej poetyki, z którą kontakt tak intensywny ostatni raz mieliśmy przy niezapomnianym „Lost In Translation". Ciekawostką jest, iż za ścieżkę dźwiękową do „Drive" w dużej mierze posłużyło głównie beznadziejnie romantyczne smutne disco, których najważniejszymi przedstawiciela są Chromatics i Glass Candy właśnie. Sycące i rozkoszne „Warm In The Winter", jeden z najbardziej przebojowych numerów w karierze podopiecznych Italians Do It Better, dobitnie pokazuje, iż nic tak nie poprawia humoru, jak dobre smutne disco, a na nową płytę Glass Candy nadszedł najwyższy czas. (Kasia Wolanin)

Joe Goddard feat. Valentina - Gabriel (7/10)

Muzycy Hot Chip aktualnie robią o wiele więcej fajnych rzeczy na własny rachunek niż z macierzystą formacją. Joe Goddard tego najlepszym przykładem. Pod prestiżowym szyldem DFA Brytyjczyk wydał niedawno misterną kompozycję „Gabriel”, w której znajomym głosem barwy Natashy-Khan-Florence-Welch wspomaga go jeszcze bliżej nieznana Valentina. I to właśnie ta dziewczyna z klubowego, gęstego utworu Goddarda uczyniła doskonale zapamiętywalny, parkietowy numer - melancholijny, trochę narkotyczny, ale szalenie przebojowy. (Kasia Wolanin)

Kobiety - We Are Mutants (5/10)

Zespół Kobiety zawsze lubił zabawę konwencją i metaforami słownymi oraz balansowanie na granicy kiczu i poważnej piosenki. Nagrania z ostatniej ich płyty „Amnestia” unikały łatwego zaszufladkowania, ale niewątpliwe były najbliższe ucha mainstreamowego odbiorcy. „We Are The Mutants”, które zapowiada nowy krążek trójmiejskiej formacji, pozornie ma wszystko, czego moglibyśmy się spodziewać po autorach „Marcello”: zwiewne zwrotki, ciekawe aranżacje i intrygujący tekst. Celowo nie wspomniałem o refrenie, bo ten akurat obnaża i pogłębia przeciętną jakość tego utworu. Nie przypominam sobie tak mało wciągającej kompozycji w repertuarze Kobiet. Tym razem zbyt łatwym kosztem próbowały mnie uwieść. Nie udało się. (Piotr Wojdat)

Korallreven feat. Victoria Bergsman - As Young As Yesterday (7/10)

Od czasu „Loved Up”, będącego kompletną definicją ich stylu, wreszcie ruszyła ich strona internetowa, konto na fejsie, jest też data debiutanckiego albumu i kilka utworów na necie do przesłuchania. W przeciwieństwie do zeszłorocznego numeru Korallreven z udziałem Victorii Bergsman, jej wkład w „As Young As Yesterday” nie jest zbyt znaczący. Delikatny wokal został pogrzebany w gąszczu klawiszowych kaskad, handclapów, głosów Marcusa i Daniela oraz chyba najbardziej wyrazistej rytmiki w historii tego duetu. Z jednej strony można uznać, że niesłusznie jej rolę całkowicie zmarginalizowano, z drugiej należy się jednak cieszyć, że Korallreven nie muszą polegać na eksploatowaniu charakterystycznej maniery Victorii. Chłopaki są bowiem wciąż równie młodzi, co w zeszłym roku i konsekwentnie podążają marzycielską ścieżką Air France, choć w bardziej jednostajnie sennym wydaniu. Mateusz Błaszczyk

Louis La Roche - Gimme Gimme (6/10)

Debiutancki krążek Bretta Ewelsa aka Louis La Roche w świecie miłośników disco-house'u i aksamintnego french toucha jest być może najbardziej oczekiwaną pozycją. Teraz już wiadomo, że album „Hello You" tego bezczelnie podszywającego się pod Francuza Brytyjczyka ukaże się jeszcze w tym roku, zapewne gdzieś w przededniu momentu, gdy wielu z nas układać będzie swoje taneczne składanki marzeń na noworoczne imprezy i późniejsze, karnawałowe szaleństwo. „Gimme Gimme” ze względu na oszczędność partii wokalnych być może nie należy do najbardziej chwytliwych kawałków z french touchowej półki, ale pokazuje talent Ewelsa w kreowaniu tego typu soczystych, barwnych kompozycji i poniekąd uzasadnia też niemałą podnietę jego nadchodzących długograjem. (Kasia Wolanin)

Noel Gallagher's High Flying Birds - AKA... What A Life! (5/10)

Obawiam się, że moje serce jest w tym roku zbyt pryncypialne, by pomieścić w sobie sympatię dla bieżących poczynań obu braci Gallagher. Skoro więc do dziś, z niesłabnącym zapałem doceniam romantyczno-menelski sznyt Beady Eye, ciężko mi zachwycić się solówką Noela, coraz silniej zdradzającego w brzmieniu teaserów „High Flying Birds” niezdrową fascynację coldplayowską megalomanią. W niekończącej się międzybraterskiej rywalizacji o najbardziej wyrafinowany autoplagiat starszy z Gallagherów sięga tym razem po wypróbowane „Falling Down” – jedną z najciekawszych kompozycji na potwornie nieudanym „Dig Out Your Soul” – i głównie dzięki bliskiemu pokrewieństwu sekwencji akordów, budowanemu gęstymi bębnami wrażenia przestrzeni i względnie nieinwazyjnemu refrenowi pozwala podtrzymać szczątkowe zainteresowanie swoim nowym projektem. Znając jednak twardogłowowych fanów Oasis, już wkrótce przeczytacie, że Noel wykroił najlepszy album od czasów „Definitely Maybe”. (Bartosz Iwański)

Purity Ring - Belispeak (8/10)

Nie potrafię logicznie wytłumaczyć dlaczego to dopiero pierwsza wzmianka o Purity Ring na naszych łamach. Przecież wiedzieliśmy o nich już w styczniu, kiedy przy okazji premierowego „Ungirthed” ukazał się teledysk wykorzystujący obraz „Breakaway” Bruce'a Connera. Dość szybko okazało się, że Purity Ring to duet Corina Roddicka - zioma od wszystkiego z Gobble Gobble i śpiewającej Megan James. W wywiadzie dla Pitchforka określili swoje muzyczne fascynacje - Soulja Boy, Justin Timberlake, Clams Casino i Holy Other. Każdy z trzech utworów który do tej pory ujrzał soundcloudowe światło dzienne, nosi znamiona projektu o dużym potencjale. Cechami wspólnymi definiującymi Purity Ring są przede wszystkim misternie lepione lekkie beaty, dopełnione chłodnymi falami syntezatora, arpeggiami, niskimi nawiedzonymi wokalizami i poszatkowanymi wokalami. Z drugiej strony, trochę w opozycji do tej całej zdehumanizowanej maszynerii stoi Megan, która roztrząsa swoje historie, wspomnienia i doświadczenia z przeszłości. Cieszy mnie kierunek w którym podąża duet. Unikają ukrywania się w wielkich mulastych pogłosach charakterystycznej dla ostatniej fali hauntologii, a stawiają na większą klarowność i dbałość o szczegóły. Ciągle walczą o melodie, jednocześnie tworząc chłodny, zabarwiony grafitem klimat. Gdzieś spotkałem się z tezą, trochę efekciarską, ale całkiem sensowną: Purity Ring, to The Knife skrojone na realia nowej dekady. Duet zapowiada debiut długogrający na styczeń następnego roku, a im bliżej grudnia, tym pojedynek „Belispeak” vs. „Ungirhted” będzie coraz trudniejszy do rozstrzygnięcia. Chyba że tam gdzie dwóch się bije, tam czwarty skorzysta. (Sebastian Niemczyk)

Surfer Blood - Miranda (6/10)

Nawet jeżeli kolekcje płytowe muzyków Surfer Blood liczą po kilkadziesiąt tysięcy pozycji, trudno nie oprzeć się złośliwemu komentarzowi, że przynajmniej połowę z nich stanowią egzemplarze niebieskiego Weezera. Oczywisty trop podkreślany już wielokrotnie przy okazji premiery debiutanckiego „Astro Coast” powraca w przebojowej, promującej zbliżającą się EP-kę „Mirandzie” ze zdwojoną siłą. Ergo: nie bardzo wiadomo, o czym tu pisać. Wcale-nie-nastoletni fanklub oklepanych power-popowych patentów z maniackim uporem hołduje chlubnym tradycjom, ale też po raz kolejny potwierdza, że brakuje mu ikry na ich twórcze rozwinięcie. I niby jest miło, niby idą święta, wszyscy kupują prezenty, John Paul Pitts dołączył do zaszczytnego grona protegowanych Les Savy Fav, ale ja do istnienia cover-bandów, może poza rodzimymi Żukami, zawsze byłem nastawiony mocno sceptycznie. Walające się po stołecznych chodnikach ulotki niektórych burdeli (ludzie, ogarnijcie się z tym wreszcie!) może i na pierwszy rzut oka do złudzenia przypominają stuzłotówki, ale za niebieskiego Weezera raczej nie odważyłbym się nimi zapłacić. Piosenka jest sympatyczna, ale nie idźcie tą drogą. (Bartosz Iwański)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: en.
[14 października 2011]
oprócz Korallreven straszna posucha :(
Gość: SubZero
[14 października 2011]
A nowe ckod?
Gość: głosowałem na nixona w 1980.
[10 października 2011]
CO TAK MAŁO

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także